Ken McClure
Biała śmierć
(White Death)
Przełożył Tomasz Wilusz
Gdyby dobrzy ludzie byli sprytni,
A sprytni ludzie dobrzy byli,
Nawet sobie nie wyobrażacie,
Na jak pięknym świecie byśmy żyli.
Dame Elizabeth Wordsworth
Dobrzy i sprytni
Hotel Turnberry, Ayrshire,
Szkocja Listopad 2004
Nic nie rozumiem – poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z helikoptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał ich zabrać do pobliskiego hotelu. – Po co, na litość boską, ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku cholernej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków?
– Widać ktoś lubi budować napięcie – odparł kwaśno Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi, a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo.
– Podobno zaangażował się w to sam premier.
– Podobno w Iraku była broń masowego rażenia.
Coates uśmiechnął się cierpko.
– Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym, żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paracetamolu, a ty?
– Też nie, chyba że ma to jakiś show-biznesowy podtekst, o którym nic nie wiemy.
– Show-biznesem to ja bym tego nie nazwał. – Coates spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. – I czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?
– Wkrótce wszystko się wyjaśni – stwierdził Langley, kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. – A to co, do licha?
Przednie światła rangę rovera wyłowiły z mroku dwóch uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych.
Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował i opuścił szybę.
– Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley – powiedział.
– Poproszę panów o dokumenty. – Jeden z żołnierzy oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda kapała mu z hełmu.
Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili.
– Co na litość boską... – parsknął Coates, kiedy powoli mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjnymi i wojskowymi. – Rozumiem budowanie napięcia, ale to już przesada.
Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu.
Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga Stanów Zjednoczonych.
– Aha – mruknął.
– I wszystko jasne – przytaknął Coates. – Jesteśmy zaledwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick.
– I szerokiego, błękitnego Atlantyku...
– ... który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no...
– Zaczyna się robić ciekawie.
Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia pilnują dwaj marines.
– Dziękuję panom i proszę za mną – powiedział inny żołnierz.
Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób – głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też trzy kobiety i dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach.
Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało sześć notesów.
Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarzami.
Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im głowami.
Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej.
– Wie pan, o co tu właściwie chodzi? – zagadnął Langley przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem.
– Właśnie miałem spytać pana o to samo – odparł mężczyzna.
– Nie mam bladego pojęcia.
Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swojej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób w Atlancie w Georgii.
– W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastanawiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowałam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wiadomo gdzie.
– Jesteśmy w Ayrshire na południowo-zachodnim wybrzeżu Szkocji – poinformował ją Coates.
– Dzięki – Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne były jej znane, gorzej z całą resztą.
Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer marynarki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na drugim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał i wyszli razem.
– Znam go – szepnęła Linda Meyer.
– Ja niestety nie – odparł Coates.
– Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
– Ciekawe.
– A pan to...? – spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wizytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko.
– Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zajmuję się „bezpieczeństwem wewnętrznym”. Tylko że dużo mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjalnej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdrowia publicznego.
– Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że możemy zaczynać – przywitał zebranych młody mężczyzna z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się zapełniały.
– Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę zarówno naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie.
– A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Maltby’emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, który powie państwu więcej.
Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsiadów.
Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza „naszych amerykańskich przyjaciół”.
– Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą będziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszystkich.
Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje normalnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postanowili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali, byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas problemem.
Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania strategicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły.
Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i odchrząknął.
– Panie i panowie, wielu upatruje największych zagrożeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym rozprzestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zamachach bombowych. I choć nie należy tych problemów lekceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nieustanną walkę ze świ...
tomaso41