Strugaccy Arkadij i Borys - Z zewnątrz.doc

(95 KB) Pobierz
A

A. i B. Strugaccy

 

"Z zewnątrz"

 

Opowiadania zawarte w tym zbiorze nie były do tej pory publikowane w Polsce. Pierwsze z nich, Iwznie, z 1958 r. stało się środkową częścią minipowieści "Z zewnątrz", którą czytelnik przeczytać w całości może teraz. "Noc na Marsie" jest z kolei prologiem do powieści Połdień, XXII wiek., "Mars", "Stara Baza" i "Mars. Obława" to rozdziały powieści Stażory, tworząc razem rosyjskie "Kroniki marsjańskie". " Czerwony gmach" jest znowu fragmentem powieści "Miasto skazane", a "Biedni źli ludzie" to pierwszy tytuł "Trudno być bogiem".

 

 

 

Noc na Marsie

 

Kiedy rudy piasek pod gąsienicami crawlera nagle zaczął osiadać, Piotr Aleksejewicz Nowago wrzucił bieg wsteczny i krzyknął do Mandela: "Wyskakuj!" Crawler szarpnął się, rozrzucając chmury piasku i pyłu, i zaczął się przewracać, zadzierając rufę do góry. Wówczas Nowago wyłączył silnik i sam wyskoczył z crawlera. Upadł na czworaka i, nie podnosząc się, odbiegł w bok. Piasek pod nim osuwał się i zapadał, lecz Nowago jakoś dotarł do miejsca twardego i usiadł, podciągając nogi pod siebie. Zobaczył Mandela, który klęczał na przeciwległym brzegu leja, i otoczoną parą, sterczącą z piasku na dnie leja rufę crawlera. Było teoretyczną niemożliwością przewidzenie tego, że coś podobnego może się zdarzyć z crawlerem typu "Jaszczurka". W każdym razie tutaj, na Marsie. Crawler "Jaszczurka" był lekkim szybkim pojazdem ? otwartą pięciomiejscową platformą na czterech autonomicznych gąsienicach. Ale właśnie on spełzał powoli do czarnej dziury, gdzie tłusto błyszczała głęboka woda. Od wody buchała para.

 

- Kawerna - ochryple powiedział Nowago. - Mieliśmy pecha, że hej.

 

Mandel zwrócił ku Nowadze twarz zasłoniętą po oczy maską tlenową.

 

- Tak, mieliśmy pecha - powiedział.

 

Wiatru nie było wcale. Kłęby pary z kawerny podnosiły się pionowo ku czarnofioletowemu, usypanemu dużymi gwiazdami niebu. Słońce - maleńki jasny dysk nad diunami - wisiało nisko na zachodzie. Po czerwonawej dolinie od diun ciągnęły się czarne cienie. Było zupełnie cicho, słychać tylko było szmer piasku osuwającego do leja.

 

- No dobrze - powiedział Mandel i podniósł się. - To co robimy?

 

Wyciągnąć go oczywiście nie możemy. - Skinął w stronę kawerny. - Czy też możemy?

 

Nowago pokręcił głową.

 

- Nie, Łazarze Grigoriewiczu - powiedział. - Nie jesteśmy w stanie.

 

Rozległ się długi ssący dźwięk, rufa crawlera zniknęła i na czarnej powierzchni wody, jeden za drugim, pojawiło się i pękło kilka bąbli.

 

- Tak, raczej nie jesteśmy w stanie - powiedział Mandel. - Musimy więc iść, Piotrze Aleksejewiczu. To drobiazg - trzydzieści kilometrów. Dojdziemy za pięć godzin.

 

Nowago przyglądał się czarnej wodzie, na której już się pojawił cienki lodowy wzór. Mandel spojrzał na zegarek.

 

- Jest osiemnasta dwadzieścia. Na miejscu będziemy o północy.

 

- O północy - powiedział Nowago z powątpiewaniem. - Otóż właśnie, o północy.

 

Pozostało trzydzieści kilometrów, pomyślał. Z tego dwadzieścia przyjdzie iść w ciemnościach. Wprawdzie mamy okulary podczerwone, ale tak czy owak sytuacja jest kiepska. Że też coś takiego musiało się zdarzyć? Crawlerem przybylibyśmy tam jeszcze za jasnego dnia. Może by tak wrócić do Bazy i wziąć drugi crawler? Do Bazy jest czterdzieści kilometrów, a tam wszystkie crawlery są w rozjazdach, i na plantację przybędziemy dopiero jutro nad ranem, kiedy już będzie za późno. Ach, jak to niedobrze się złożyło!

 

- To nic, Piotrze Aleksejewiczu - powiedział Mandel i poklepał się po biodrze, gdzie pod dochą1 wisiała kabura z pistoletem. - Idziemy.

 

- A gdzie narzędzia? - spytał Nowago.

 

Mandel się rozejrzał.

 

- Wyrzuciłem je - powiedział. - Aha, oto i one.

 

Zrobił kilka kroków i podniósł niewielki sakwojaż.

 

- Oto i one - powtórzył, ścierając z sakwojaża piasek rękawem dochy. - Idziemy?

 

- Idziemy - powiedział Nowago.

 

I poszli.

 

Przecięli dolinę, wdrapali się na diunę i znowu zaczęli schodzić. Szło im się lekko. Nawet ważący pięć pudów Nowago tutaj razem z butlami tlenowymi, systemem ogrzewczym, w futrzanym ubraniu i z ołowianymi zelówkami na untach1 ważył wszystkiego czterdzieści kilogramów. Mały szczupły Mandel kroczył jak na spacerze, pomachując niedbale sakwojażem.

 

Piasek był spoisty, zbity i ślady na nim prawie nie zostawały.

 

- Za crawler strasznie mi się oberwie od Iwanienki - powiedział Nowago po długim milczeniu.

 

- Co pan tu zawinił? - oznajmił Mandel. - Skąd pan mógł wiedzieć, że tutaj jest kawerna? I bądź co bądź znaleźliśmy wodę.

 

- To nas woda znalazła - powiedział Nowago. - Ale za crawler mimo wszystko oberwę. Iwanienkę pan zna: "Dzięki za wodę, ale maszyny więcej panu nie powierzę".

 

Mandel się zaśmiał:

 

- Nie szkodzi, damy sobie radę. A i wyciągnięcie tego crawlera nie będzie aż tak trudne? Patrz pan, co za piękniś!

 

Na grzbiecie pobliskiej wydmy, obróciwszy ku nim straszną trójkątną głowę, siedział mimikrodon - dwumetrowy jaszczur, rudy w cętki pod kolor piasku. Mandel rzucił w niego kamykiem, ale nie trafił. Jaszczur siedział, rozkraczywszy się, nieruchomy jak kawałek kamienia.

 

- Śliczny, dumny i pełen spokoju - zauważył Mandel.

 

- Irina mówi, że jest ich bardzo dużo na plantacjach - powiedział Nowago. - Ona je dokarmia?

 

Nie umawiając się przyspieszyli kroku. Diuny się kończyły. Teraz szli po płaskiej równinie solniska. Ołowianepodeszwy dźwięcznie stukały na zmarzniętym piasku. W promieniach białego zachodzącego słońca płonęły wielkie plamy soli; wokół tych plam, jeżąc się długimi igłami, żółciły się kule kaktusów. Tych dziwnych roślin bez korzeni, bez liści, bez pni było na równinie bardzo dużo.

 

- Biedny Sławin - powiedział Mandel. - Niewątpliwie się niepokoi.

 

- Ja też się niepokoję - burknął Nowago.

 

- Ależ obaj jesteśmy lekarzami - powiedział Mandel.

 

- Ale jakimi lekarzami? Pan jest chirurgiem, ja internistą. Odbierałem poród wszystkiego raz w życiu, było to dziesięć lat temu w najlepszej poliklinice Archangielska, i za plecami stał mi profesor?

 

- Nie szkodzi - powiedział Mandel. - Ja odbierałem kilka razy. Nie trzeba tylko się denerwować. Wszystko będzie dobrze.

 

Mandelowi pod nogi dostała się kłująca kula, zgrabnie ją kopnął. Kula zakreśliła w powietrzu długi łagodny łuk i potoczyła się, podskakując i łamiąc kolce.

 

- Uderzenie i piłka powoli wytacza się na wolny - powiedział Mandel. - Mnie niepokoi co innego: jak dziecko będzie się rozwijać w warunkach zmniejszonego ciążenia?

 

- Mnie to akurat wcale nie niepokoi - odezwał się ze złością Nowago. - Rozmawiałem już z Iwanienką. Można będzie urządzić wirówkę.

 

Mandel pomyślał chwilę.

 

- To jest myśl - powiedział.

 

Kiedy omijali ostatnie solnisko, coś przenikliwie zagwizdało - jedna z kul, leżąca dziesięć kroków od Nowagi, wzbiła się wysoko w niebo i, zostawiając za sobą białą strugę wilgotnego powietrza, przeleciała między lekarzami i upadła w centrum solniska.

 

- Och! - zakrzyknął Nowago.

 

Mandel się zaśmiał.

 

- Ach, co za ohyda! - płaczliwym głosem powiedział Nowago. - Za każdym razem, kiedy idę przez solniska, jakieś paskudztwo?

 

Podbiegł do najbliższej kuli i niezgrabnie ją kopnął. Kula wczepiła się igłami w połę jego dochy.

 

- Ohyda! - wysyczał Nowago, z wysiłkiem odrywając w marszu kulę od dochy, a następnie od rękawiczek.

 

Kula opadła na piasek. Jej było zdecydowanie wszystko jedno. I tak będzie leżeć ? zupełnie nieruchomo, zasysając w siebie i sprężając rozrzedzone marsjańskie powietrze, aby później nagle je wypuścić z ogłuszającym gwizdem i przelecieć jak rakieta z dziesięć do piętnastu metrów.

 

Mandel nagle się zatrzymał, popatrzył na słońce i uniósł ku oczom zegarek.

 

- Dziewiętnasta trzydzieści pięć - mruknął. - Za pół godziny zajdzie słońce.

 

- Co pan powiedział, Łazarze Grigoriewiczu? - spytał Nowago.

 

On też się zatrzymał i obejrzał się na Mandela.

 

- Beczenie kozła nęci tygrysa - oznajmił Mandel. - Nie rozmawiaj pan głośno przed zachodem słońca.

 

Nowago się rozejrzał. Słońce stało już całkiem nisko. Plamy solnisk na równinie za nimi pogasły. Diuny pociemniały. Niebo na wschodzie stało się czarne jak tusz chiński.

 

- Tak - powiedział Nowago, rozglądając się. - Nie opłaca się nam głośno rozmawiać. Powiadają, że "ona" ma bardzo dobry słuch.

 

Mandel zamrugał oszronionymi rzęsami, zgiął się i wyciągnął z kabury ciepły pistolet. Szczęknął zamkiem i pistolet wsunął za wyłóg prawego unta. Nowago też wydobył pistolet i wsunął za wyłóg lewego unta.

 

- Pan strzela z lewej? - spytał Mandel.

 

- Tak - odpowiedział Nowago.

 

- To dobrze - powiedział Mandel.

 

- Tak mówią.

 

Popatrzyli na siebie, ale nic już nie można było wypatrzyć ponad maską i pod futrzaną otoczką kapuzy.

 

- Idziemy - powiedział Mandel.

 

- Idziemy, Łazarze Grigoriewiczu. Tylko teraz pójdziemy gęsiego.

 

- Dobrze - zgodził się wesoło Mandel. - Uwaga, ja idę pierwszy.

 

I poszli dalej: pierwszy Mandel z sakwojażem w lewej ręce, pięć kroków za nim Nowago. Jak szybko robi się ciemno, myślał Nowago. Zostało nam dwadzieścia pięć kilometrów. No, być może trochę mniej. Dwadzieścia pięć kilometrów przez pustynię w pełnych ciemnościach? I "ona" w każdej sekundzie może się na nas rzucić. Na przykład zza tej oto diuny. Albo zza tej dalszej. Nowago wstrząsnął się z zimna. Wyjechać trzeba było rankiem. Ale któż mógł wiedzieć, że na trasie leży kawerna? Zadziwiający pech. Ale jednak wyjechać trzeba było rankiem. A nawet wczoraj, z wszędołazem, który zawiózł na plantację pieluchy i aparaturę. Zresztą wczoraj Mandel operował. Robi się coraz ciemniej. Mark niewątpliwie już nie może znaleźć sobie miejsca. Biega co chwila na wieżę popatrzeć, czy aby nie jadą długo oczekiwani lekarze. A długo oczekiwani lekarze wloką się piechotą przez nocną pustynię. Irina go uspokaja, ale oczywiście też się denerwuje. To ich pierwsze dziecko, i pierwsze dziecko na Marsie, pierwszy Marsjanin? Jest bardzo zdrową i zrównoważoną kobietą. Kobietą wspaniałą! Ale ja na ich miejscu nie zdecydował bym się na dziecko. Nie szkodzi, wszystko będzie pomyślnie. Byleśmy tylko się nie spóźnili?

 

Nowago cały czas patrzył w prawo, na szarzejące grzbiety diun. W prawo też patrzył Mandel. Dlatego też nie od razu zauważyli Tropicieli. Tropicieli też było dwóch i pojawili się z lewej strony.

 

- Ahoj, przyjaciele! - krzyknął ten, który był nieco wyższy.

 

Drugi z nich, krótki, prawie kwadratowy, zarzucił karabin na ramię i pomachał ręką.

 

- Oho - powiedział z ulgą Nowago. - Toż to przecież Opanasenko i Kanadyjczyk Morgan. Ahoj, przyjaciele! - wrzasnął radośnie.

 

- Co za spotkanie! - powiedział, podchodząc, drągal Humphrey Morgan. - Dobry wieczór, doktorze - powiedział, ściskając rękę Mandelowi. - Dobry wieczór, doktorze - powtórzył, ściskając rękę Nowadze.

 

- Dzień dobry, panowie - zahuczał Opanasenko. - Co za traf?

 

Zanim Nowago zdążył odpowiedzieć, Morgan nieoczekiwanie powiedział:

 

- Dziękuję, wszystko się zagoiło - i znowu wyciągnął do Mandela długą rękę.

 

- Co? - spytał zaskoczony Mandel. - Zresztą cieszę się. - O nie, on jest jeszcze w obozie - powiedział Morgan. - Ale też prawie jest zdrów.

 

- Humphrey, co pan tak dziwnie wyjaśnia? - zapytał zbity z tropu Mandel.

 

Opanasenko chwycił Morgana za kraj kapuzy, przyciągnął ku sobie i krzyknął mu prosto w ucho: - Humphrey, wszystko jest inaczej! Przegrałeś!

 

Następnie obrócił się ku lekarzom i wytłumaczył, że godzinę temu Kanadyjczyk uszkodził niechcący membrany słuchowe w nausznikach i nic teraz nie słyszy, chociaż twierdzi, że w marsjańskiej atmosferze może się świetnie obchodzić bez pomocy "technique" akustycznej.

 

- Mówi on, że i tak wie, co mogą mu powiedzieć. Spieraliśmy się, i on przegrał. Teraz będzie musiał pięć razy wyczyścić mój karabin.

 

Morgan się roześmiał i oznajmił, że Gala, dziewczyna z Bazy nic tu do tego nie ma. Opanasenko machnął beznadziejnie ręką i spytał:

 

- Wy oczywiście do plantacji, na stację biologiczną?

 

- Tak - powiedział Nowago. - Do Sławinów.

 

- Słusznie - powiedział Opanasenko. - Bardzo tam na was czekają. Ale dlaczego piechotą?

 

- O, co za przykrość! - z poczuciem winy powiedział Morgan. - Nic zupełnie nie mogę usłyszeć.

 

Opanasenko przyciągnął go znowu do siebie i krzyknął:

 

- Poczekaj, Humphrey! Potem ci opowiem!

 

- Good - powiedział Morgan. Odszedł, rozejrzał się, i ściągnął z ramienia karabinek. Tropiciele mieli ciężkie dwulufowe karabinki samopowtarzalne z magazynkiem na dwadzieścia pięć nabojów z pociskami rozpryskowymi.

 

- Utopiliśmy crawler - powiedział Nowago.

 

- Gdzie? - spytał szybko Opanasenko. - Kawerna?

 

- Kawerna. Na trasie, mniej więcej na czterdziestym kilometrze.

 

- Kawerna! - radośnie powiedział Opanasenko. - Humphrey, słyszysz?

 

Jeszcze jedna kawerna!

 

Humphrey Morgan stał plecami do nich i kręcił głową w kapuzie, przyglądając się ciemniejącym pagórkom.

 

- Dobrze - powiedział Opanasenko. - To później. Tak więc utopiliście crawler i zdecydowaliście się iść piechotą? A broń to macie?

 

Mandel poklepał się po nodze.

 

- A jakże - powiedział.

 

- Ta-ak - powiedział Opanasenko. - Przyjdzie was eskortować. Humphrey! Do diabła, nie słyszy?

 

- Poczekajcie - powiedział Mandel. - Ale po co?

 

- "Ona" jest gdzieś tutaj - powiedział Opanasenko. - Widzieliśmy ślady.

 

Mandel i Nowago popatrzyli na siebie.

 

- Pan, Fiodorze Aleksandrowiczu, ma się rozumieć, widzi to lepiej - niezdecydowanie powiedział Nowago - ale uważałem? W końcu jesteśmy uzbrojeni.

 

- Wariaci - powiedział zdecydowanie Opanasenko. - Wszyscy wy tam w Bazie jesteście, proszę wybaczyć, głupkowaci. Uprzedzamy, tłumaczymy - i oto,proszę. Nocą. Przez pustynię. Z pistoletem. Mało wam Chlebnikowa?

 

Mandel wzruszył ramionami.

 

- Według mnie, w tym wypadku? - zaczął, ale wtedy Morgan powiedział: "Ci-cho!" i Opanasenko błyskawicznie zerwał z ramienia karabinek i stanął obok Kanadyjczyka. Nowago cichutko chrząknął i wyciągnął pistolet z unta. Słońce prawie już się schowało ? nad czarnymi zębatymi sylwetkami diun świeciła się wąska żółtozielona smużka. Całe niebo zrobiło się czarne, pełne gwiazd. Blask gwiezdny spoczywał na lufach karabinów i widać było, jak lufy powoli się poruszają w prawo i w lewo.

 

Potem Humphrey powiedział: Przepraszam. Pomyłka. I wszyscy od razu się poruszyli. Opanasenko krzyknął Morganowi do ucha:

 

- Humphrey, oni idą do stacji biologicznej do Iriny Wiktorowny! Trzeba zaprowadzić!

 

- Good. Idę - powiedział Morgan.

 

- Idziemy razem! - krzyknął Opanasenko.

 

- Good. Idziemy razem.

 

Lekarze ciągle jeszcze trzymali w rękach pistolety. Morgan odwrócił się ku nim, przypatrzył się i zakrzyknął:

 

- O, to niepotrzebne! Schowajcie je.

 

- Tak, tak, schowajcie - powiedział Opanasenko. - I nie zamiarujcie strzelać. Nałóżcie też okulary.

 

Tropiciele już byli w okularach podczerwonych. Mandel wstydliwie wsunął pistolet do głębokiej kieszeni dochy i przełożył sakwojaż do prawej ręki. Nowago chwilę zwlekał, następnie włożył pistolet znowu za wyłóg lewego unta.

 

- Idziemy - powiedział Opanasenko. - Poprowadzimy was nie trasą, lecz na przełaj, przez wykopki. Będzie bliżej.

 

Teraz w przedzie i z prawej strony Mandela szedł Opanasenko z karabinkiem pod pachą. Z tyłu i z prawej strony Nowagi kroczył Morgan. Karabinek na długim pasie zwisał mu z szyi. Opanasenko szedł bardzo szybko, ostro zbaczając na zachód.

 

W okularach podczerwonych diuny wydawały się być czarno-białe, a niebo - szare i puste. Podobne to było do rysunku ołowiem. Pustynia szybko stygła i rysunek stawał się coraz mniej kontrastowy, jakby się zaciągał mglistym dymkiem.

 

- A dlaczego was tak ucieszyła nasza kawerna, Fiodorze Aleksandrowiczu?

 

- spytał Mandel. - Woda?

 

- Naturalnie - powiedział Opanasenko, nie odwracając się. - Po pierwsze - woda, a po drugie - to w jednej z kawern znaleźliśmy płyty okładzinowe.

 

- Ach, tak - powiedział Mandel. - Oczywiście.

 

- W naszej kawernie znajdziecie cały crawler - posępnie burknął Nowago.

 

Nagle Opanasenko ostro skręcił, omijając równy placyk piasku. Na skraju placyku stała tyka ze zwieszoną chorągiewką.

 

- Ruchome piaski - odezwał się z tyłu Morgan. - Bardzo niebezpieczne. Ruchome piaski były prawdziwym przekleństwem. Miesiąc temu został zorganizowany specjalny oddział ochotników-zwiadowców, który miał za zadanie odnaleźć i oznaczyć wszystkie działki ruchomych piasków w okolicach Bazy.

 

- Ale przecież, zdaje się, Hasegawa udowodnił - powiedział Mandel - że wygląd tych płyt można też wytłumaczyć i przyczynami naturalnymi.

 

- Tak - powiedział Opanasenko. - W tym jest problem.

 

- A znaleźliście cokolwiek w ostatnim czasie? - spytał Nowago.

 

- Nie. Na wschodzie została znaleziona ropa, znaleziono bardzo interesujące skamieniałości. Ale po naszej linii ? nic. Przez pewien czas szli w milczeniu. Następnie Mandel powiedział po głębokim namyśle:

 

- Nic dziwnego - prawdopodobnie - w tym nie ma. Na Ziemi archeolodzy mają do czynienia z resztkami kultury, która ma co najwyżej sto tysięcy lat. A tutaj ? dziesiątki milionów. Odwrotnie, byłoby to dziwne?

 

- A i my tak bardzo się nie skarżymy - powiedział Opanasenko. - Od razu dostaliśmy tak tłusty kąsek ? dwa sztuczne satelity. Nawet kopać nic nie musieliśmy. I poza tym - dodał po chwili milczenia - szukanie jest nie mniej ciekawe, niż znajdowanie.

 

- Tym bardziej - powiedział Mandel - że oswojona przez was przestrzeń na razie jest taka mała?

 

Potknął się i omal nie upadł. Morgan odezwał się półgłosem:

 

- Piotrze Aleksejewiczu, Łazarze Grigoriewiczu, podejrzewam, że wy cały czas rozmawiacie. Teraz nie wolno. Fiodor t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin