Żółty Tygrys - Maciej Wolin - Wizna, Samotny Bastion (1989).pdf

(427 KB) Pobierz
355876576 UNPDF
Maciej Wolin
WIZNA – SAMOTNY BASTION
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Projekt graficzny serii: Michał Maryniak
Ilustracja na okładce: Cezary Zamojski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
355876576.001.png
Która to już noc bez snu? Ostatni raz na twardej pryczy w schronie kładli się wieczorem w czwartek.
Dziś jest noc z poniedziałku na wtorek. Wypada więc, że cztery doby przeżyli bez należnego organizmowi
wytchnienia. Rzadko który zdawał sobie sprawę, że aż tyle może przetrwać człowiek. Powiedzieć, że
przeszli przez piekło — to za mało. Trwali w gryzącym dymie, w huku, bez jedzenia, pośród zabitych i
rannych kolegów. Teraz cisza aż dzwoni w uszach... Od czasu do czasu słyszą tylko, jak zmienia się warta
przy drzwiach ich więzienia. Tak po prawdzie, to chyba nawet nie trzeba ich pilnować. Żaden z nich nie ma
dość sił, by wyrwać się z rąk najeźdźców. Są krańcowo wyczerpani, połowa to ranni, ale po takich
dramatycznych dniach sen nie przychodzi łatwo.
Spoglądają na siebie nawzajem: z dwudziestu pozostało ledwie ośmiu. I tę ósemkę Niemcy wczoraj
wieczorem zamknęli w szopie należącej do jakiegoś gospodarstwa ogrodniczego w Wiźnie. Przeżywają
jeszcze raz tamte niesamowite chwile. W którym momencie poczęło brakować wiary? Kiedy pojawiła się
myśl, że opór jest beznadziejny? W kalejdoskopie obrazów tej zaciętej bitwy trudno dostrzec tę chwilę
zawahania. Chyba nawet ze zdziwieniem przyjęli decyzję dowódcy schronu, że to już koniec. Ci, którzy
dotrwali, nie myśleli o tym, że zaczyna brakować amunicji, a pozostałe schrony milczą. Zbyt wiele przeżyli,
by móc zapamiętać godzina po godzinie to wszystko, co się zdarzyło. Zbyt wiele dzieli ich od entuzjazmu
pierwszych dni po gorycz klęski. Ufali, wierzyli. Okazało się, że tamci byli nieporównywalnie silniejsi.
Poranny chłód zaczyna dawać się we znaki. Dnie są ciepłe, ale nocą już zimno. Wzięci do niewoli leżą
w szopie na gołej ziemia Kulą się pod wojskowymi płaszczami i mundurami naznaczonymi rdzawymi
plamami krwi.
Jest prawie jasno, gdy otwierają się drzwi szopy. Wchodzi dwóch uzbrojonych Niemców. Jeden z nich
wskazuje najstarszego stopniem, podoficera, i mówi łamaną polszczyzną:
— Wstawacz! Ty z nami. Raus!
Pozostali są pełni niepokoju. Co będzie z podoficerem? Co będzie z nimi wszystkimi? Czy może ich
spotkać coś jeszcze bardziej przerażającego niż tamte trzy doby w bunkrze?
BAGNA NAD NARWIĄ
Ważne i groźne wydarzenia roku 1939 nie robiły zbyt wielkiego wrażenia na mieszkańcach maleńkich i
ubogich wiosek pod Łomżą aż do chwili, gdy w końcu kwietnia pojawili się w okolicy jacyś nieznani ludzie
z przyrządami mierniczymi. Obcy chodzili po polach, lasach, ostrożnie przemierzali szlaki wydeptane w
bagnistym terenie. Cywilom towarzyszyło kilku żołnierzy, pomiędzy nimi dwaj oficerowie saperzy. Nie
trzeba było wiele czasu, żeby miejscowi dowiedzieli się, o co chodzi w tej całej sprawie. Już na początku
maja bowiem przyjezdni zaczęli wędrować od domu do domu i zapisywać ludzi do roboty. Chętnych nie
brakowało, bo każdy chciał zarobić trochę grosza. Marna ziemia nie pozwalała się utrzymać i ludzie ciągle
stąd wędrowali za chlebem. I to czasami bardzo daleko, bo aż do Ameryki. Ostatnimi laty mężczyźni jeździli
na sezon budowlany do Gdyni lub do Stalowej Woli.
Najkorzystniej było wynająć się wraz z wozem konnym, bo wtedy dniówka rosła trzykrotnie. Nie
dziwota więc, że bardzo szybko udało się skompletować ludzi do pracy. Razem z mieszkańcami okolicznych
wiosek pracowali chłopcy z 16 batalionu Junackich Hufców Pracy, grupa żołnierzy ze 136 rezerwowej
kompanii saperów oraz kilkunastu techników i inżynierów ze specjalistycznej firmy warszawskiej.
Janek Mancarz przyszedł do Wizny za robotą aż spod Zambrowa. Dowiedział się od wuja z Giełczyna,
że można zarobić, i natychmiast zgłosił się do kierownictwa budowy. Do jego obowiązków należało
przygotowywanie szalunku do głębokich wykopów. Od rana do nocy pracował ciężko, nie oszczędzał się, bo
płacono od metra wykonanej pracy. Po miesiącu Janek czuł się bogaty: miał 150 złotych! Jeszcze nigdy nie
zdarzyło mu się zarobić aż tyle w ciągu jednego miesiąca.
Janek i wszyscy zatrudnieni w okolicach Wizny wiedzieli oczywiście, że budują schrony i system
umocnień na wypadek wojny. Początkowy brak zainteresowania sprawami spoza własnego podwórka ustąpił
bez reszty, ludzie wyraźnie przejęli się wagą realizowanych tu przedsięwzięć. Sołtys z Giełczyna rzucił
nawet myśl, by organizować obywatelskie patrole, które strzec będą okolicy przed niepożądanymi gośćmi.
Granica blisko, nie dalej jak 40 kilometrów, poza tym opodal mieszkają niemieccy osadnicy. Wiadomo, złe
nie śpi i trzeba koniecznie utrzymać w tajemnicy tę budowę.
Sołtys z Kurpików zaproponował, by nawet ci, którzy nie pracują przy budowie, coś zrobili, i sam, jako
pierwszy, przez dwa dni wywoził swoim zaprzęgiem ziemię z wykopów. Szybko znalazł licznych
naśladowców. Chwalił ludzi proboszcz z Wizny i podczas niedzielnego kazania dużo mówił o wielkim
prawdopodobieństwie wojny, o niebezpieczeństwie grożącym każdemu i o tym, że trzeba się zjednoczyć.
Nie ma zbyt wiele czasu i dlatego tak ważna jest pomoc udzielana budowniczym umocnień.
Trzeba przyznać, że kierujący pracami mieli od początku pełną świadomość, że czasu pozostało
niewiele, toteż natychmiast po ukończeniu pomiarów i obliczeń rozpoczęły się roboty zakrojone na szeroką
skalę. W sumie obejmowały obszar na przestrzeni prawie dziesięciu kilometrów i trwały w kilkunastu
miejscach równocześnie. Zaopatrzenie w materiały budowlane było bez zarzutu, narzędzi nie brakowało. To
wszystko pozwoliło osiągnąć bardzo dobre tempo i zakończyć podstawowe roboty do połowy sierpnia. Tak
zresztą zakładał ścisły harmonogram całego przedsięwzięcia.
Mancarz pracował przy budowie schronu na Górze Strękowej. To wzniesienie, górujące nad całą
okolicą, oznaczone było na mapach sztabowych liczbą „126”, co oznaczało wysokość miejsca nad
poziomem morza. Niewiele, niemniej wystarczyło, by móc z Góry Strękowej obserwować kawał płaskiego
terenu. Budowany tu schron miał służyć dowódcy odcinka obrony.
Wykop sięgał w głąb ziemi ponad cztery metry. By zapewnić ludziom bezpieczeństwo i umożliwić
dalsze roboty, szalunki należało zakładać niemalże w tym samym czasie, w jakim kopacze wgryzali się w
grunt. Mancarz nie miał chwili przerwy. Dopiero późnym wieczorem, gdy zmęczony jadł kolację u wuja w
Giełczynie, mógł odpocząć. Wuj żywo interesował się postępem prac i zadawał siostrzeńcowi mnóstwo
pytań.
— To powiadasz, Janek, że dół na cztery metry wydarliście na Strękowej? Wierzyć się nie chce.
Pamiętam, że jak za cara, w roku szesnastym, siedzieliśmy w okopach na froncie pod Bobrujskiem, to doły
były głębokie na chłopa. I starczało. A teraz cztery metry! — dzielił się wuj swymi wątpliwościami.
— Bo i tyle trzeba, wuju — wyjaśniał Janek, — To nie będą takie zwykłe okopy, tylko mocna, stała
obrona. I dlatego idziemy głęboko w ziemię. A jeszcze będzie się betonować i nasadzać żelazne wieżyczki.
— Obrona, powiadasz. No tak, my tu blisko granicy siedzimy i jakby co, to najpierw na nas się zwalą.
Tak, trzeba się do obrony gotować. My już tacy ludzie jesteśmy, że cudzego nie chcemy, ale i swojego ruszyć
nie damy. Powiem ci, Janek, że ktoś mądrze to wymyślił z tą mocną obroną. Przecież jak zamknie się
przejazd przez groblę, to z Prus na Grodno czy Białystok przez naszą ziemię nawet mysz się nie przeciśnie.
Próbowali już niejedni. Powiadają, że w bagnach mnóstwo Szwedów się natopiło. I w ostatniej wojnie
żołnierzy wciągało.
Janek nie miał już ochoty na dalszą dyskusję z wujem, ale zainteresowały go ostatnie słowa.
— Powiadacie, wuju, że przez bagna nie da rady przejść? A ludzie chodzą, krowy przepędzają.
— Ho, ho, to wcale nie jest tak. Żeby przejść przez bagno, trzeba dobrze znać drogę. Bagno jest
zdradliwe i ja sam, chociaż tu urodzony, daleko się nie zapuszczę. Pewnie, niektórzy znają ścieżynki na
bagnie, ale dla wozów, dział i wojska jest to droga zamknięta.
— A gościniec z Łomży na Grodno? Przecież przecina bagna i wszystko, co się rusza, po nim chodzi i
jeździ?
— Powoli, powoli, Janku. Tej drogi długo nie było. Pamiętam, jak jeszcze za Mikołaja sypaliśmy groblę
przez bagno. Ileż tam poszło fur ziemi i piachu, ile pali, ile kamieni! Ze dwie takie Strękowe Góry by się z
tego usypało. I widzisz, dopiero na tym grubym podkładzie dało się zbudować drogę. Służy już ludziom
ładnych parę latek. Dobrze, że te schrony robicie, to przynajmniej Niemcom nie posłuży.
— Wuju, jak to jest z tym przejściem na Białystok? To inaczej nie można? Nie da rady ominąć bagien?
— Może i by dało, ale dla wojska tędy droga najkrótsza. Widzisz, tak to jest: kto trzyma przejście przez
bagno, ten może spokojnie rządzić się w Białymstoku i Grodnie. Ominąć, powiadasz. Już ojciec Mikołaja na
to wpadł i żeby ktoś nie chciał obejść bagien, kazał zbudować obok, w Osowcu, twierdzę. Czekaj, czekaj,
mam teraz sześćdziesiątkę, to jak twierdzę osowiecką oddawali, miałem ledwo dziesięć lat. Pamiętam, że
uroczystość była wielka...
I popłynęła opowieść wuja o dawnych latach, ale Janek już nie dosłuchał do końca, bo sen zwyciężył.
Nazajutrz z rana Mancarz był już w pracy. Kończyli wykop pod izolację schronu. Ta lepikowa izolacja
miała zmniejszać wstrząsy i równocześnie chronić ściany schronu przed wilgocią. Kilkudziesięciu ludzi
uwijało się pod okiem inżyniera i oficera saperów. Każda część wykonywanych robót była dokładnie
sprawdzana. Jak tłumaczył inżynier, w tej pracy nie może być najmniejszej nawet fuszerki, bo od jakości
zależy bezpieczeństwo ludzi, którzy tutaj będą odpierać ataki artylerii i piechoty.
Gdy prace były już na ukończeniu, Janek miał dokładny obraz całości schronu na Strękowej Górze.
Grube na półtora metra żelbetowe ściany osłaniały pomieszczenie wysokie na dwa metry, w którym mogło
skryć się ze dwudziestu ludzi. To była część podziemna, bezpieczna. Po drabince wchodziło się wyżej, do
części nadziemnej. Tu, w stalowej kopule, zainstalowane zostaną karabiny maszynowe. Na razie maleńkie
otwory strzelnicze i obserwacyjne są jeszcze puste.
Z kopułą to była cała historia. Zanim jeszcze nadeszła z ostrowieckiej huty, przygotowano dla niej
odpowiednie zamocowanie. Ważyła osiem ton i wciągnięcie jej na Strękową Górę sprawiło wiele kłopotu.
Sprawę rozwiązały ciężkie ciągniki artyleryjskie. Później przesunięto kopułę nad wykop i zabetonowano,
mocując dodatkowo dwoma śrubami o grubości ośmiu centymetrów. Obły kształt kopuły o ściance pancerza
grubej na 20 centymetrów miał zabezpieczyć przed pociskami artyleryjskimi. Już na zakończenie — a była
to połowa sierpnia — w tylnej, osłoniętej ziemnym wałem części schronu zamontowano drzwi pancerne, zaś
najbliższe otoczenie pokryto warstwą urodzajnej ziemi i darnią. By schron był gotów, należało już tylko
zamontować urządzenia wentylacyjne.
Nie bez powodu sołtys z Giełczyna nawoływał do czujności. Rzeczywiście roboty w okolicy Wizny
przyciągały uwagę sąsiadów zza pobliskiej granicy. Zdarzało się — zwłaszcza w lipcu — że jakiś samolot
pojawiał się na niebie. Bywało, że policja zawracała z drogi za Białymstokiem samochód wiozący
niemieckich „krewniaków” gdzieś w odwiedziny akurat trasą na Łomżę. Nie ulegało wątpliwości, że
hitlerowski wywiad wie, co dzieje się w bagnach nad Narwią i Biebrzą. Gdy liczba niemieckich „turystów”
zaczęła gwałtownie wzrastać akurat w okolicy Wizny, wojewoda białostocki wydał w końcu czerwca
zarządzenie o ograniczeniu ruchu. Sprawa była o tyle skomplikowana, że do hitlerowskich siatek
wywiadowczych i dywersyjnych werbowano obywateli polskich niemieckiego pochodzenia, a więc ludzi
znakomicie znających miejscowe stosunki i polski język. Na terenie województwa białostockiego
znaczniejsze skupiska niemieckich osadników sąsiadowały właśnie z obszarem Wizny. Dotyczyło to
powiatów Suwałki, Wiżajny i Białystok, gdzie m.in. działał bardzo aktywnie agent hitlerowski pastor Bruno
Kraeter.
Jan Mancarz oczywiście orientował się w sytuacji, ale nie spodziewał się, że i on może kiedyś trafić na
nieproszonego gościa. A jednak zdarzyło się to 20 sierpnia. Wracał wieczorem — ale jeszcze przed
zachodem słońca — do wujowej chałupy. Szedł jak zwykle na przełaj, a nie gościńcem. Wystarczyło zejść z
góry, kawałek laskiem, za którym prawie aż do Osowca rozciągały się bagna, i już było się w Giełczynie.
Wioska składała się z kilkudziesięciu chałup krytych słomianymi strzechami. Wuj Janka mieszkał na jej
skraju, od strony Góry Strękowej. Po drodze Janek przechodził w bród Narew, która w tym roku niosła
wyjątkowo mało wody i ledwie sięgała mu do kolan.
I właśnie nad brzegiem Narwi, gdy począł zzuwać buty, napotkał nieznajomego. Mężczyzna mógł mieć
około trzydziestki, był niewysoki i raczej cherlawy.
— Dzień dobry. Z roboty pan wraca? — zagadnął Janka.
— Ano z roboty.
— Bo ja tu, widzi pan, z Łomży na rybki się wybrałem. Nie chcą brać. Pan zna jakieś dobre miejsce?
— Znam, ale nie tutaj. Tu za duży ruch, wozy rzekę przejeżdżają.
— Gdzie pan radzi?
— Nigdzie nie radzę, bom nie głupi, żeby swoje miejsca zdradzać.
— No, no nie unoś się pan, bo ja też mam serce do ryb i rozumiem, jak rzadko kto, prawdziwego
wędkarza.
Janek już chciał zakończycie rozmowę, i iść dalej, gdy nieznajomy rzekł:
— Wie pan co, nie będę dziś po nocy do Łomży tym moim rowerkiem się pchał. Może we wsi znajdzie
się nocleg?
— Znajdzie się, znajdzie.
— To chodźmy.
I poszli obydwaj. Zrazu rozmawiali o rybach, o wiosce. Janek opowiedział o sobie. Ma dziewiętnaście
lat i zanim wezmą go do wojska, chce trochę grosza zarobić i matce zostawić. Najął się więc do roboty.
— Przy tych bunkrach? — powiedział od razu nieznajomy.
— Tak, przy bunkrach — odparł Janek i zaraz ugryzł się w język. Przypomniał sobie, co o fałszywych
turystach mówił porucznik na budowie, i wspomniał słowa sołtysa. Może to właśnie ktoś taki?
— To musi się pan zdrowo łopatą namachać. Trzeba kawał dołu wykopać, beton wlewać — starał się
podtrzymywać rozmowę nieznajomy. — Ja też niedawno przy takim czymś pracowałem, jakeśmy doły
przeciwlotnicze w Łomży kopali. Długo jeszcze będziecie na tej górze robić?
— Aż skończymy — odpowiedział krótko Janek. Ot, miał teraz problem. Jak nic nie powiedzieć, a
jednocześnie nie spłoszyć ptaszka za wcześnie? Najlepiej by było dojść z nim do stryja. Tam by sobie z nim
jakoś poradzili. Janek postanowił udawać, że niczego się nie domyśla, i dalej prowadził rozmowę.
— Tak, aż skończymy. Ja wiem, może jeszcze z miesiączek przyjdzie popracować. Wie pan, ja to bym
chciał jak najdłużej, bo mam matkę i dwie młodsze siostry.
— Z siostrami zawsze kłopot. Ciekaw jestem, jak sobie poradziliście z tą kupą żelastwa, co ją na górę
wciągano. To musi być ciekawie pracować przy czymś takim!
— Ciekawie, ale ciężko. Jakoś sobie poradzili. To już panowie wojskowi załatwili.
Tak rozmawiając doszli do domu wuja. Janek zaprosił nieznajomego do środka. Gdy chwilę później
siedli wszyscy przy stole, Janek pod jakimś pretekstem wyszedł na dwór i zza okna skinął na wuja. Starsza
pan odsiedział trochę i wyszedł za siostrzeńcem, a gość zajęty był rozmową z gospodynią.
— Wuju, zdaje mi się, że ten obcy chce coś u nas wyniuchać. Wypytywał o Górę Strękową!
— Wiesz, że i mnie on się coś nie podoba. Jakiś taki nie nasz. Dziwny.
— Co robić?
— Wypuścić gonie możemy. Najlepiej to byłoby powiedzieć o wszystkim wojskowym ze Strękowej.
Już by oni ptaszka przyłapali!
— Wuju, niech wuj z nim jeszcze trochę pogada, a ja polecę po sołtysa.
— Dobra. Niech będzie.
Wuj jakby nigdy nic wrócił do izby. Nieznajomy zapytał:
— A gdzie to Janek, panie gospodarzu?
— Młody jest, to nie pytam, gdzie wieczorami lata. A pan, łaskawco, jeśli można wiedzieć, po co w
nasze strony?
— Po rybki. Narew to prawdziwy rybny sezam.
— Jaki znów sezam? A może raczej górki pana interesują? Może Strękowa?
Zapadła niezręczna cisza. Wuj za późno zorientował się, że przesolił. Teraz gość nabierze podejrzeń i
plan może się nie udać. I rzeczywiście. Nieznajomy poczerwieniał, potem rozejrzał się dokoła i z udanym
spokojem powiedział:
— To na mnie pora, panie gospodarzu. Bywajcie!
Ku przerażeniu wuja włożył czapkę i podążył w stronę drzwi. Zanim jednak opuścił izbę, drzwi
gwałtownie otwarły się i stanął w nich sołtys; zwaliste chłopisko z siwym wąsem.
— A dokąd tak spieszno? Nie lepiej zostać na noc? — zapytał sołtys i nie czekając na odpowiedź
chwycił nieznajomego za ramię. Ten — z nieoczekiwaną jak na takiego cherlaka siłą — przerzucił sołtysa
przez rękę na podłogę i błyskawicznie skierował się ku wyjściu. Wuj usłyszał jakiś łoskot w sieni. Wyjrzał i
zobaczył Janka, który leżąc całym ciałem przyciskał obcego. Natychmiast przyskoczył sołtys.
— Dawajcie powroza. Migiem! — krzyknął do osłupiałego wuja.
Sołtys i Janek skrępowali obcego, który nie odzywał się już wcale. Posadzili go na stołku w izbie. Janek
pobiegł tymczasem do oficera na Strękową.
Wreszcie nieznajomy przerwał milczenie.
— No i na co wam ten kłopot, sołtysie. Niewinnego człowieka związaliście jak parszuka i w sądzie
odpowiadać będziecie.
— Ty mnie, gadzino, sądami nie strasz. Lepiej zmów pacierz. Tyś winny! Po co niewinnemu zawinięty
w szmaty rewolwer w puszce na ryby? A po co i takie plugastwa?
Mówiąc to sołtys wyciągnął z puszki nieznajomego kilka karteczek z niemieckimi napisami.
Niechybnie były to ulotki przeznaczone dla osadników niemieckich. Ale obcy nie dawał za wygraną.
— No dobrze, jest jak jest. Ale pomyślcie poważnie: oddacie mnie wojsku i nic wam z tego nie
przyjdzie.
— Na nagrodę nie czekam. Sam jestem żołnierzem. Pod Śmigłym w dwudziestym roku wojowałem! —
odparł dumnie sołtys.
Nieznajomy zaczął więc z innej beczki.
— Panowie, wy tu żyjecie z dala od świata i nie wiecie, co się dzieje za granicami. Ludzie już tak nie
biedują. Wy harujecie jak konie, a w Niemczech na ten przykład za ludzi wszystko robią maszyny. Jest taka,
co zboże zeżnie i omłóci na polu...
— I jeszcze chleb pono upiecze! — zaśmiał się sołtys.
— Nie żartujcie sobie, bo tych maszyn w samych Prusach jest tyle, że jeszcze i dla was by starczyło.
— My cudzego nie chcemy — odezwał się wuj, powtarzając swą ulubioną kwestię. — Ale i swojego
nie damy. Czcze to wasze gadanie.
Janek szybko wrócił z dwoma uzbrojonymi żołnierzami. Niezwłocznie zabrali z sobą obcego. Dopiero
po wybuchu wojny Janek dowiedział się od porucznika Kiewlicza, że przyłapali jedego z wywiadowców
dobrze zakonspirowanej siatki szpiegowskiej, która składała się z polskich obywateli, osadników spod
Suwałk i Łomży. Zatrzymany był członkiem łomżyńskiej placówki obserwacyjnej (Spannungsnetz) i jego
zeznania okazały się bardzo cenne. Sprawą nieznajomego — o czym już ani porucznik, ani tym bardziej
Janek nie wiedzieli — żywo zainteresował się kierownik Ekspozytury Samodzielnego Referatu
Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu III w Białymstoku kapitan Piko. W ciągu kilku dni udało się
jemu i jego współpracownikom z agentury kontrwywiadu w Łomży ustalić kontakty zatrzymanego w
Giełczynie wywiadowcy. Epilogiem całej tej sprawy było odkrycie i zlikwidowanie w Łomży 31 sierpnia
zakonspirowanej radiostacji niemieckiej wraz z kompletem szyfrów. Niestety, wcześniej radiostacja ta
przekazała do Rzeszy wiele cennych informacji o tym, co dzieje się w okolicy Wizny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin