Wojny Kompanii 04 - Kupieckie szczęście - Cherryh Caroline Janice.pdf

(1344 KB) Pobierz
Cherryh Caroline Janice-Wojny Kompanii 4-Kupieckie Szczescie
Caroline Janice Cherryh
Wojny Kompanii 04
Kupieckie szczęście
Rozdział 1
Nazywali się Sandor i Allison, Kreja i Reilly. Reilly było nazwiskiem, które znaczyło
coś w knajpach i biurach stacji Viking: było synonimem kupców z wielkiego statku Dublin
Again, którego portem macierzystym było Fargone. Szanowanego transportowca, którego
szlak handlowy obejmował pełen krąg gwiazd i stacji należących do Unii: Marinera, Russella,
Esperance, Paradise, Wyatt, Cyteen, Voyagera i Vikinga. Pomiędzy kupcami było to Naz-
wisko przez duże N i siła, z którą należało się liczyć gdziekolwiek się udała.
Kreja na Vikingu nie znaczyło nic, rozwijając się w swoich dniach na odległych Pan-
Paris i Esperance. Na Marinerze i Russellu, pod fałszywymi nazwiskami, było synonimem
niespłaconych długów. Statek Kreja aktualnie nazywał się Lucy i według dokumentów ba-
zował na Wyatt, co było najdalszym możliwym punktem i niemal poza zasięgiem tak
niewielkiego i wiekowego frachtowca. Twierdził, że przewozi drobne ładunki dla koncernu
Wyatt. Choć zawijał tu regularnie, celnicy zawsze go przeszukiwali. Mały statek międzyg-
wiezdny, którego załoga nie była połączona więzami krwi - de facto stanowiło ją dwu wymiz-
erowanych mężczyzn, z których tylko jeden znajdował się na pokładzie podczas poprzed-
niego dokowania na stacji - takie statki nie były gorąco witane w dokach i przechodziły dro-
biazgową kontrolę.
Lucy była frachtowcem tylko z nazwy - długodystansowy transportowiec, który prze-
woził niewielkie partie towarów, nie podlegając szczegółowym wytycznym swojego kon-
cernu, i który nie posiadał biur na Vikingu. Gdyby znalazł się ktoś kto chciałby jej zaufać,
Lucy mogła przewozić również pasażerów. I choć nie znalazł się dotąd taki śmiałek, tablice
ogłoszeń wciąż przechowywały jej ofertę. Jeśli mogła jakiś fracht złapać, brała transfery
kupców.
W ten właśnie sposób Sandor Kreja stracił na Vikingu swoją załogę, starego, ku-
lejącego pijaczynę, który płacił za lot pracą - znalazł w doku swój statek i uciekł na niego bez
pytania. Staruszek zaciągnął się tylko na jedną trasę, bowiem pozostawiono go na Voyagerze
do leczenia w szpitalu i był zainteresowany jedynie złapaniem własnego statku i połączeniem
się z rodziną. Taką mieli umowę.
To odejście sprawiło, że Sandor poczuł się nerwowo, jak zresztą po wszystkich rozsta-
niach. Staruszek był bardziej ciekawski niż większość jego załóg, węszył wszędzie wbrew
rozkazom i kłamał, z epickim rozmachem kłamał na temat tego, gdzie była jego Daisy, o
umowach które zawierali i co robili podczas wojen Kompanii oraz o swoich wyczynach w
noclegowniach, jakby kogoś to interesowało. Jego odejście sprawiło że Sandor znów był na
Lucy sam. Nie po raz pierwszy, więc nie miał ochoty kolejny raz kierować statkiem sam, bo
było to koszmarnie wyczerpujące. Gorsze jednak było to, że człowiek ten pozostawił po sobie
dręczące Sandora przeczucie, że wyniknie z tego coś niedobrego, że jego znaczny talent do
opowieści może roznieść po stacji plotki na temat nietypowości Lucy. Od poprzedniego
dokowania kontrola na Vikingu wyraźnie została uszczelniona: na stacji pojawiły się okręty
bojowe, a plotki mówiły o kłopotach z piratami. To były nerwowe czasy, a kilka słów wypow-
iedzianych w nieodpowiednim miejscu łatwo mogło trafić do kierownictwa stacji. Sandor
pomyślał, że może nadszedł już czas na ruszenie się z miejsca.
Dzięki swoim drobnym łgarstwom i niemałemu talentowi do przekonywania zdołał
umieścić statek w kolejce do załadunku, a to oznaczało, że napełnią mu zbiorniki i dostanie
ładunek. Jeśli tylko uda mu się poskromić nerwy i powstrzymać się od prowokowania podejr-
zeń. Według fałszywych dokumentów Lucy należała do koncernu Wyatt Star, który miał na
Voyagerze i Vikingu niewielkie, oprocentowane konta przewidziane jako fundusze awaryjne,
gdyby któryś z jego statków zboczył kiedyś ze swoich regularnych tras. Już siódmy raz uży-
wał tutaj tych samych sfałszowanych papierów - właściwie wyczekiwał już chwili, kiedy na
formularzu skończy się miejsce na pieczątki i stacja będzie musiała wystawić mu nowe,
prawdziwe. Przekraczał już kiedyś tę granicę, z czymś takim życie stawało się o wiele bez-
pieczniejsze. Do czasu, aż koszt jakiejś niezbędnej naprawy przekraczał jego limit, wy-
wołując zainteresowanie i pytania.
Nie był piratem: Lucy była zbyt mała na piractwo, a jej symboliczne uzbrojenie
stanowiło raczej żart. We własnym pojęciu nawet niezupełnie był złodziejem, bo podbierał
tylko tyle, by utrzymać statek w działaniu, ale nic na większą skalę. Dostarczał swoje ładunki
tam gdzie należało i przelewał pieniądze na konto koncernu. Dla pewności dbał o bardzo
niewielki zysk, który jednak z łatwością mógł przeskoczyć do kolumny strat, gdyby statek
ugrzązł na dłużej w porcie bez ładunku, albo gdyby potrzebował jakiejś naprawy. To zresztą
było powodem, dla którego żaden koncern nie przyjąłby jego oferty. Statek był mały i prze-
woził ładunki na zbyt wielkie odległości, które o wiele szybciej mogły zostać pokonane przez
większe transportowce. Nieraz już przekraczał na Vikingu poziom debetu ponosząc straty,
które zrujnowałyby niezależnego operatora, gdyby oficjalnie i bez fałszywek mógł brać kre-
dyt. Wszystko co zauważał koncern tak duży jak KWS to fakt, że na koniec roku rozliczen-
iowego stan konta ani nie spadał, ani nie wzrastał. Jak długo Lucy przed końcem roku spłacała
to co wzięła, nadwyżka mogła zostać na nieoficjalnym koncie operacyjnym, by łagodzić jej
przyszłe wzloty i upadki. KWS rozprzestrzeniała się na lata świetlne i związane z tym były
opóźnienia czasowe, a alarmy rozdzwonić się mogły tylko podczas kontroli finansowej. San-
dor nie miał ambicji, by sięgnąć po coś więcej niż drobne kradzieże, czy też po zyski, które
sprawiłyby, że zostałby złapany.
Miał dwadzieścia siedem lat i jako jedyny żyjący spadkobierca frachtowca międzyg-
wiezdnego był niemożliwie bogaty, nawet biorąc pod uwagę fakt, że statek był niewielki.
Kiedyś był legalnym kupcem, zanim wojny Kompanii stworzyły piratów, którzy zatrzymali
go i obrabowali, pozostawiając po sobie wypełniony trupami kadłub. Dzięki pomysłowości
właściciela, Lucy radziła sobie teraz jak mogła, pod dziesiątkami nazw i numerów oraz dzięki
plikom fałszywych dokumentów. Obecnie sprzedanie się było już niemożliwe: prędzej czy
później jego oszustwa zostałyby ujawnione i pochłonęłyby nawet te trzydzieści srebrników
które dostałby za statek. Co gorsza, musiałby siedzieć na stacji i obserwować, jak Lucy odla-
tuje w rękach jakiegoś lokalnego koncernu - albo zostałaby oddana na złom, bo miała ponad
sto pięćdziesiąt lat i jej części mogły być warte więcej niż remont.
Utrzymywał ją w ruchu. Należała do niego w sposób, którego nie zrozumiałby żaden
koncern prowadzony przez ludzi ze stacji. Na niej się urodził i dorósł, i nie miał pojęcia jak
wyglądałby wszechświat bez otaczającego go statku. Nie miał zamiaru się dowiedzieć. W
dniu, w którym straciłby Lucy (a mogło to nastąpić w każdej chwili, wystarczyłoby po-
jawienie się urzędnika z nakazem aresztu z innej stacji, albo gdyby jakiś bystrzejszy szef doku
czy celnik dokładniej skontrolował jego papiery), tego dnia jak sądził, musieliby go zabić. Ale
gdyby tylko mogli, wzięliby go żywcem, bo prawo stacji było wręcz nieprzyzwoicie humani-
tarne, a Unia patrzyła na strzelaninę w dokach równie krzywo, jak na kradzieże. Wsadziliby
go do zbiornika i zmienili umysł tak, że byłby szczęśliwy czyszcząc podłogi i prowadząc ży-
cie na stacji, jak modelowy obywatel Unii.
Stacje go przerażały.
Przerażał go też ten wygadany stary człowiek, który odszedł z jego statku.
Ale dawno już zrozumiał, że najgorszą rzeczą na jaką mógł sobie pozwolić, było wy-
glądanie na wystraszonego, a siedzenie na statku zacumowanym w doku, zamiast, jak nor-
malny kupiec, skorzystanie z szansy na rajd po barach wzdłuż krzywizny doku, było
najszybszym sposobem na wzbudzenie podejrzeń.
Miał gładką twarz i dobrą prezencję, blady blondyn który mógłby być księgowym ze
stacji albo zwiedzającym bary bankierem. Ale pod bladością czaił się głód, który zdradzało
spojrzenie, więc zwiedzając bary starał się jak najwięcej śmiać, by wyglądać na kogoś god-
nego zaufania. Czasem to skutkowało i zdarzało się, że ktoś postawił mu drinka. Ale tym
razem - tym razem, zależało od tego jego życie... Celował w coś więcej niż tylko obiad na
koszt innego koncernu. Szukał kogoś do załogi, kogoś, kogokolwiek, z właściwym piętnem
drobnej przestępczości, kto mógłby zostać prośbą oraz groźbą przekonany do wejścia na
pokład. I komu można, by zaufać, że nie będzie paplał w nieodpowiednich miejscach. Było to
niebezpieczne zadanie. Statki kupieckie prowadzone były przez rodziny, wszyscy o tym sa-
mym nazwisku, urodzeniu i umierający na statku. Kupcy uziemieni na przykład z powodu
choroby byli pozostawiani na stacjach tylko na pojedynczy kurs, jak staruszek, którego dostał
ze szpitala. Jeśli pozostawiono ich na stałe, to dlatego, że wyrzuciły ich własne rodziny, albo
że sami dobrowolnie je opuścili, nie potrafiąc z nimi współżyć. Część z tych ostatnich była
wichrzycielami, część kryminalistami. Był tylko człowiekiem i czasem musiał spać... co
zresztą było powodem, dla którego w ogóle potrzebował załogi. Przeglądał ciemne kąty
barów, które odwiedzał wzdłuż zielonej strefy doków Vikinga, starając się nie widzieć
żołnierzy i policji, której było tutaj więcej niż zwykłe, wciąż rozglądając się za kimś równie
głodnym jak on. Wiedział, że podobnie jak on, tacy ludzie będą się maskować i zdawał sobie
sprawę z faktu, że jeśli się pomyli i wybierze źle, kogoś tylko odrobinę bardziej zepsutego, to
ten partner może po prostu poderżnąć mu gardło podczas którejś z samotnych wacht w pustce
pomiędzy gwiazdami i zabierze Lucy do swoich celów.
***
Był to jego pierwszy dzień łowów w dokach. Kiedy pierwszy raz zobaczył Allison
Reilly, grał rolę uczciwego kapitana kupieckiego, tuląc w kieszeni kilka żetonów pobranych z
fałszywego konta koncernu.
Wszystko było widać na pierwszy rzut oka: irlandzka koniczynka i gwiazdy na
rękawie jej srebrnego kombinezonu, naszywki odwiedzonych światów, które składały się na
cały znany kosmos, i szczupłe, wysokie ciało z kaskadą włosów wyglądających w przyćmio-
nym świetle neonów jak kawałek kosmosu.
W przymglonym alkoholem mózgu widok tych długich nóg i bioder natychmiast
przywołał myśli o pokojach sypialnych i tym odrzuconym fragmencie życia - oszustwo o
wiele trudniejsze niż podrobienie wizy, i znacznie bardziej niebezpieczne. W jego życiu prak-
tycznie nie było kobiet, z wyjątkiem jednej bardzo pijanej handlarki wewnątrzsystemowej na
Marinerze, gdzie wiódł wygodne, i bezpieczne życie, które skończyło się po tym incydencie. I
jeszcze wcześniej pewnej kobiety z wahadłowca wewnątrzsystemowego, która miała nadzieję
na dobre go ze sobą związać. Z jej powodu stracił wstęp na Esperance. Był samotny, bo jedy-
nymi kobietami dla kupców były kobiety z rodzin kupieckich, które nieuchronnie miały
krewnych. Kupcy zaś stanowili dla niego o wiele większe zagrożenie niż stacje. Stacje siedz-
iały nieruchomo przy swoich słońcach i rzadko wymieniały kartoteki drobnych przestępców, z
tych samych powodów, dla których duże firmy rzadko przejmowały się odległymi i niewiel-
kimi kontami. Ale wejście w drogę rodzinie kupieckiej, z dowolnego powodu, spowo-
dowałoby, że roznieśliby wieść od gwiazdy do gwiazdy i wszędzie by na niego polowali,
ostrzegając wszystkie stacje i światy, których dotknął człowiek. W końcu zginąłby, albo zła-
pałaby go jakaś stacja i namieszała mu w mózgu, co według niego wyszłoby na to samo.
Nigdy więcej kobiet, narzucił sobie celibat.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin