Lackey Mercedes -2- Trylogia ostatniego Maga Heroldów 2 - Obietnica Magii.doc

(1949 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Mercedes Lackey

 

 

 

OBIETNICA MAGII

 

(Przełożyła Magdalena Polaszewska-Nicke)



Dedykowane

Elizabeth (Betsy) Wollheim,

która powiedziała: “Zrób to"


Rozdział Pierwszy

 

Niebieskie skórzane juki i parciany tłumok, wypchane brud­nymi ubraniami i najróżniejszymi rzeczami osobistymi, z głuchym odgłosem wylądowały w kącie pokoju. Lutnia, nie rozpakowana jeszcze z połatanego skórzanego pokrowca, ześli­zgnęła się po oparciu jednego z wyściełanych krzeseł i z łago­dniejszym nieco dźwiękiem spoczęła w zagłębieniu wytartej czer­wonej poduszki siedzenia. Znalazłszy tam oparcie, przechyliła się na bok i wyglądała teraz niczym grube, pijane dziecko. Na matowej powierzchni ciemnego skórzanego futerału połyskiwa­ło blado przedpołudniowe słońce wciąż jeszcze widoczne za je­dynym wychodzącym na wschód oknem. Wprawdzie pokrowiec poprzecierał się już tu i tam, ale dwa lata poniewierki nie przy­ćmiły zanadto jego blasku, a rozdarcie wzdłuż części chroniącej pudło instrumentu zszyte było drobniutkim, misternym ściegiem.

Vanyel skrzywił się na widok aż nazbyt widocznego szwu. Przedarcie? Nie, przedarcie nie byłoby tak równe. Nazwałbym to raczej przecięciem, albo raczej rozpłataniem i dopiero wtedy byłbym bliższy prawdy. Oby tylko nikt tego nie zauważył.

Lepiej, że to pokrowiec lutni, a nie ja sam... ostrze było tak blisko, że wolałbym nawet o tym nie myśleć. Mam tylko nadzieję, że Savil nie będzie się temu przyglądać zbyt dokładnie. Już ona dobrze by wiedziała, skąd się to wzięło, i byłaby wściekła.

Mag heroldów Vanyel osunął się niezgrabnie na krzesło, ca­łym ciężarem ciała rzucając się prosto w objęcia miękkich, ob­ciągniętych tkaniną oparć.

Nareszcie w domu. O nieba, życia we mnie nie więcej niż w tamtych jukach, które wylądowały w kącie.

- O-o-och. - Vanyel oparł się wygodnie i poczuł nagle, jak gdyby wszystkie mięśnie jego ciała podniosły naraz jeden wiel­ki krzyk, dopominając się zadośćuczynienia za wszelkie długo ignorowane bóle i przeciążenia. Myśli z trudem torowały sobie drogę do jego świadomości, przebijając się przez mgłę całkowi­tego wyczerpania. Największym pragnieniem Vanyela w tej chwili było zamknąć zmęczone oczy. Ale na jego spełnienie Vanyel nie miał odwagi, bo z chwilą gdyby zamknął powieki, natychmiast zmorzyłby go sen.

Kiedyś wreszcie będę musiał sobie przypomnieć, że nie mam już szesnastu lat, i wbić sobie do głowy, że nie mogę kłaść się nad ranem, wstawać o brzasku i nie płacić za to żadnej ceny.

Kilka chwil temu, gdy Vanyel czyścił w stajni swego Towa­rzysza, Yfandes, ta zasnęła na stojąco. Tego ranka na długo przed świtem wyruszyli na ostatni etap swej podróży, a potem przez cały czas gnali, co tchu, wyczerpując do cna rezerwy sił, aby tylko jak najprędzej osiągnąć spokojny azyl domu.

Bogowie. Obym nigdy więcej nie musiał oglądać granicy karsyckiej.

Niestety, o tym mogę sobie tylko pomarzyć. O Panie i Pani, jeśli mnie miłujecie, dajcie mi tylko troszkę czasu, abym mógł odetchnąć. Tylko o to proszę. O odrobinę czasu, abym znów poczuł się jak człowiek, a nie maszyna do zabijania.

W pokoju unosił się intensywny zapach mydła i wosku pszcze­lego używanego do polerowania mebli i boazerii. Vanyel prze­ciągnął się, wsłuchując się w trzeszczenie swych stawów i ze zdziwieniem powiódł wzrokiem dookoła.

Dziwne. Dlaczego nie czuję się tutaj jak w domu? Zamyślił się na moment, bo zdało mu się nagle, że jego skromna kwatera o ścianach wyłożonych boazerią ze złotego dębu wyglądała na jakiś anonimowy, nazbyt nieskazitelnie czysty pokój nie zamie­szkany przez nikogo. Przypuszczam, że to dość logiczne - po­myślał od niechcenia. - Nikt tutaj nie pomieszkiwał zbyt długo. Przez ostatni rok cały czas byłem w drodze, a przedtem przyjeż­dżałem tu zwykle zaledwie na kilka tygodni. Och, bogowie.

Był to wygodny, przytulny - i dość przeciętny - pokój. Podob­ny do całego tuzina izb, które Vanyel zajmował ostatnimi cza­sy, jeśli już spotkał go luksus otrzymania pokoju gościnnego w tym czy innym zamku. Umeblowanie było tutaj dość skrom­ne: dwa krzesła, stół, biurko, a przy nim taboret, szafa na ubra­nia oraz łóżko z baldachimem w rogu pokoju. Łóżko było ogromne - jedyny wyraz słabości Vanyela, który miał w zwyczaju rzu­cać się niespokojnie podczas snu.

Vanyel uśmiechnął się kwaśno, przypomniawszy sobie, jak wiele osób kwitowało to przypuszczeniem, że na tak wielkim łóżku musiało mu zależeć ze zgoła innych powodów. Nigdy by mi nie uwierzyli, że Savil ćwiczy się w sztuce miłosnej znacznie częściej niż ja. No tak. Może to i dobrze, że nie mam kochanka. Po nocy ze mną budziłby się cały w sińcach. I zawsze pierwszą jego myślą byłoby uświadomienie sobie, że znów udało mu się uniknąć uduszenia podczas któregoś z moich koszmarów.

Pomijając jednak łóżko, pokój był raczej pospolity. Miał tyl­ko jedno okno, a i przez nie niewiele było widać. Z pewnością nie był to apartament, jakiego mógłby sobie zażyczyć, gdyby tylko chciał...

Ale, po co mi apartament, skoro tak rzadko bywam w Przysta­ni, a w swym pokoju jeszcze rzadziej?

Na przekór wszelkim zasadom etykiety położył nogi na ni­skim, porysowanym stoliku pomiędzy krzesłami. Mógł wprawdzie zażądać, aby dostarczono mu podnóżek...

Ale jakoś nigdy mi to nie przychodzi do głowy, dopóki nie znajdę się kilka mil od domu wyruszając w kolejną podróż. Nigdy nie ma czasu na... na cokolwiek. W każdym razie odkąd zmarła Elspeth. Bogowie, sprawcie tylko, abym się mylił, co do Randala.

Oczy zaszły mu mgłą. Potrząsnął głową dla odzyskania kla­rowności widzenia. Dopiero wówczas ujrzał stosik listów leżący u jego stóp i aż jęknął na widok nader znajomej pieczęci wi­dniejącej na samym wierzchołku kupki, pieczęci lorda Withe­na, pana na Forst Reach i ojca Vanyela,

Mam dwadzieścia osiem lat, a myśl o nim wciąż sprawia, że zaczynam się czuć jak piętnastolatek, i to piętnastolatek w nie­łasce. Dlaczego właśnie ja? - zapytał bogów, którzy jednakże nie zdecydowali się udzielić mu odpowiedzi. Westchnął ponow­nie i z goryczą popatrzył na odstraszająco gruby list.

Na ognie piekielne. Ten list - zresztą tak samo jak każda inna sprawa - może sobie poczekać, aż wezmę kąpiel. Aż we­zmę kąpiel i przegryzę coś, co nie będzie zapleśniałe, i napiję się czegoś, co nie będzie gotowanym błotem. A teraz zastanów­my się, czy podczas mojego ostatniego pobytu tutaj miałem ja­kieś ubrania, które nadawałyby się do noszenia?


Dźwignął się z fotela i przetrząsnął szafę stojącą przy łóżku, znajdując tam w końcu koszulę i stare, wyblakłe niebieskie bry­czesy, które w czasach swej świetności miały barwę głębokiego szafiru. O, dzięki wam, bogowie, że to nie Biel. Gdy zajadę do domu, też nie będę nosił Bieli. Jakże miło będzie założyć coś, co nie brudzi się w oczach. (To niesprawiedliwe, odezwał się rap­tem pełen wyrzutu głos jego sumienia. W rzeczywistości wła­ściwie traktowany Biały uniform heroldów był tak odporny na brud i plamy, że nie-Heroldowie dopatrywali się w tym jakiejś magii. Ale Vanyel zignorował ten cichy głos.) Ale z drugiej strony zupełnie nie wiem, co będę teraz nosił jako uniform. Drogi oj­ciec z ledwością poznałby swego syna, widząc go umazanego w błocie, nieogolonego, z popiołem we włosach.

Wytrząsnął na podłogę zawartość parcianego tłumoka i za­dzwonił po pazia, aby zabrał sponiewierane uniformy i oddał komuś, kto zajmie się nimi jak należy. Były w nadzwyczajnie złym stanie: poplamione od trawy, błota i krwi - miejscami na­wet jego własnej - niektóre pocięte i podarte, a większość zni­szczona niemal do szczętu.

Zmierzyłby mnie wzrokiem i doszedł do wniosku, że muszę być opętany. No, Karsyci i tego nie omieszkali spróbować. Ale przynajmniej to, że ktoś przez moment stanie na skraju opęta­nia, nie odbija się plamami na jego ubraniu... w każdym razie nie na uniformach. A co teraz będzie moim uniformem? Och, o to będę się martwił po kąpieli.

Łazienka znajdowała się na drugim końcu długiego, wyłożo­nego drewnianą boazerią i kamienną posadzką korytarza. Tego przedpołudnia nie było tam nikogo, żadnych chętnych do rywa­lizacji o balie i gorącą wodę. Człapiąc ociężale korytarzem, na wpół zamroczony Vanyel myślał sobie, jak dobrze mu będzie w gorącej wodzie. Ostatnio - wyjąwszy pospieszne ochlapanie się w zajeździe - kąpał się w zimnym strumieniu. Bardzo zimnym strumieniu. I mył się piaskiem, nie mydłem.

Dotarłszy wreszcie do łazienki, zrzucił ubranie i zostawił je na kupce na podłodze, wodą z miedzianego kotła napełnił naj­większą z trzech drewnianych balii i z westchnieniem zanurzył się w gorącej kąpieli...

...i obudził się z niemal zupełnie zdrętwiałymi ramionami zwisającymi bezwładnie po bokach balii, z głową opadającą na piersi, w wodzie ledwie letniej i coraz bardziej stygnącej.

Wtem jego ramienia łagodnie dotknęła jakaś dłoń.

Nie oglądając się nawet, zorientował się, że musi to być je­den z kolegów, heroldów. Gdyby było inaczej, gdyby nawet był to ktoś tak niewinny jak jakiś nieznajomy paź, napięte nerwy Vanyela i wyostrzony na polach bitew refleks wykonałyby rzecz niewybaczalną. Vanyel wyrzuciłby takiego intruza za ścianę, zanim sam zdążyłby się wyrwać z głębokiego snu. Zrobiłby to, najprawdopodobniej nie używając nawet magii. Zresztą nieważ­ne, czy z magią, czy bez, nagle zdał sobie sprawę, że jeśli nie będzie ostrożny, może wyrządzić komuś krzywdę.

Przeszył go delikatny dreszcz. Byle, co potrafi mnie wypro­wadzić z równowagi. A to niedobrze.

- Jeśli nie chcesz się zamienić w człowieka-rybę - dobiegł go szczerze zatroskany głos herolda Tantrasa wyglądającego zza parawanu oddzielającego miejsce, gdzie stała balia, od reszty pomieszczenia - lepiej już wyjdź z tej balii. Dziwię się, że je­szcze się nie utopiłeś.

- Ja też. - Vanyel przetarł oczy, popróbował oczyścić głowę z pajęczyn i obejrzał się przez ramię. - Skąd się tu wziąłeś?

- Słyszałem, że wróciłeś kilka miarek świecy temu i domyśli­łem się, że pewnie tutaj skierujesz swoje pierwsze kroki. - Tantras zachichotał. - Już ja dobrze znam i ciebie, i to twoje zamiło­wanie do kąpieli. Ale muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że dane mi będzie oglądać, jak zamieniasz się w rodzynka.

Ciemnowłosy, smagły herold wyłonił się zza drewnianego przepierzenia z naręczem ręczników. Vanyel przyglądał mu się z półuśmiechem wyrażającym coś znacznie więcej aniżeli podziw znawcy dla dzieła sztuki. Tantras był mężczyzną pełnym wdzię­ku, okazałym niczym ogier król stada u szczytu swych możli­wości. Tantras nie był shay'a'chern, ale był dobrym przyjacie­lem, a przecież niełatwo o kogoś takiego.

I coraz trudniej - pomyślał Vanyel trzeźwo. - Chociaż, o nie­biosa, sam dawno nie miałem okazji doświadczyć, czym jest romantyczne sam na sam z kochankiem... no cóż, celibat prze­cież mnie nie zabije. Nawet gdybym bardzo wytężył wyobra­źnię. Bogowie, powinienem chyba zostać księdzem.

Przepaściste, łagodne oczy starszego herolda były pełne troski.

- Nie wyglądasz najlepiej, Vanyelu. Przypuszczałem, że bę­dziesz zmęczony... ale sądząc po tym, jak tu przysnąłeś... mu­siało ci tam być gorzej niż myślałem.

- Było źle - odparł krótko Vanyel, niechętny rozmowie o tym, co działo się podczas ostatniego roku. Nawet dla niego, najpo­tężniejszego w całym Kręgu maga heroldów, który potrafił za­stąpić na ich porcjach pięciu pozostałych magów heroldów w czasie ich rekonwalescencji po magicznym ataku, skrajnym wyczerpaniu i szoku, była to misja, o której nie chciał myśleć jeszcze przez długi czas, a tym bardziej przeżywać jej po raz wtóry. Namydlił sobie włosy, a potem zanurzył głowę pod wodę, aby spłukać pianę.

- Tak właśnie słyszałem. Gdy zobaczyłem cię w tej balii od­grywającego truposza, wysłałem do twego pokoju pazia z jedze­niem i winem, a drugiego po kilka moich uniformów. Jesteśmy przecież niemal takiej samej budowy,

- Powiedz tylko, ile za nie chcesz, a zapłacę każdą cenę -odparł z wdzięcznością Vanyel, unosząc się z jękiem z balii i odbierając ręcznik, który już trzymał dla niego Tantras. - Nie mam nic, co by się nadawało do noszenia zamiast uniformu.

-O Panie i Pani... - wycedził Tantras, wstrząśnięty wido­kiem ciała Vanyela. - Coś ty ze sobą zrobił?

Vanyel przerwał na chwilę energiczne ruchy wykonywane w trakcie owijania się ręcznikiem i popatrzył na swe ciało. Ozna­ki poniesionych szkód nawet jego wprawiły w zdziwienie. Za­wsze był szczupły, ale teraz została zeń ledwie skóra i kości, nic więcej. Całe jego ciało pokrywały blizny po smagnięciach noży i mieczy, a piersi - w miejscu, gdzie pewien demon chciał wy­rwać mu serce - przecinało kilka równolegle biegnących śla­dów po zadrapaniach pazurów. Nie zabrakło też blizn po opa­rzeniach - od szyi aż do kolana biegły trzy cienkie, białe linie, znaczące miejsce, gdzie, przedarłszy się przez osłony, dosięgła go magiczna błyskawica. Było też parę innych znamion, pa­miątek po pojedynku z mistrzem magicznych ogni.

- To moja praca. Życie na krawędzi. Usiłowałem przekonać Karsytów, że jestem pięcioma magami heroldów naraz. Odgry­wałem rolę celu. - Wzruszył ramionami, jakby chciał odsunąć od siebie myśli o tamtym czasie. - To wszystko. Nic ponad to, co zrobiłby każdy z was, jeśli tylko by mógł.

- Bogowie, Van - odparł Tantras z cieniem poczucia winy w głosie. - Przy tobie czuję się jak tchórz. Do diabła, mam nadzie­ję, że warto było przez to wszystko przechodzić.

Usta Vanyela ściągnęły się w cieniutką linię,

- Dostałem tego drania, który zabił Mardika i Donni. Mo­żesz to rozgłosić jako wiadomość oficjalną.

Tantras na moment przymknął oczy i pochylił głowę.

- Warto było - powiedział cicho. Vanyel skinął głową.

- Warto było wycierpieć każdą z tych ran. Może nawet osią­gnąłem coś więcej. Ten czarnoksiężnik miał całe stado demo­nów. Gdy go zabiłem, posłałem je wszystkie do Karsytów. Uśmiechnął się, a raczej lekko wykrzywił usta. - Mam nadzie­ję, że tym sposobem Karsyci dostali niezłą nauczkę. Liczę na to, że w ogóle zabronią posługiwania się magią po ich stronie gra­nicy. Jeśli wierzyć pogłoskom przenikającym tu z Karsu, to już to robią.

Tantras uniósł głowę.

- Ciężko będzie tym, którzy posiadają dar... - rzekł. Vanyel nie odpowiedział. W tej chwili trudno mu było współczuć ko­mukolwiek po karsyckiej stronie granicy. Nie była to postawa nazbyt miłosierna, nie przystawała heroldowi, ale Vanyel wie­dział, że dopóty, dopóki nie zagoją się pewne rany - i to bynaj­mniej nie te na ciele - nie będzie skłonny odczuwać litości.

- Przybyło ci też więcej siwych włosów - zauważył Tantras, przechyliwszy głowę na bok.

Vanyel skrzywił się, ale był rad ze zmiany tematu.

- To przez energię magiczną z ogniska. Za każdym razem, kiedy czerpię z niego siły, pojawia się na mojej głowie więcej białych włosów. Tańczący Księżyc k'Treva był zupełnie siwy, zanim jeszcze osiągnął mój wiek. Zdaje się, że jestem bardziej, odporny. - Uśmiechnął się. Był to blady, lecz tym razem praw­dziwy uśmiech. - Niesie to z sobą coś bardzo miłego. Dzięki tym siwym włosom ludzie darzą mnie szacunkiem, którego ina­czej może wcale bym nie doświadczył!

Wytarł się i owinął sobie ręcznik wokół bioder. Tantras znów się skrzywił - spostrzegł pewnie szramę po cięciu nożem na plecach Vanyela - i podał mu następny ręcznik do wytarcia wło­sów.

- A tak nawiasem mówiąc, ten dług już spłaciłeś - powie­dział, próbując skierować rozmowę na nieco lżejszy temat. Vanyel przerwał wycieranie włosów, unosząc brwi.

- Wypełniłeś za mnie moje obowiązki podczas ostatniej nocy Sovan.

Vanyel zdusił nagły skurcz w sercu i wzruszył ramionami. Wiesz, że wpadasz w depresję, gdy jesteś zmęczony, głupcze. Nie pozwól, żeby cię to gnębiło.

- Och, o to chodzi. Zawsze do twoich usług. Wiesz, że nie lubię uroczystości związanych z nocą Sovan. Nie mogę pora­dzić sobie z tymi nabożeństwami za zmarłych i nie lubię być sam. Pełnienie za ciebie warty honorowej było równie dobrym zajęciem jak każde inne, które pozwoliłoby mi nie myśleć o przy­krych rzeczach.

Był wdzięczny, że Tantras nie chciał ciągnąć dalej tej roz­mowy.

- Jak sądzisz, uda ci się jakoś dojść do pokoju? - zapytał starszy herold.

- Powiedziałem, że nie wyglądasz najlepiej, i naprawdę tak myślę. Zasnąć tak w balii... zaczynam się zasta­nawiać, czy aby nie zemdlejesz gdzieś w korytarzu.

Vanyel wydał z siebie dźwięk przypominający bardziej suchy kaszel aniżeli śmiech.

- Nie dolega mi nic, czego nie mógłby uleczyć tygodniowy sen - odparł. - Przykro mi, że nie będę mógł stać na warcie honorowej i w tym roku, ale muszę złożyć obowiązkową wizy­tę rodzinną. Nie byłem w domu od... bogowie, czterech lat, a i wtedy nie zabawiłem tam dłużej niż dzień czy dwa. Rodzina z pewnością nakłoni mnie do dłuższego pobytu, który zresztą im obiecałem. W pokoju czeka na mnie list od ojca, który chyba miał mi o tym przypomnieć.

- Rodzice dobrze wiedzą, jak rozbudzić w człowieku poczu­cie winy, co? No cóż, jeśli będziesz nieosiągalny, Randal nie wynajdzie ci nic do roboty... ale czy to naprawdę będzie odpo­czynek? - Tantras zdał się po trosze rozbawiony i zmartwiony zarazem. - To znaczy, ta twoja rodzina...

- Nie będą mnie dręczyć podczas snu, a ja mam zamiar spać bardzo dużo. - Założył swe stare, czyste ubranie, rozkoszując się dotykiem czystej, miękkiej tkaniny na skórze, i zaczął zbie­rać z podłogi brudne rzeczy. - Jestem teraz w takim nastroju, że najchętniej przedzierzgnąłbym się w pustelnika, gdy już tam dotrę...

- Zostaw te rzeczy - przerwał mu Tantras. - Zajmę się nimi. A ty idź zjeść jakiś przyzwoity posiłek. Wyglądasz, jakbyś już od miesięcy nie miał w ustach nic porządnego.

- Bo nie miałem. Oni tam nie wierzą w ziemskie przyjemności. Wielcy propagatorzy umartwiania ciała dla dobra ducha. Vanyel uniósł oczy akurat na czas, by zobaczyć uniesione brwi Tantrasa. Zrobił dramatyczną minę. - Wiem, co masz na myśli. To też. Szczególnie to. Na bogów. Czy ty masz pojęcie, jak to jest być otoczonym tymi bardzo przystojnymi mężczyznami i od­ważyć się zaledwie na flirt z jednym z nich?

- A czy młode panie były równie oszałamiająco atrakcyjne? - spytał Tantras, uśmiechając się szeroko.

- Raczej tak... choć ta materia pozostaje dla mnie w sferze abstrakcji.

- A więc mogę je sobie wyobrazić. Przypominaj mi zawsze, abym za wszelką cenę trzymał się z dala od granicy karsyckiej.

Vanyel uzmysłowił sobie nagle, że sam się uśmiechnął. Był to już drugi szczery uśmiech, i to płynący prosto z serca.

- Tantras, na bogów... tak się cieszę, że cię znów widzę. Wiesz, ile czasu minęło od momentu, kiedy ostatnio miałem okazję z kimś swobodnie porozmawiać albo pożartować? O Pani! Dla­tego że przebywałem wśród ludzi, którzy odwracali wzrok, kie­dy tylko widzieli mnie w niekompletnym ubraniu?

- A ty znów o tym? - zdziwił się Tantras. - Naprawdę są­dzisz, że ludzie, zbliżając się do ciebie, robią się nerwowi, bo jesteś shayn?

- Jestem, co? - spytał Vanyel, zaskoczony brzmieniem nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin