Kochański Krzysztof - Interesy nie idą dobrze.rtf

(75 KB) Pobierz
Krzysztof Kochański

Krzysztof Kochański

Interesy nie idą dobrze

 

Kiedy Norbert się obudził, nie miał pojęcia, że sytuacja w fabryce stała się aż tak dramatyczna. Zegar pokazywał, że spał dwa tygodnie - trochę dłużej niż zwykle, ale nie tak znowu długo, żeby miało go to zaniepokoić. Umył zęby, wykąpał się, wysuszył pod wielką jak kościelny dzwon suszarką i udał się na stołówkę. Był głodny jak wilk. Zjadł smaczny posiłek, zastanawiając się, skąd taka cisza i dlaczego nie ma tu nikogo oprócz niego?

Ale nadal niczego nie podejrzewał.

Owszem, wiedział, że ostatnie pełnie Księżyca znacznie zmieniły świat, ale przecież wszyscy zgodnie twierdzili, że sytuacja jest do opanowania.

Dopiero gdy podziemnym korytarzem dotarł do biura zleceń, zorientował się, że najwidoczniej były to tylko pobożne życzenia. Czekał na wezwanie dyspozytora, błądząc osłupiałym wzrokiem po pustych stanowiskach. Trzy boksy, dziewięć gniazd w każdym -jeszcze niedawno gwarno tu było jak w ulu. Dziś ciszę wypełniał szum wentylatorów i sięgający granic słyszalności pisk zasilaczy. Echo tańczyło pomiędzy żebrami wysokiego stropu.

- Gdzie są wszyscy?

Nie było komu zadać pytania, ale Norbert miał pewną bardzo niepokojąca, niepozbawioną podstaw koncepcję.

Obawiał się, że pozostałych pracowników zlikwidowano.

Oczywiście nie miał na myśli ludzi. Oni umarli już wcześniej.

Nigdy dotąd nie zastanawiał się, co dzieje się z komiwojażerami, którzy nie uzyskują odpowiednich wyników sprzedaży. Nieudacznicy po prostu nie pojawiali się. Nie dostawali drugiej szansy. Być może przesuwano ich na inne stanowiska, gdzieś, gdzie mogli się przydać, albo pozostawiano własnemu losowi, by odtąd radzili sobie sami? Ale do jaki ej. innej pracy mógł nadać się komiwojażer?

Wreszcie odezwał się dyspozytor:

- Koniec załadunku! - oznajmił megafon. -1024, proszę zająć miejsce w ciężarówce.

Natomiast eksterminacja? Jeśli ktoś sobie nie radzi...? Tak. To wiele wyjaśniało.

- Co się stało, kiedy spałem? - odważył się zapytać Norbert.

Ku jego zdumieniu dyspozytor powiedział mu, co się wtedy wydarzyło. Norbert wciąż nie potrafił przyzwyczaić się, że maszyny zawsze mówią prawdę.

Informacje okazały się przygnębiające, lecz dyspozytor zalecał optymizm. Ostatecznie, fabryka wciąż była sprawna, z taśm produkcyjnych nadal schodziły produkty najwyższej jakości.

A potem dyspozytor powrócił do swych zadań:

- 1024 jest proszony...

- A ja proszę, żeby nazywać mnie Norbert! - wrzasnął Norbert, podenerwowany.

Do niedawna sądził, że nie potrafi wrzeszczeć. W ciągu ostatnich tygodni świat bardzo się zmienił, a on wraz z nim. Może dlatego wciąż jeszcze trwał.

- Norbert jest proszony o zajęcie miejsca w ciężarówce - podjął gładko dyspozytor.

Norbert wstał i powolnym krokiem opuścił stanowisko. Kiedy przekraczał próg, konsola wyłączyła się, zgasły diody. Z ostatniego z dwudziestu siedmiu gniazd uleciało elektroniczne życie.

Ciężarówka czekała na podjeździe. Czekoladowa karoseria lśniła w słońcu; dziś jakimś cudem przebiło się przez zamglone niebo. Ostatnio jakby przybyło takich wyjątkowych dni; wyglądało na to, że koniec z kwaśnymi deszczami.

Zajął miejsce w szoferce i podpiął port komunikacyjny do deski rozdzielczej. Sprawdził wskaźniki. Były w porządku - kontrola techniczna za nic w świecie nie wypuściłaby źle zabezpieczonego ładunku, ale na tym polega profesjonalizm, żeby wszystko sprawdzić.

Kiedy wyjeżdżał, we wstecznym lusterku dostrzegł chowające się urządzenia załadowczej rampy. Zamykały się wszystkie drzwi. Dawniej rampa pracowała na okrągło. To, że przed chwilą zrobiono porządek, mogło świadczyć tylko o jednym: dziś ciężarówka Norberta wyjeżdżała z fabryki ostatnia. Niewykluczone, że również pierwsza. Tego Norbert nie mógł stwierdzić, ponieważ na betonowym podjeździe nie pozostawały ślady kół.

Co tu ukrywać: sprawy nie miały się najlepiej.

„Interesy nie idą dobrze", rzekł kilka miesięcy temu dyrektor fabryki, wielki jak góra gruby mężczyzna, jeszcze wtedy nie wiedząc, że umrze przed nastaniem wiosny.

„Nie idą dobrze".

Ciekawe, co grubas powiedziałby dzisiaj?

Po jakichś dwóch kilometrach Norbert dostrzegł nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę, kopię jego pojazdu. Jak gdyby zbliżał się do lustrzanej tafli, która nagle wyrosła na drodze. Poczuł się raźniej wobec oczywistego dowodu, że nie jest jedynym pozostałym w firmie pracownikiem. Czarnowidztwo okazało się zbyt czarne. Jednak kiedy samochody zrównały się szoferkami, okazało się, że wewnątrz pojazdu nie ma nikogo. Jeszcze niedawno Norbert mógłby zapytać dyspozytora, czy to możliwe, żeby wysłano ciężarówkę bez komiwojażera, ale teraz nie miał takiej szansy. Radio i telefon wciąż lśniły chromem na blacie kabiny, cóż z tego, skoro nie działały. Zmieniły się pasma przenoszenia, czy coś w tym rodzaju, i nikt nie potrafił problemu rozwiązać.

Włączył wyższy bieg. Ciężarówka zaprotestowała, zwracając uwagę na fatalny stan drogi, ale Norbert pozostał nieubłagany. Szum silnika sprawiał, że czuł się raźniej; wypłaszał smutek, pozwalał zapomnieć o pustej ciężarówce powracającej do domu niczym pies, który zgubił pana.

Jechał cały dzień i nawet nie otworzył kontenera. Nie było dla kogo. Z siedmiu PTO (potencjalnych punktów odbiorczych), wpisanych w program trasy, istniały tylko dwa. Po reszcie pozostał pył i osmalone ogniem pnie drzew. Pojedyncze, wystrzępione drewniane kikuty, mierzące w szare niebo. Gdzieniegdzie pojawiały się dziwne rośliny, których Norbert nigdy przedtem nie spotykał.

Ocalałe PTO okazały się stratą czasu. Pierwszy zawalił się jak domek z kart, kiedy tylko ciężarówka wjechała, na podjazd. W drugim mechaniczny sprzedawca otworzył magazyn i pokazał komiwojażerowi zapasy, którymi można by załadować dwie fabryczne ciężarówki i pewnie by coś zostało.

- Właściwie to mogę wziąć kilka skrzynek, co mi tam, może się zmieszczą - zaproponował mechaniczny sprzedawca. - Wiem, jak jest, liczą się wyniki sprzedaży, nieprawdaż?

Norbert nie przyjął oferty.

- Dzięki za dobre chęci. Od jakiegoś czasu jesteśmy rozliczani z przepływu środków, nie z wystawionych faktur. A na płatność, jak rozumiem, nie ma co liczyć? -W zasadzie nie zadał pytania, lecz stwierdził fakt.

Mechaniczne ręce, wymownie rozłożone, potwierdziły tę rację.

- Mogę chociaż przenocować? - zapytał Norbert. Sprzedawca zamarł, jakby wysiadło mu zasilanie.

- Nie boi się pan? - spytał po chwili.

- A powinienem?

- A bo to wiadomo? - padła szybka odpowiedź, jakby sprzedawca rozgrywał turniej półsłówek.

- Wiadomo - odrzekł Norbert. - Pełnia była w zeszłym tygodniu. Ostatnimi czasy dzieje się wiele niedobrego, ale przecież nie zmieniły się fazy Księżyca.

- No nie wiem... Noce są czarne.

Spojrzeli w górę. Za brudną mgłą ledwie dało się dostrzec zarys Słońca. Milczeli, skupieni na obserwacji nieba.

- Wygląda nieźle - odezwał się Norbert. - Może dziś w nocy wreszcie zobaczymy gwiazdy.

- I Księżyc. - Sprzedawca drążył temat z uporem godnym lepszej sprawy

- Powinien być w pierwszej kwadrze - wyjaśniał cierpliwie komiwojażer. - Chyba nie sądzisz, że dyspozytor wypuściłby mnie z fabryki, gdyby zbliżała się pełnia. To jak będzie z tym noclegiem? - ponowił prośbę.

- Jak pan chce... Ale na pana odpowiedzialność. Mechaniczny sprzedawca wykonał piruet, z gracją,

na jaką stać tylko mechanicznych sprzedawców, po czym podążył w głąb podwórza.

- To mieszkanie szefowej - rzekł, gdy stanęli przed piętrowym budynkiem, którego elewacja wydawała się prawie w idealnym stanie, jeśli zignorować wypaloną, czarną od sadzy dziurę na wschodniej ścianie.

Mieszkanie znajdowało się na piętrze. Schody wyglądały solidnie, ale trzeszczały przy każdym kroku, jakby wykonano je z drewna, nie ze stali i betonu.

- To moja robota - oznajmił mechaniczny sprzedawca, otworzywszy drzwi.

Z pewnością nie miał na myśli panującego w środku bałaganu; nie chodziło o połamane krzesła ani o porozbijane naczynia. Mówił o zwłokach przewieszonych przez parapet okna w sypialni. Przyznając się, pragnął uniknąć niedomówień.

- Moja robota - powtórzył. Głos miał ciepły, miło brzmiący, taki jaki powinien mieć dobry sprzedawca.

Nocna koszula kobiety była rozdarta; odsłaniała wypięte pośladki barwy gnijącego trzęsawiska. Na udach zaschło coś, co mogło być kałem lub przyschniętą raną.

Pani Ania - tak się nazywała. Koniecznie „Pani" przed imieniem. Miała hopla na tym punkcie, chociaż niemal całe życie pozostawała w stanie wolnym. Do trzydziestego siódmego roku życia była panną, a zaraz potem wdową, nie licząc trzech dni i jedenastu godzin. To były jej własne, i zadaje się że ulubione słowa: „Trzy dni i jedenaście godzin". Norbert dowiedział się o wielu szczegółach z jej życia podczas rozmów, które toczyli za starych, dobrych czasów, kiedy brała od niego dużo towaru.

Pani Ania bardzo go lubiła. To ona nadała mu imię. Do tamtej pory był tylko komiwojażerem 1024.

- Nie jesteś przecież maszyną. A ja tak nie wołam nawet na sprzedawcę - oświadczyła.

- Próbowała uciec przez to okno - odezwał się mechaniczny sprzedawca, nie zwracając uwagi na nietęgą minę gościa. - Szkoda, że jej się nie udało.

Wydobył z siebie coś w rodzaju westchnienia.

- Może to i lepiej - pocieszył go Norbert. Powędrował spojrzeniem na osmaloną dziurę wschodniej ściany. Od środka wydawała się jeszcze większa. - Gdyby pani Ania zdążyła wyskoczyć, pewnie połamałaby sobie nogi, a wtedy dopadłby ją ktoś inny. Jeśli już miała umrzeć, dobrze, że stało się to z ręki domownika.

- Naprawdę tak pan myśli? - W głosie sprzedawcy dało się wyczuć nutkę wdzięczności. - Bo często zastanawiam się, czy gdyby nie ja... czy zdołałaby przetrwać do rana...

- A słyszałeś, żeby ktoś przetrwał? - Norbert starał się, żeby jego głos wyrażał pewność, że co jak co, ale przetrwać to pewnie nie udało się nikomu. W rzeczywistości wcale tak nie uważał, pragnął jedynie uspokoić mechanicznego sprzedawcę. Gdyby sądził, że wszyscy ludzie podzielili los pani Ani, mógłby od razu wrócić do fabryki i poprosić o...

(jeśli jego domysły okazałyby się trafne) ... eksterminację

- Co się stało, to się nie odstanie - dodał na głos.

Odwrócił wzrok, nie chcąc dłużej patrzeć na martwą kobietę.

- Mam nadzieję, że miała szybką śmierć?

- Dość szybką - skwapliwie przytaknął mechaniczny sprzedawca. - Jestem silny i znam pewne sztuczki. Wie pan, jak to jest w sklepie. Pojawiają się różne typy. To znaczy... pojawiały się. Dziś z radością powitałbym któregoś. Dałbym mu niezły rabat. I coś w promocji. Cóż, kiedy... kiedy...

- Interesy nie idą dobrze - pomógł mu Norbert.

- Właśnie.

Przez chwilę milczeli.

- Może powinienem usunąć zwłoki - zaproponował mechaniczny sprzedawca. - Nie wiedziałem, że ktoś będzie tu nocował.

- A są łóżka w innych pokojach? - spytał Norbert.

- Oczywiście. To duże mieszkanie.

- W takim razie nie trzeba. Niech zostanie, jak jest. Mechaniczny sprzedawca wydawał się zadowolony.

Uśmiech na syntetycznej twarzy pogłębił się.

- To dobrze - oznajmił. - Prawdę mówiąc, obawiałem się panią Anię niepokoić.

- Niepokoić?

- No wie pan, tak sobie myślę, że w jakiś sposób jest teraz do mnie podobna. Wie pan, materia nieożywiona...

Zaskoczony Norbert powrócił spojrzeniem do okna, potem znów popatrzył na sprzedawcę.

- Nie, nie - zaprotestował. - Jesteś w błędzie. Nie jesteście podobni.

-Nie?

- W żadnym razie. Na to nie ma, i nigdy nie będzie, żadnych szans.

 

Norbert obudził się. Oczy miał szeroko otwarte, lecz ciemność była tak głęboka, że nic nie widział. Nasłuchiwał, przekonany, że ze snu wyrwał go hałas, ale wokół panowała cisza. Pełnia była w zeszłym tygodniu. Czy na pewno?

Wstał z łóżka i po omacku ruszył w stronę, gdzie powinno znajdować się okno. Znalazł je bez trudu, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, i otworzył. Zawiasy zaskrzypiały, jakby zaraz miały się rozpaść. Zadzierał głowę, opierając ręce o parapet. Szukał potwierdzenia, że w górze wciąż znajduje się niebo. Wiatr wył ponuro w zaułkach. Kiedyś szumiałby w liściach drzew, stukał gałązkami, teraz mógł co najwyżej skrzypieć kikutami pni. Z obserwacji nieba Norbert nie dowiedział się niczego. Wszędzie mrok. Nieprzenikniona ciemność. Jakby tkwił w zamkniętej beczce smoły. Ale dziś przynajmniej nie padał deszcz.

Nagle jakiś odgłos dobiegł zza ściany - z salonu, w którym zwłoki pani Ani wisiały przewieszone przez parapet niczym porzucony płaszcz. Norbert wyprostował się, czujnie strzelając oczami na boki. Czy to nadchodzi mechaniczny sprzedawca?

- Jest pan dla mnie bardzo wyrozumiały - rzekł, gdy prowadził Norberta do sypialni. Nie spodziewałem się.

- To nie twoja wina. Nie ty zaprogramowałeś wirusa, który zamienia sztuczną inteligencję w wampiry...

- Bardzo dziękuję. W zamian obiecuję, że jeśli okaże się, że dziś jednak jest pełnia, postaram się bardzo hałasować, kiedy będę po pana szedł.

- Do pełni jeszcze daleko. Możesz mi wierzyć na słowo. Norbert usiłował sobie przypomnieć, jaka odległość

dzieli okno od ziemi. Nie, żeby miał skakać, ani mu to było w głowie, próbował jedynie wyobrazić sobie, co czuła Pani Anna w ostatniej chwili swego życia. Próbował zrozumieć, ale odniósł porażkę. Nie umiał się bać tak jak ona. Właściwie to nie bał się prawie wcale. Może dlatego, że nie wierzył w dzisiejszą pełnię Księżyca. A może za bardzo był podobny do mechanicznego sprzedawcy; co prawda nie miał w sobie żadnych mechanicznych części, ale skąd można wiedzieć, co naprawdę decyduje? Komu bliżej do pani Ani: jemu, fabrycznemu komiwojażerowi, czy człekopodobnemu zbitkowi serwomechanizmów?

Z wyciągniętymi przed siebie rękami dotarł do drzwi. Sięgnął do kontaktu, ale rozległ się tylko głuchy, pozbawiony następstw stuk. Zważywszy na okoliczności, byłoby dziwne, gdyby w instalacji nagle pojawiło się napięcie.

Wyszedł na hol, na pamięć skręcił w prawo, potem jeszcze raz, i znalazł się w salonie. Pamiętał, że są tu dwa okna, jednak bez powodzenia usiłował dostrzec ich jasne prostokąty. Za dnia przez chmury dość śmiało przebijało się słońce, a to oznaczało, że - jeśli pogoda nie zmieniła się - księżyc także powinien sobie poradzić. Tymczasem nic. A może był w nowiu?

Wzdrygnął się, bo tuż przy nim coś zadrapało o podłogę. Umykało, spłoszone krokami, po chwili jednak zatrzymało się. Norbert chłonął ciszę, z ulgą uświadamiając sobie, że nie jest to mechaniczny sprzedawca.

- Wystraszyłem cię? - rozległ się szept, ostatecznie rozstrzygając problem. Norbert wątpił, czy mechaniczny sprzedawca w ogóle potrafi szeptać.

- Kto tu? - spytał. Na wszelki wypadek odsunął się na bok, lecz zahaczył o jakiś mebel (krzesło?), który przewrócił się z łoskotem.

- Ciii... - zganił go szept.

Zorientował się, że głos brzmi znajomo, nie potrafił jednak przypomnieć sobie, kiedy się z nim zetknął.

- Dlaczego ciszej? - również zniżył głos.

- Mogą nas usłyszeć.

Norbert zastanawiał się, czy nie wyciągnąć ręki i nie spróbować schwytać intruza. Głos dobiegał gdzieś z dołu, spod samej podłogi, co sugerowało, iż jego właściciel jest wątłej postury, niezdolny do wyrządzenia krzywdy.

- Auu! .

Krzycząc, przeklinał swoją pomyłkę. Nieznajomy zaatakował. Przez moment łydka Norberta tkwiła w żelaznym uścisku ostrych jak druciana szczotka ząbków, ale kiedy komiwojażer schylił się, by schwytać napastnika, jego ręce napotkały pustkę. Stworzenie zdążyło odskoczyć; umykało, żwawo przebierając pazurami po podłodze.

- Przepraszam - rozległo się nieśmiało w ciemnościach. -Ale musiałam sprawdzić, czy nie jesteś mechaniczny.

Norbert masował zranioną łydkę. Na szczęście ugryzienie okazało się powierzchowne, więc zaciekawienie wzięło górę na gniewem.

- Nie mogłaś po prostu zapytać?

- Akurat powiedziałbyś prawdę!

- Cha-cha - odparł Norbert sztucznym, sylabizowanym śmiechem. - Gdybym był mechaniczny, powiedziałbym ci prawdę, a gdybym skłamał, nie byłbym mechaniczny.

- Możesz mówić mniej pokrętnie? - ta rzeczowa propozycja prawdopodobnie oznaczała zawieszenie broni.

- Czyja cię znam? - zapytał więc Norbert.

- Nazywam się Pixi. Teraz sobie przypominał.

- Wiem! Ty jesteś myszką, którą pani Ania trzymała w domku dla lalek. Jeśli mnie pamięć nie myli, mieszkałyście we dwie?

- Dixi nie żyje - pisnęła smutno mysz. - Pożarł go odkurzacz.

- Maszyny nie jadają mięsa - oznajmił Norbert, natychmiast żałując swego dydaktycznego cynizmu. Na szczęście Pixi nie dostrzegła nietaktu.

- Wiem, co mówię! - zawołała. - Podczas pełni zjadł go odkurzacz. Nie wciągnął, jeśli o to ci chodzi, ale właśnie zjadł. Widziałam na własne oczy! Zabił Dixiego, a potem go pochłaniał, kawałek po kawałku. Mlaskał jak prosiak w chlewiku. Byłby pożarł i mnie, gdyby w porę nie zaczęło świtać.

- No tak - rzekł Norbert. Nie zamierzał się sprzeczać. - Być może masz rację.

- Żadne być może! - warknęła zaczepnie mysz.

Na ścianie pojawiły się dwa szare prostokąty, widma okien. Świtało.

 

Siedzieli naprzeciw siebie, oddaleni o jakieś półtora metra. Ilekroć komiwojażer próbował się zbliżyć, mysz odskakiwała, zachowując bezpieczną odległość. Norberta wciąż bolała łydka.

- Musiałaś gryźć tak mocno?

Pixi miała sierść białą jak mleko, z wyjątkiem cienkiego ogonka, który był różowy. Co jakiś czas przecierała łapką zaropiałe, czerwonawe oczka. Norbert nie miał pojęcia, że istnieją białe myszy. Gruby Dyrektor, gdy jeszcze żył, opowiadał, że widział kiedyś ich całe stado, ale Norbert zrozumiał wtedy, że Dyrektor mówi o halucynacji spowodowanej nadmiarem wypitego alkoholu.

- Nie byłam pewna, czy to ty - odpowiedziała mysz. - Przekonać mógł mnie tylko smak prawdziwej krwi. Może trochę przesadziłam, ale to nie moja wina, że masz takie owłosione łapy.

- Nogi - poprawił Norbert, masując siniak. -Co?

- Mam nogi, nie łapy.

- Przepraszam - powiedziała grzecznie mysz. - Ale to są łapy.

Norbert poczuł zakłopotanie. Uniósł w górę przednie kończyny i przyglądał się im z miną kogoś usiłującego rozwiązać trudny rebus. -

- Jestem komiwojażerem - rzekł. - I nie widzę powodu, żeby zniżać się do poziomu zwierzęcia.

Pixi poruszyła wąsikami.

- Tak, tak! - pisnęła z nieoczekiwaną pretensją. - Zaraz mi powiesz, że nie jesteś świstakiem, co? „Proszę pana, proszę pana, jaki jest pan miły!" Myślisz, że nie słyszałam, jak sprzedawca zabiegał o twoje względy?

- Czuł się winny. W końcu to on...

- Nie chodzi ani o sprzedawcę, ani o panią Anię. Chodzi o ciebie!

Zmieszanie Norberta powoli zmieniało się w zdumienie.

- Do czego zmierzasz? - spytał.

- Udajesz człowieka, zadowolony, że ten głupek sprzedawca kłania ci się w pas.

Norbert rozejrzał się po pokoju, jakby oczekiwał, że skądś nadejdzie pomoc, ale pomoc nie tylko nie nadeszła, lecz w dodatku z rozbitego lustra spojrzały na niego świdrujące brązowe oczy, tkwiące między wydłużonym pyszczkiem z czarnym, jakby gumowym nosem.

Oczy świstaka.

- Owszem, mój wygląd może to sugerować - rzekł. - Nie sądzę jednak, żebym był świstakiem.

- Ho, ho! - Mysz przebiegła truchtem wzdłuż ściany, najwyraźniej ze złości, by zaraz wrócić. - Więc nie jesteś świstakiem? - podjęła z zapałem. - No to mnie zadziwiłeś? Kim więc jesteś?

- Zaraz, zaraz - Norbert starał się przywrócić spokój. - To nie tak. Nie upraszczaj. Powiedz: czy mieszkam w norze, biegam po wysokogórskiej łące i śmierdzę odchodami?

- Nie - odparła mysz bez namysłu. - To łatwe pytanie. Masz jakieś trudniejsze?

- Czy świstaki mówią i myślą jak ludzie? - brnął da- lej.

- Ach! - zawołała mysz. Norbert nie był pewien, czy szczególny ton jej głosu wyraża zdziwienie, czy też raczej drwinę. - A więc jesteś człowiekiem? Teraz wszystko jasne...

Więc jednak drwina! Dłużej nie zamierzał tego znosić. Był komiwojażerem i musiał brać się do roboty. Wstał niezgrabnie, tracąc z oczu swą lustrzaną podobiznę, i bez słowa wyczłapał z pokoju. Przez chwilę mruczał do siebie, szukając mądrej riposty, lecz w głowie miał pustkę.

Właśnie schodził po skrzypiących schodach, kiedy na podwórku pojawił się mechaniczny sprzedawca. Jakby czatował za rogiem, aż gość raczy wstać.

- Miał pan rację - rzekł sprzedawca. - Nie było pełni. Bardzo się z tego powodu...

- Nie mam czasu - burknął zachmurzony Norbert.

- Oczywiście, oczywiście. Zrobiłem w magazynie trochę miejsca, na wszelki wypadek, gdyby jednak zdecydował się pan zostawić trochę towaru.

- Już o tym rozmawialiśmy - przypominał Norbert. - Nie mam czasu na pogawędki, w dodatku jestem głodny.

- Niestety - przeprosił sprzedawca. - Obawiam się, że nie mamy żywności, która by panu odpowiadała.

Zachmurzony Norbert spiorunował go spojrzeniem.

- Mam zapasy w samochodzie - rzekł cierpko. - Odjeżdżam, jak tylko coś zjem. Do widzenia.

- Były jakieś puszki, ale ktoś wszystkie zjadł - kontynuował sprzedawca, jakby nie słyszał, co się do niego mówi.

- Może mysz... y - rzucił Norbert przez ramię.

- Nie sądzę - odparł sprzedawca po chwili namysłu. - Skąd umiałyby obsługiwać otwieracz do konserw?

- Niektóre są przemądrzałe - oświadczył Norbert, ale był już zbyt daleko, by mechaniczny sprzedawca mógł go usłyszeć.

 

Powietrze z sykiem wdarło się do paczki zawierającej dzienną porcję pożywienia. Zioła, trawy, korzenie roślin. I marchewki. Nienawidził marchewek. Smakowały, jakby ktoś wystrugał je z drewna, pomalował i nasączył wodą. Kiedyś zgłaszał problem dyspozytorowi, i to kilkakrotnie, ale nie doczekał się reakcji.

„Nic dziwnego, że ci nie smakuje, marchewki nie są pożywieniem świstaków", niemal słyszał drwiący głos białej myszy.

- Ale komiwojażerowie je jedzą! - powiedział na głos i od razu poczuł się lepiej. Odgryzł potężny kęs, aż chrupnęło. Nie była taka zła.

Najadł się i wetknął resztę do schowka, w którym znajdowało się jeszcze dziewiętnaście racji, w próżniowych opakowaniach, zapewniających świeżość żywności. Zapas na następne dni. Do tego czasu powinien stawić się w bazie. Bez towaru na pace, jeśli poważnie myśli o swojej przyszłości. Nieoczekiwanie przypomniał sobie ciężarówkę, która wracała do fabryki bez komiwojażera, i przeszył go zimny dreszcz.

Jak wcześniej mógł o tym nie pomyśleć?

Tamten komiwojażer nie zdążył sprzedać towaru, ponieważ dwadzieścia dni to stanowczo za mało, jeśli gwałtownie skurczył się rynek zbytu. Pewnie starał się, jak mógł, każdy się stara, ale...

Norbert dłubał w szczelinie między zębami, w której utkwiło źdźbło trawy, i patrzył przez szybę na sklep pani Ani - mały, do niedawna nieźle prosperujący punkt przy przelotowej trasie. Z tego miejsca wyglądał, jakby wszystko było w porządku. Ale nie dało się zapomnieć, że to jedyny ocalały PTO z siedmiu, które wczoraj odwiedził.

A jeśli dziś będzie tak samo? I jutro i pojutrze? Czy można niczego nie sprzedać przez dwadzieścia dni? Ryzykować, że może się uda; zajechać tak daleko, że nie starczy jedzenia na powrót? A przecież są miasta, jeśli coś pójdzie nie tak, można szukać pomocy...

- Nie gniewaj się - pisnęło coś z boku. Zaskoczony Norbert podskoczył na siedzeniu.

Na pulpicie siedziała Pixi.

- Skąd się wzięłaś?

- Nie wiesz, że mysz potrafi wślizgnąć się wszędzie? Norbert spojrzał na niedomknięte okno. Czekał, co

wścibska biała mysz ma do powiedzenia.

- Przepraszam za tamto - odezwała się wścibska biała mysz. - Nie powinnam mówić do ciebie w taki sposób. Przecież wiem, że wykonujesz ważną pracę. To nerwy. Tak długo siedzę tu sama... Nie masz pojęcia, jakie straszne są noce. Ja... Ja bardzo się cieszę, że przyjechałeś.

Norbert zamrugał nerwowo i nagle poczuł ciepło w okolicach żołądka. Ciepło, które powoli przemieszczało się ku górze, by w końcu utkwić pod gardłem. Zrobiło mu się szczerze żal Pixi. On miał swoją pracę. Gdy nie pracował, zapadał w sen, temperatura ciała spadała do pięciu stopni Celsjusza, częstotliwość oddechów do jednego na minutę. Nic go wtedy nie obchodziło. Nie miał rodziny, nie' był związany z żadnym człowiekiem, jak Pixi.

- Doszłam do wniosku, że nie miałam racji - kontynuowała mysz. - Zastanowiłam się nad twoimi słowami i teraz wiem, co miałeś na myśli. Nie żyjesz jak świstak, więc nim nie jesteś. Proste jak drut. Przyszłam, żeby ci to powiedzieć.

- W porządku - wykrztusił Norbert.

Siedzieli w milczeniu, zakłopotanymi spojrzeniami poszukując czegoś za oknem.

- Mogę jeszcze o coś spytać - odezwała się Pixi.

- Śmiało!

- Ciekawi mnie, jak udało ci się przeżyć?

- Jestem komiwojażerem. Śpię, kiedy nie pracuję.

- Pierwsze słyszę, żeby komuś się udało, bo spał. O ile wiem, to raczej ułatwiało maszynom wykonanie zadania postawionego przez wirus.

- Być może - zgodził się Norbert. - Ale nie w moim przypadku. Kiedy śpię, funkcje życiowe mojego organizmu znacznie zwalniają. Prawie nie oddycham. No wiesz... - spojrzał na Pixi badawczo -... taki sen zimowy świstaka.

- Myśleli, że nie żyjesz - zrozumiała mysz. - A to ci heca! - zapiszczała z uciechy. - Wyjątkowy z ciebie szczęściarz. Wystarczy, że zaśniesz przed pełnią i jesteś bezpieczny. Nic cię nie obchodzi. Rano wstajesz i maszyny mówią ci „Proszę pana!".

- „Proszę pana!" - Norbert zaśmiał się głośno. Umiał to robić doskonale. Gdyby na niego nie patrzeć, można by pomyśleć, że to śmieje się człowiek.

Kołysał się radośnie. Było mu dobrze, dawno już tak się nie czuł.

 

Wiesz co? - wykrztusiła Pixi, w nagłym skupieniu wpatrując się w przybrudzoną szybę. — Muszę ci się do czegoś przyznać. Wcale nie przyszłam, żeby cię przeprosić... to znaczy, po to też... ale przede wszystkim liczyłam, że mnie ze sobą zabierzesz.

- Fantastycznie! - krzyknął Norbert. - W takim razie ruszamy!

- Nie - rzekła mysz cichym głosem. Jej zakrzywiony ogonek sterczał jak kawałek drutu w różowej izolacji.

Norbert nic nie rozumiał. Czochrał się po głowie, jakby miało mu to przywrócić jasność myśli.

- Jak to?! Przecież powiedziałaś...

- Wtedy jeszcze niezupełnie dotarło do mnie,

jak skomplikowana jest twoja sytuacja.

- O co ci chodzi?

Norbertowi coraz mniej podobał się ten wywód. Czy nie wracają czasem do punktu wyjścia, czyli do rozmowy w salonie pani Ani.

- Zabolało cię, że nazwałam cię świstakiem, choć powiedziałam tylko to, co widziały moje oczy - kontynuowała Pixi. - Zaprotestowałeś, ale co odpowiedziałeś na pytanie, kim jesteś?

- Nie przypominam sobie takiego pytania... -Było. Może nie zadane wprost, ale było. Kim jesteś?

- Komiwojażerem?

- Kto tu kogo pyta?

Norbert milczał. W głowie miał chaos.

- Komiwojażer to zawód - mówiła mysz. - Jak można być pracą, którą się wykonuje? Przecież to absurd. Do upadłego będziesz ganiał po świecie w tej swojej ciężarówce. Bez względu na to, jak ci pójdzie, czy sprzedasz towar, czy nie, w końcu wrócisz do fabryki jako zwycięzca albo zginiesz na jakimś pustkowiu, do końca przekonany o słuszności powierzonej misji.

Powrócił obraz pustej szoferki podskakującej na wybojach.

- Nie mam zamiaru ginąć - oświadczył Norbert.

- Pora na mnie - powiedziała mysz. - Otworzysz mi drzwi? Ale uchyl tylko odrobinę. Byłoby niedobrze, gdyby zobaczył mnie sprzedawca. Nie wie o moim istnieniu.

Do serca Norberta wdarła się odrobina niepokoju. Omal nie wygadał się przed mechanicznym sprzedawcą, kiedy ten wspominał o pootwieranych konserwach.

Pixi zeskoczyła na podłogę i potruchtała ku wyjściu. Nim wyskoczyła, odwróciła się, napotykając spojrzenie smutnych, brązowych oczu.

- Naprawdę nie chcesz jechać ze mną?

- Och! - westchnęła. - Ty nic nie zrozumiałeś. Nic a nic.

- Zrozumiałem, że nie chcesz ze mną jechać.

- Bo to nie miałoby ani odrobiny sensu. Jeśli nawet uda ci się sprzedać te twoje czekoladki, w co nie wierzę, to co dalej? Wrócisz do fabryki po kolejną partię, a co ze mną?

- Będzie kolejny kurs.

- O nie! - oświadczyła Pixi. - To nie dla mnie. Zastanowiła się przez chwilę, po czym dodała:

- Gdybyś jednak pewnego dnia stwierdził, że jesteś świstakiem, będziesz tu mile widziany - powiedziała.

Skrobnęły pazurki i mysz z.niknęła. Pozostał po niej tylko charakterystyczny zapach, ale i on wkrótce wyparował.

 

Dni mijały, a on nic nie sprzedał. Każdy kolejny dzień zaczynał się lepszą pogodą, (któregoś razu dostrzegł nawet cień ciężarówki), ale w miejscach gdzie na mapie figurowały .PTO, kikuty drzew były coraz niższe, wypalone do czarnego węgla, aż w końcu nawet ich zabrakło. Wśród wszechobecnego połyskującego mchu i bezlistnych lian, wspinających się po rdzewiejących szczątkach napotykanych budowli, wiatr przewiewał tumany pyłu.

Do Norberta zaczęła docierać smutna prawda, że podróżuje po pustyni. Zrozumiał to, kiedy ósmego dnia podróży dotarł do morza. Nigdy dotąd nie zapuścił się tak daleko, nie było takiej potrzeby, zwykle wystarczały trzy, cztery dni, żeby pozbyć się towaru i wracać na zasłużony odpoczynek.

Nigdy nie widział morza, ale słyszał, że jest ogromne, puste-aż po horyzont. Takie jak obserwował teraz przez szybę ciężarówki, którą zatrzymał na szosie. Droga wiodła wprost do wody, jakby zalał ją niespodziewany przypływ. Dziwił jedynie szary kolor nieprzezroczystej toni i brak spienionych fal, przelewających się z szumem przy linii brzegowej.

Wysiadł z samochodu i rozprostował kości, przeciągając się jak po długim śnie. Nie czuł się dobrze. Nigdy nie spędził tak wielu dni i nocy w szoferce przystosowanej, co prawda, do noclegów, wciąż jednak była to tylko szoferka, nie wygodne łóżko z czystą pościelą. Nie wspominając już o wygodnym leżu w podziemiach fabryki, przeznaczonym na sen.

Wiatr wiał od morza, sypiąc w oczy drobinami piasku i sadzy. Niósł ze sobą smród spalenizny i gnijących resztek. Swoją pomyłkę Norbert zrozumiał, gdy zanurzył stopy w czymś, co miało być morską wodą. Stał w miękkim pyle barwy ołowiu, mieszaninie betonu, plastiku i opiłków metalu. Co jeszcze mogło składać się na ten smutny niby-ocean, Norbert mógł się tylko domyślać, bo kiedy wrócił do ciężarówki i sprawdził na mapie położenie, okazało się, że do wybrzeża zostało jeszcze dobrych sto kilometrów, natomiast miejsce, w którym się zatrzymał, na papierze oznaczono kółkiem.

Miasto.

A raczej to, co jeszcze niedawno nim było.

Podniósł głowę znad mapy, obserwując rozciągającą się za samochodową szybą równinę. Stalowy horyzont wydawał się straszliwie odległy. Ten ogrom przerażał, lecz jednocześnie hipnotyzował. Norbert wyobraził sobie, że z oceanicznej głębi wynurza się nagle stalowy potwór, opanowany wirusem zniszczenia. Demoniczna maszyna AI, odpowiedzialna za przygnębiający obraz świata. Wynurza się, po czym nurkuje z powrotem, z lubością zanurzając się w pyle niczym monstrualny kaszalot w morskiej głębinie. Wizja była tak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin