Ayass - W słowach kłamców, w głupców snach.doc

(791 KB) Pobierz
Dzień pierwszy

W słowach kłamców, w głupców snach

(Ayass, 2007)

 

 

Dzień pierwszy

Mężczyzna budzi się koło południa Ma za sobą dwa miesiące głębokiego snu, którego źródła nikt nie był w stanie określić. Przez te trzy miesiące z jeszcze jednej bezimiennej ofiary ostatniego ataku terrorystycznego stał się niemal częścią szpitala. Wspólną własnością lekarzy i pielęgniarek. Ich ulubioną zagadką, łamigłówką, którą omawiają w przerwach pomiędzy zajmowaniem się trywialnymi przypadkami.

Gdy mężczyzna wreszcie się budzi, jeszcze o tym wszystkim nie wie. Jest doskonale nieświadomy. Jest tabulą rasą, czystą, pustą tablicą.

Gdy otwiera oczy, przez jakiś czas obserwuje ciemne i jasne plamy mijające się w dziwnym tańcu na powierzchni sufitu. Wydaje się, że nie myśli o niczym. Jest cichy i spokojny. Nieruchomy. Za kilka godzin przyniosą mu lustro i mężczyzna będzie wpatrywał się osłupiały we własne odbicie, próbując odnaleźć swoje „ja” gdzieś pomiędzy bladą twarzą, szarymi oczami i zmierzwionymi włosami koloru lekko wyblakłego lnu. Pomyśli, że wygląda dziwnie, że ma zbyt ostre rysy, że jest zbyt blady, jakby wyprany ze wszelkiego koloru i że jego własna twarz jest mu całkowicie obca.

Powiedzą mu, że nie wiedzą jak się nazywa.

Powiedzą mu, że wspomnienia kiedyś powrócą.

 

Harry miał lat piętnaście, gdy zwariował po raz pierwszy.

Nie było to jednak jego ostatnie szaleństwo.

Przyczyny były błahe i trywialne, powody niezrozumiałe, a reakcje abstrakcyjne i niespodziewane. Tyle rozmyślań, tyle nieprzespanych nocy, a wniosek i tak zawsze był ten sam. Kiedy po raz pierwszy przeszedł go dreszcz na dźwięk głosu Dracona Malfoya, musiał się poddać sile zgromadzonych faktów. Żadne inne wytłumaczenie nie brzmiało wystarczająco prawdziwie. To było szaleństwo. Musiało być. Czyste, nieskrępowane szaleństwo.

Gdy Harry miał lat dwadzieścia siedem, zwariował po raz drugi i było to zupełnie inne szaleństwo niż to, które odnalazł w korytarzach Hogwartu, ale świat dookoła zmienił się nieodwracalnie zupełnie tak jak wtedy. Harry postradał rozum równie szybko jak wtedy i tak jak wtedy nie było na to żadnej rady.

Pomiędzy jednym szaleństwem a drugim, Harry zrobił kilka naprawdę głupich rzeczy, a konsekwencje tych czynów miały go prześladować przez wiele lat.

 

 

Dzień trzeci

Większość ludzi pracujących z Harrym Potterem szybko uczy się chodzić wokół niego na palcach. Harry Potter nie jest wybuchową osobą, chodzi o coś innego, o to, że już na pierwszy rzut oka widać, że jest śmiertelnie znużony. Ludzi omijają go nie ze strachu, ale z uprzejmości. Harry Potter jest jednym z największych skarbów ich świata. To Chłopiec, Który Przeżył, Wybraniec i Pogromca Sam Wiesz Kogo. Jest nieoceniony. Co więcej, jest niezastąpiony.

W efekcie Harry Potter porusza się w próżni, a od innych ludzi odgradza go cienka warstwa pustki. Czasami ktoś wspomina, że podobno Harry Potter był kiedyś całkiem radosnym i żywym chłopcem, ale mało kto wierzy w te plotki. Harry Potter, to Harry Potter. Poważny, nawet czasami posępny mężczyzna, któremu za towarzystwo służą co najwyżej podwładni lub ochrona.

A potem Alice Salvini i Michael Amrani publikują swoją głośną biografię Chłopca, Który Przeżył wypełnioną po brzegi fotografiami z lepszych czasów. Bohaterowie wygranej wojny, cienie zmarłych i duchy odważnych, wszystko to ożywa w ferii barw i przez długi czas nikt nie mówi o niczym innym. Nikt nie wspomina, że między chłopcem z fotografii, a mężczyzną, który przyniósł im zwycięstwo roztacza się prawdziwa przepaść. Wszyscy wiedzą, że wojna zmienia ludzi. Z resztą nie wypada wspominać o takich rzeczach.

Łatwiej jest uwierzyć w nonsensy wypisywane przez szmatławce, w bajkę o wspaniałym życiu wielkiego zwycięscy. Łatwiej czekać na jego kolejny krok, dyskutując o tym, jaki dom kupi, gdzie zamieszka, z kim się umówi, co założy na tę czy tamtą galę. Czy wreszcie się ożeni.

Harry Potter utrudnia jednak oddawanie się plotkom, bo unika publicznych wystąpień jak ognia i nadal zajmuje się sprawami wojny. Części Śmierciożerców udało się uciec, część z nich zginęła na miejscu. Mroczne Znamię zniknęło wraz ze swoim twórcą i teraz trzeba rozpoznawać winnych w bardziej prymitywny sposób. Trzeba zidentyfikować ciała i rannych, przypisać im imiona, nazwiska, czasem datę zgonu. Tak się składa, że Harry Potter jest jednym z tych niewielu ludzi, którzy stanęli z wrogiem twarzą w twarz i przeżyli, dlatego Aurorzy proszą go o pomoc, gdy wszystkie inne metody zawodzą.

I tak co jakiś czas widuje się drużyny Aurorów przemierzających korytarze szpitali i więzień, czasami można też dostrzec osłanianego przez nich młodego mężczyznę. Nadal czyta się o spektakularnych akcjach kończących się złapaniem kolejnego zbrodniarza wojennego. Opinia publiczna jest całkowicie za, ktoś przecież musi tu posprzątać.

Jest późne popołudnie, dzień jest chłodny i mglisty, a Harry Potter ma lat dwadzieścia siedem, prawie osiem, gdy staje nad szpitalnym łóżkiem i spogląda w dół na śpiącą postać. Przez długi czas stoi bez ruchu.

— To nie on — mówi w końcu.

Wojna się skończyła. Voldemort nie żyje.

Draco Malfoy nadal otwiera wszystkie listy najbardziej poszukiwanych przestępców.

 

Draco Malfoy ma ładne dłonie i Harry łapie się na tym, że przygląda się im zbyt uważnie i zbyt długo, a umysł podsuwa mu metafory pełne ośnieżonych gałęzi drzew, giętkich łodyg wierbz, kwitnących lilii i muzyki Mozarta. To nie może być normalne, powtarza sobie w myślach, ale nic to nie zmienia.

Kolor oczu Malfoya zmienia się w zależności od tego gdzie stoi, czy w świetle czy w cieniu, w zależności od pory roku i koloru ubrania i nagle Harry odkrywa, że szarość posiada niezwykle szeroką paletę odcieni. Oczy Malfoya są jasnoszare w otoczeniu ciemnych barw, a w świetle słońca zachodzą białawą mgłą, jakby należały do kameleona, nie człowieka. Na tle nieba i śniegu oczy Malfoya są prawie srebrne.

Harry odkrywa w sobie nagłe zamiłowanie do koloru szarego i obsesyjnie przeszukuje sklepy w poszukiwaniu odpowiedniego odcienia. Gdy gorączka kolorystyczna opada wreszcie po kilku tygodniach, Harry spotyka przez przypadek Dracona na korytarzu i odkrywa, że w świetle zaklęcia Lumos, oczy Malfoya nabierają złotawego blasku. Obsesja odradza się więc na nowo, a Harry poddaje jej się prawie bez walki. Opór nie ma sensu.

 

 

Dzień piąty

Pielęgniarki lubią zaglądać do pokoju nr 45.

Najpierw lubiły to, bo ze śpiącym pacjentem jest zawsze mniej kłopotu niż z tymi, którzy wiecznie narzekają, krzyczą i jęczą. Teraz, gdy tajemniczy pacjent już się przebudził, lubią te wizyty, bo mężczyzna z pokoju nr 45 prawie zawsze wita je z uśmiechem, a kto nie lubi być doceniany.

„Czterdziestka piątka” jest mieszanką zagubionego dziecka i księcia z bajki, ładnie opakowanym, ale lekko skrzywionym zestawem damskich fantazji. Pielęgniarki instynktownie otaczają go opieką, zaglądają do jego pokoju i często sprawdzając jak się ma. Wybaczają mu nawet te chwile, kiedy nagle i bez ostrzeżenia ogarnia go niesamowity gniew. Te epizody trwają na szczęście dość krótko, a ich skutki są mało imponujące. „Czterdziestka piątka” jest słaby jak nowo narodzone pisklę. Wybuchy wściekłości kończą się po kilku minutach, a potem mężczyzna jest jeszcze milszy niż zwykle, jakby w ramach przeprosin.

No i jest jeszcze jedna rzecz. Jest zagadka. Tajemnica. Pielęgniarki lubią obserwować tego pacjenta i doszukiwać się w jego zachowaniu znaczeń i śladów. Potem siadają gdzieś nad kawą i snują niestworzone historie. Jest tyle możliwości, a młody wychudzony blondyn o arystokratycznych rysach może pasować do wielu opowieści.

Tylko siostra przełożona nie przepada za tymi chwilami, kiedy musi zaglądać do pokoju nr 45. Nie lubi patrzeć temu pacjentowi w oczy. Ten chłopiec jest jak czarna dziura, myśli czasem w duchu, wielka pustka, którą trudno wypełnić. Żarłoczna nicość szukająca spełnienia. Siostra przełożona uważa też, że imiona typu „czterdziestka piątka” są nie na miejscu i nie do przyjęcia, nazywa więc tego pacjenta Billy. Kolor jego włosów przypomina jej Billy’ego Idola, w którym kochała się dawno temu. Imię nigdy się nie przyjmuje. Inne pielęgniarki uznają je za zbyt zwyczajne.

Gdy do szpitala zgłasza się wreszcie ktoś, kto może zdradzić im tożsamość ich ulubionej zagadki, siostra przełożona awansuje niespodziewanie na wyrocznię.

Kto by się spodziewał, że William będzie właściwym rozwiązaniem.

 

Harry wiedział, że jest najlepszym Szukającym w Hogwarcie i że nikt nie może się z nim równać, ale mimo to widok Dracona Malfoya w locie niezmiennie przyprawiał jego serce o dziki trzepot. Czasami brał pelerynę niewidkę i obserwował treningi Ślizgonów, a właściwie tylko ich kapitana, elastyczność jego ruchów, ekonomię manewrów i czyste linie sylwetki. Zachwycał się płynnością jego lotu, choć sam potrafiłby powtórzyć wszystkie manewry z równą precyzją. Coś takiego trudno było przypisać logice i Harry coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że postradał zmysły. Powoli zaczynał nawet przyzwyczajać się do tej myśli.

Mozolnie zbierał szczegóły i obrazy, jakby chciał je zachować na później – może na moment, kiedy szaleństwo już go opuści. Zbierał je na treningach quidditcha, wspólnych lekcjach, na korytarzu i przy śniadaniu, dosłownie wszędzie. Nie wiedział, co chce osiągnąć.

 

 

Dzień szósty

Adrian Bahlov jest jednym z najmłodszych pracowników ministerstwa i w związku z tym znajduje się na samym końcu łańcucha pokarmowego. Nie dostaje premii, nie ma służbowej miotły, nie może nawet korzystać z ministerialnych zasobów proszku fiuu. Wszyscy bez wyjątku mogą stawiać pod znakiem zapytania jego możliwości intelektualne i wysyłać go bez przerwy po ten czy tamten sprawunek, a on ma się przy tym uśmiechać uprzejmie i czekać na okazję do zabłyśnięcia, której nadejścia nikt nie może mu zagwarantować. Przychodzi pierwszy do pracy i kończy ją zawsze ostatni, tak, że wolny czas poświęca właściwie w całości na sen.

Tak, Adrian Bahlov jest człowiekiem zapracowanym i niezbyt szczęśliwym. Jeśli ma być szczery, niewiele się od życia spodziewa i może właśnie dlatego ta wieczorna wizyta aż tak go zaskakuje.

Dochodzi dwudziesta trzecia. Biuro pogrążone jest w ciszy, a Adrain zbiera się właśnie do wyjścia, gdy drzwi otwierają się i staje w nich Harry Potter. Adrianowi wydaje się przez sekundę, że ziemia zaczyna drgać, ale po chwili orientuje się, że wina leży raczej po stronie jego nóg. Maskując słabość, siada z powrotem na krześle i gestem ręki zaprasza gościa do środka.

— Przepraszam, że przeszkadzam panu o tej porze.

— Nie musi pan przepraszać — odpowiada pośpiesznie Adrian, usiłując nie myśleć o wszystkich historiach na temat tego człowieka, które krążyły wśród pracowników Ministerstwa. Trudno mu uwierzyć, że Pogromca Sam Wiesz Kogo siedzi przy jego biurku. — I tak jeszcze nad czymś pracowałem. W czym mogę panu pomóc?

— To, co teraz powiem to sprawa najwyższej wagi i chciałbym, żeby pan obiecał mi, że to zostanie między nami. — Serce Adriana zaczyna wywijać dzikie koziołki. — Specjalnie zjawiłem się tutaj o tak nietypowej porze, ponieważ nie chcę, żeby to przedostało się do niepowołanych uszu. Od dawna się panu przyglądam i wydaje mi się, że mogę panu zaufać.

Adrian przełyka ślinę i bierze parę głębszych oddechów. Harry Potter, ten Harry Potter, uznał, że on, Adrian Bahlov, może mu pomóc.

— Oczywiście, że może mi pan zaufać. Zrobię wszystko, żeby ta kwestia pozostała tajemnicą.

— Dziękuję bardzo — odpowiada mu z uśmiechem Harry Potter i jednym ruchem różdżki przywołuje skądś zwykłą papierową teczkę. Kładzie ją na stole. — Rozumiem, że zajmuje się pan między innymi wystawianiem mugolskich dokumentów tym z nas, którzy z jakiś powodów chcą żyć w świecie Mugoli.

Adrian przytakuje i otwiera teczkę. Znajduje w niej projekt dokumentów na nazwisko James Evans z dołączonym do nich zdjęciem jego rozmówcy oraz podobny zestaw ze zdjęciem nieznanego Adrianowi blondyna.

— Nie mogę panu za wiele zdradzić — głos Harry’ego Pottera jest przepraszający — ale musi pan wiedzieć, że chodzi tu o pewną misję. Niestety są podejrzenia, że...wśród Aurorów znajdują się szpiedzy, więc nie chcę ryzykować puszczania tego oficjalnymi kanałami. Sprawa jest zbyt poważna, rozumie pan?

— Oczywiście — odpowiada Adrian, który rozumie akurat niewiele, ale za nic się do tego nie przyzna. — Mogę się tym zająć, ale jeśli mam zachować odpowiednią ostrożność, to potrwa to jednak kilka dni.

— Ile?

— Trzy, cztery.

Harry Potter zamyśla się na chwilę.

— Myślę, że trzy czy cztery dni nie powinny wiele zmienić.

Harry Potter wstaje i ściska dłoń Adriana.

— Jestem panu dozgonnie wdzięczny — mówi jeszcze na odchodnym, a Adrian czuje jak pęcznieje z dumy.

Cztery dni później Harry Potter dostaje dwa komplety prawie całkowicie legalnych mugolskich dokumentów, a Adrian dostaje awans i przeniesienie na placówkę w ambasadzie w Kalkucie, o czym zawsze skrycie marzył. Wszyscy są zadowoleni.

 

Nagle, zupełnie bez powodu i ostrzeżenia, Harry stał się niezwykle świadomy swojej fizyczności. Nigdy wcześniej własne ciało tak bardzo mu nie wadziło, nigdy wcześniej nie miał wrażenia, że jego ręce i nogi go nie słuchają. Nigdy wcześniej nie wpadał też tak często na przedmioty, nigdy wcześniej nie czuł się tak niezgrabny i koślawy. Doskonały ze mnie kandydat na zbawcę wszechświata, myślał, gdy w zamyśleniu znów potykał się o własne nogi.

Kilka tygodni po swoich piętnastych urodzinach Harry zorientował się, że szuka pretekstów, żeby znaleźć się bliżej Malfoya. Obserwował jego kroki, jego ruchy, zapamiętywał przypadkowo zasłyszane zdania. Szukał pretekstów, żeby mijać go w korytarzu, wymówek, które pozwoliłyby mu przypadkiem dotknąć jego ramienia. Zaciskał ręce, żeby powstrzymać je przed dalszymi wycieczkami, ale jego własne ciało zdradzało go niecnie, rozpalone, napięte, pragnące czegoś, co najwyraźniej dostarczyć mu mógł tylko Malfoy.

Harry przeklinał w duchu ten dziki upór z jakim jego ciało ignorowało wszystkie okoliczności i fakty. Nigdy wcześniej Malfoy nie był tak niemiły, tak okrutny i tak niebezpieczny. Nigdy wcześniej nie miał za sobą tak jednoznacznego poparcia, jak teraz gdy Umbridge dała mu wolną rękę. Harry nie mógłby wybrać gorszego momentu na odkrycie nagłej fascynacji Malfoyem, ale nie miał na to rady. Czego nie robił, i tak nic to nie zmieniało. Najwyraźniej oszalał już na dobre.

 

 

Dzień dziewiąty (1)

Mężczyzna stoi w korytarzu kilka minut, nim siostra przełożona wreszcie zauważa jego obecność. Ma chyba koło trzydziestu lat i wygląda na kogoś, kto przez długi czas pracował ponad siły.

— Tak? Czy mogę panu w czymś pomóc?

Mężczyzna waha się przez chwilę, rozglądając niepewnie dookoła.

— Dzień dobry — mówi w końcu, poprawiając od razu swój wizerunek w oczach siostry przełożonej. Grzeczność jest przez nią zawsze mile widziana. — Słyszałem, że...to znaczy, szukam mojego...kolegi. Zaginął w lutym, szóstego. — Siostra przełożona od razu rozpoznaje znaczenie tej daty. — Nikt nie umie mi o nim nic powiedzieć, więc pomyślałem, że jeśli sam przejdę się po szpitalach z jego zdjęciem, to może... policja jest ostatnio taka zajęta, że...

Mężczyzna przerywa wywód i wzrusza ramionami w dość bezradnym geście. Siostra przełożona zerka na niego ze współczuciem. Ostatnio przychodzi do nich sporo osób tego typu. Wprawdzie ten rok był o wiele spokojniejszy niż zeszły, ale seria lutowych „wypadków-zamachów” postawiła ich wszystkich z powrotem w stan gotowości, zapełniając szpitale zdezorientowanymi rannymi, a kostnice trupami, których nie miał kto zidentyfikować. Znów okazało się, że nie da się być doskonale przygotowanym na tego typu katastrofę. Nie nadążano z papierkową robotą i rodziny zaginionych osób same zabierały się do poszukiwań. Wszyscy wiedzieli jakie są realia i czego można się spodziewać, ale mimo, że od śmierci królowej minęło już prawie sześć lat, każdy nowy zamach, każdy niewyjaśniony wypadek, każda tragedia zdawała się łapać społeczeństwo z zaskoczenia. Najwyraźniej jednak nie do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Wzdycha w duchu i układa twarz w profesjonalny uśmiech. Dzisiaj wypadło najwyraźniej na nią i to ona będzie musiała odebrać temu człowiekowi kolejną odrobinę nadziei.

— Proszę pokazać to zdjęcie, może go gdzieś widziałam.

Fotografia jest trochę zamazana i chyba sprzed paru lat. Uwieczniony na niej blond chłopiec ubrany jest w dziwny strój, jakiś rodzaj ciemnej szaty.

Mężczyzna uśmiecha się z lekkim zażenowaniem.

— To z Halloween. Reszta zdjęć przepadła razem z mieszkaniem.

Siostra przełożona przytakuje bez przekonania i mruży oczy. Po chwili unosi głowę i obdarza nieznajomego mężczyznę szerokim uśmiechem.

— Chyba mam dla pana dobrą wiadomość, panie...?

— Evans. James Evans.

— Mam dla pana dobrą wiadomość, panie Evans. Pana kolega ma się dobrze.

 

Potwierdzenie teorii o szaleństwie nadeszło nagle, kilka miesięcy po pojawieniu się pierwszych symptomów. Potwierdzenie znalazło Harry’ego nocą w korytarzu Hogwartu, w pobliżu wejścia do części zamku zarezerwowanej na użytek Puchonów. Harry nie pamięta, co tam robił, ani jak się tam znalazł, przypomnienie sobie słów i intencji jest równie trudne, ale jednej rzeczy nie zapomni do końca życia, choć jeszcze wiele razy będzie próbował wymazać ją ze swojej pamięci.

Harry będzie już zawsze pamiętał jak nagle, bez powodu, pocałował Malfoya w ciemnym korytarzu. Zapamięta zdziwienie, lekko popękaną powierzchnię ust, rytm oddechu i przyspieszone bicie serca i powierzchnię ściany za swoimi plecami. Zapamięta jak myślał, że to jest zupełnie inne niż ta niezręczna sympatii między nim i Cho. Zapamięta przede wszystkim te kilka sekund, podczas których Malfoy najwyraźniej też stracił rozsądek. Zapamięta jak to jest, gdy twoje szaleństwo napotyka cudze i gdy traci się rozum we dwoje. Zapamięta ulotną myśl, porównującą to wszystko do lotu i słońca, choć potem nigdy się do niej nie przyzna.

 

 

Dzień dziewiąty (2)

Wygląda to trochę jak studium martwej natury, chociaż na scenie jest aż dwóch bohaterów. Trzeba się jednak dobrze przyjrzeć, żeby zauważyć jakikolwiek ruch.

— Hej — mówi w końcu blondyn i sam wzdryga się na dźwięk swojego chropowatego głosu. Ma w sobie tyle niepewności, że widać ją nawet w sposobie w jaki układa dłonie.

— Hej — odpowiada brunet i wchodzi do pokoju, porzucając framugę. W tle krótkowłosa pielęgniarka usiłuje nie zwracać na siebie uwagi i jednocześnie coś niecoś podsłuchać. Żaden z nich nie zwraca na nią uwagi. Są wpatrzeni w siebie do granic możliwości. Tak jakby określenie „pożerać kogoś wzrokiem” odpowiadało rzeczywistości i jakby cierpieli głód nie do opisania.

Pierwszy przełamuje milczenie blondyn.

— Przepraszam — mówi w końcu i spuszcza wzrok. — Za to, że tak się wpatruję.

Zerka szybko w górę, ale jego gość nie zmienia wyrazu twarzy ani o milimetr.

— To takie cholernie dziwne...powiedzieli mi, że ty mnie znasz i... — blondyn skręca w dłoniach fragment szpitalnej narzuty. Ruchy jego palców są chaotyczne i nerwowe. — To trochę przerażające, tak nic nie wiedzieć...

Śmiech. Krótki, za krótki, żeby brzmieć dobrze. Jeszcze jeden nerwowy grymas.

— Pewnie myślisz, że zwariowałem, ale... ty wchodzisz tutaj i wiesz...wiesz mnóstwo rzeczy... Wiesz co lubię, gdzie bywam, co czytam, czy mam rodzinę...Ty wiesz kim ja jestem... ja nie wiem kim jestem, ale ty wiesz i ...

Nagle wypowiedź się urywa, tak jakby była opowieścią, która zagubiła własny koniec. Brunet podchodzi do łóżka i siada na jego krawędzi. Powoli wyciąga dłonie i delikatnie rozplata palce zaciśnięte na brzegu kołdry.

Blondyn unosi głowę i dostrzega po raz pierwszy zielone oczy spoglądające na niego zza szkieł okularów. Tą są chyba najpiękniejsze oczy jakie w życiu widział. Jest pewien, że już kiedyś o tym myślał. Musiał myśleć. Nawet jeśli spoglądał w życiu w tysiące zapomnianych teraz źrenic.

— Będzie dobrze — mówi brunet. Jego uśmiech jest niepewny, jakby rzadko go używał. — Wszystko ci opowiem.

 

Kilka dni później Darco Malfoy odnalazł Harry’ego gdzieś w innej ciemności i innym korytarzu i skończyło się tak, jak powinno się było skończyć za pierwszym razem, na kłótni i awanturze. Harry nie pamięta dokładnie, o co chodziło i jakie padły między nimi słowa, ale wie, że kłótnia była prawdziwa i burzliwa. Wie też, że nie na wiele się zdała. Zaczęło się od krzyku, skończyło na pocałunku i Harry Potter po raz drugi w życiu salwował się ucieczką.

Ucieczka niczego jednak nie kończy. Przez jakiś czas Harry unika Malfoya jak może. Wybiera inne piętra, inne godziny, inne okoliczności. Ale chociaż Mapa Huncwotów daje mu przewagę, to jednak pewnych rzeczy nie da się ominąć. Na lekcjach eliksirów Harry Potter stara się skupić na zadanej przez Snape’a pracy, ale i tak co jakiś czas łapie się na tym, że wpatruje się w Malfoya. Czeka na jakiś ruchu. Była już przecież zbrodnia, teraz trzeba czekać na karę. Draco Malfoy ma nad nim przewagę, ma w rękawie asa, który pozwoli mu zgarnąć wszystko i zakończyć tę rozgrywkę. Mija jednak jeden dzień, potem drugi, trzeci. Malfoy unika jego wzroku i nie dzieje się zupełnie nic.

Harry prawie się już uspokaja, gdy szaleństwo powraca ze zdwojoną siłą. Pada ulewny deszcz i Harry patrzy, jak Draco Malfoy biegnie przez boisko w kierunku szkoły. Nie jest w stanie ruszyć się z miejsca, a Malfoy chyba niewiele widzi, bo biegnie na oślep, osłaniając rękami głowę. Kolizja jest nieunikniona i Harry otwiera szeroko ramiona, jakby chciał odegrać końcową scenę jakiegoś romantycznego filmu.

A potem jest już zawsze tak samo. Kilka dni omijania się na korytarzach, kilka dni odgrywania spektaklu nienawiści, a potem przypadkowe spotkanie i coś zupełnie przeciwnego, co nadal nie ma wielkiego sensu i z pewnością nie jest rozważne. Szaleństwo nabiera rytmu i lekkości powtarzalnych motywów. Ucieczki są coraz rzadsze, a spotkania mają coraz większą wagę. Za każdym razem ręce zapuszczają się coraz dalej, a ciało przejmuje coraz większą kontrolę.

Gdzieś w środku tego wszystkiego, Harry myśli, że chyba tak czuła się Alicja, wpadając do króliczej nory. W dół, w dół, w dół...wciąż w dół. Upadek z pewnością zaboli.

 

 

Dzień jedenasty

— W takim razie wypełnię do końca parę formularzy i są panowie wolni. Imię i nazwisko pańskiego kolegi?

— William Black.

— William?

Mężczyzna uśmiecha się lekko, uśmiechem pełnym radosnej satysfakcji, jak zadowolone z siebie dziecko.

— William, jak książę Walii.

Siostra przełożona posyła mu spojrzenie kobiety, która wychowała dwóch synów i umie rozpoznać echo szczeniackich dowcipów. Jest niemal pewna, że na którymś etapie życia pacjenta z pokoju nr 45 przezywano Książątkiem.

— To ciekawy zbieg okoliczności — mówi. — Nie miałyśmy go jak nazywać i przezwałam go Billy, od Billy’ego Idola.

Mężczyzna przybiera doskonale pusty wyraz twarzy, a siostra przełożona czuje się nagle stara.

— Nieważne — kwituje i wraca do wypełniania formularza.

— Data urodzenia?

— 5 czerwca 1980.

— Numer prawa jazdy?

— Nie ma.

Siostra przełożona unosi brwi ze zdziwienia, ale nie komentuje. Może wozili go wszędzie limuzyną, co ona wie o tym mężczyźnie.

— Numer telefonu? Adres?

Mężczyzna wzdycha.

— Jesteśmy w trakcie przeprowadzki, rozumie pani.

Siostra przełożona poddaje się sile błagalnego spojrzenia. W tych czasach nie było to aż tak niezwykłe. W lutym zniszczeniu uległy spore fragmenty kilku londyńskich dzielnic i odbudowa nadal trwała.

— To może jakiś adres znajomych? Żeby można było was w razie czego gdzieś złapać.

— Grimmauld Place, 12

Adres nie brzmi znajomo.

— Londyn?

— Londyn.

— No dobrze — oświadcza, spinając razem plik papierów. — Proszę jeszcze tu podpisać.

Mężczyzna posłusznie wykonuje polecenie.

— Rozmawiał pan już z doktorem Howardsem, ale może ma pan jeszcze jakieś pytania?

Mężczyzna milczy przez chwilę, jakby sam nie był pewien, czy rzeczywiście chce o cokolwiek pytać.

— Jakie są szanse, że on odzyska pamięć? Tak pani zdaniem? — pyta w końcu. — Doktor Howards powiedział, że bardzo możliwe, że on nigdy nie odzyska pamięci. Czy jest coś co mógłbym robić, żeby mu pomóc?

— Najbardziej pomoże mu pan, jeśli będzie się pan trzymał blisko — odpowiada siostra przełożona łagodnie. — Trochę to potrwa nim on znów stanie się samodzielny. A co do pamięci, to pomagają zazwyczaj rzeczy znajome. Miejsca, twarze, czynności. Odwiedzajcie miejsca, które on lubił, osoby, które uwielbiał i te, których nie cierpiał. Możecie grać w jego ulubione gry, uprawiać te sporty, co wcześniej. Powtarzać przeszłość. Jak najmniej zmieniać. Pić tę samą kawę, smarować tosty tym samym dżemem. Takie rzeczy.

Mężczyzna zdaje się chłonąć każde jej słowo, przytakując co jakiś czas ze zdecydowany wyrazem twarzy. Jest pewna, że sobie poradzi.

 

Najlepiej jest, gdy w ogóle się nie widują. Gdy ich wzrok nie spotyka się ponad przestrzenią sali i głowami innych uczniów, i gdy dzielą ich grube mury i niezliczona ilość pięter i ścian.

Wtedy Harry może udawać, że nad tym panuje. Może skupiać się na tym, na czym powinien i rozmawiać z Ronem i Hermioną jak gdyby nigdy nic. Może odrabiać lekcje i narzekać na książki przepełnione złośliwie nudnymi tekstami. Może pisać eseje w ostatniej chwili, we wspólnym pokoju, z Ronem za towarzystwo i talerzem ciastek orzechowych wyniesionych z kuchni po kryjomu. Może przyglądać się Cho i nie czuć absolutnie nic i myśleć jednocześnie, że to wspaniałe tak czasami nic nie czuć. Może też zamienić ten zachwyt w coś więcej i wysnuć z tego bajkę dla tych, którym bezpieczeństwo myli się ze szczęściem.

Najlepiej jest, gdy w ogóle się nie dotykają, gdy nie ma oddechów, przypadkowych muśnięć dłoni i spotkań skóry ze skórą.

Nie trzeba wtedy zbytnio się wysilać. Można udawać, że nie śni się o jasnych włosach. Można całować Cho i przekonywać samego siebie, że o to właśnie chodziło. Można ciągnąc tę komedię i wmawiać sobie, że znaczący wzrok Snape’a nie odnosi się do niczego, co Harry wolałby ukryć.

Tylko, że w końcu znów się spotykają i wpadają w to wszystko od nowa, jakby czas i przestrzeń nie miały zupełnie znaczenia. Harry patrzy Draconowi w oczy i mówi — „Wolałbym, żebyś nie żył”. Draco uśmiecha się gorzko i odpowiada „nawzajem”.

Nie zmienia się absolutnie nic.

 

 

Dzień dwunasty

Moment opuszczenia szpitala nadchodzi o wiele za szybko.

Mężczyzna znany jako William Black ścieli metodycznie łóżko i poprawia kołdrę i koc raz po raz, ciągle nie zadowolony z ostatecznego efektu. James Evans stoi w drzwiach i obserwuje go uważnie.

Nagle William porzuca koc i siada z impetem na łóżko.

— Gdzie ja właściwie mieszkam? — pyta, odwracając się w stronę Jamesa. W jego głosie słychać wyzwanie.

— Mieszkaliśmy razem w dwupokojowym mieszkanie w jednej z tych kamienic, które rozpadły się po wybuchu na West Endzie — odpowiada spokojnie James.

— To teraz gdzie mieszkasz? — drąży dalej William, odnotowując w pamięci fakt, że James nie podał ani nazwy ulicy, ani numeru domu. Ma zamiar być ostrożny. To, że bardzo chce zaufać temu dziwnemu mężczyźnie, nie znaczy od razu, że powinien.

— Trochę w hotelu, trochę u znajomych, a trochę w... — James milknie na chwilę, żeby zaraz wrócić do tematu z większą werwą. — No bo to jest tak, myśmy się mieli przeprowadzić gdzieś poza miasto, do jakiejś mniejszej miejscowości. Gdzieś w zielone okolice. I co jakiś czas jedno z nas wybierało się na poszukiwanie domu. Kiedy miałeś wypadek, ja byłem właśnie na wybrzeżu. I dlatego trochę mi to zajęło, zanim się zorientowałem, że coś ci się stało.

William, który nadal nie do końca czuje się Williamem, mruży oczy i przekrzywia głowę na bok.

— Gdzieś na wybrzeżu?

James przytakuje.

— W Bournemouth.

— I?

— Znalazłem całkiem fajny dom. Chociaż to szeregowiec i trzeba go pewnie będzie trochę przemalować, bo jest pełen tapet w obleśne kwiatki. — James przygląda się swoim dłoniom. — Ale ma duży potencjał. Tylko teraz na razie nic nie ruszam, bo tobie też się musi spodobać.

Odpowiedź nie nadchodzi.

— Coś nie tak?

Czy coś jest nie tak? William potrząsa głową. A czy coś jest w porządku?

— Nie jestem pewien, czy to ma sens — mówi w końcu.

— Co takiego?

— Pytanie mnie o zdanie.

James porzuca parapet i siada obok niego na łóżku. Nie za blisko. Nigdy nie za blisko. James jest ostrożny. To też coś oznacza, William wie jednak zbyt mało, żeby móc sprecyzować, co dokładnie.

— Czemu?

— James...

— James co?

William wydaje z siebie głębokie westchnienie.

— Ja sam nie wiem, co lubię. Nie mam pojęcia co mi się podoba. — Rozkłada bezradnie ręce. — Ja nawet nie wiem, jaki jest mój ulubiony kolor.

James uśmiecha się niespodziewanie.

— To dobrze się składa, że przyniosłem pomoce naukowe — mówi wstając i sięga po torbę, którą przyniósł ze sobą. Wyciąga z niej ciemną teczkę i wraca z powrotem na łóżko.

— Co to?

— Kolory — odpowiada James z satysfakcją. Otwarta teczka okazuje się być katalogiem farb i wzorów. James przewraca kartki i w końcu zatrzymuje się na jednej z pierwszych stron. — Wersja uproszczona i okrojona na początek.

— Co ja mam z tym zrobić?

— Popatrzeć i stwierdzić, które jest nie do przyjęcia, a które może być.

William przygryza wargę i przygląda się kolorom z ogromnym skupieniem.

— Żółty nie. Fioletowy nie bardzo. Brązowy nie. — Wyliczanie nieodpowiednich kolorów wydaje się przychodzić mu dość łatwo. — Pomarańczowy nie. Czerwony też nie.

Po ostatnim zdaniu milknie, nie odwracając jednak wzroku od palety przedstawionych mu barw.

— Czyli gamy niebieskiego i zielonego są w porządku?

— Chy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin