Ewa wzywa 07 - 032 - Zeydler Zborowski Zygmunt - Prawda rodzi nienawiść.txt

(122 KB) Pobierz

ZYGMUNT ZEVDLER-ZB0R0W5KI


ROZDZIAŁ I
- Czy pani mogłaby mi jeszcze przeprasować tę apaszkę?
Leokadia kończyła zmywać. Nie odwróciła głowy, nie spojrzała na swojš chłebodawczynię.
- Pani da - mruknęła, ustawiajšc szklanki na suszarce.
- Już póno. Przykro mi, że pani jeszcze zawracam głowę takim głupstwem, ale bardzo się spieszę - usprawiedliwiała się Joanna.
- Pani da tę apaszkę. - W głosie gosposi nie było ani cienia życzliwoci. Umówiła się z siostrš, że przyjdzie na telewizję, a tu akurat tyle roboty. Musiała ugotować obiad, lecieć do apteki i teraz jeszcze to cholerne prasowanie. Niechby sobie sama prasowała. Ona się nie godziła, że będzie siedzieć tu do wieczora. Za tę marnš pensję nie wiadomo jakie wymagania. Nie wypowiedziała jednak głono tych buntowniczych myli, włšczyła żelazko i zabrała się do prasowania apaszki. "Jak psu z gardła wyjęta" pomrukiwała, rozprostowujšc oporny materiał.
Joanna kończyła robić oczy. Nie szło jej to dzisiaj. Cišgle miała wrażenie, że prawa powieka jest mocniej pomalowana aniżeli lewa. Parę razy cierała tusz, poprawiała, zmieniała pędzelek, przeglšdała się w rozmaitych lusterkach. Wreszcie zadecydowała, że lepiej nie będzie. Przecišgnęła szminkš po wargach, włożyła wieczorowš sukienkę, poprawiła uczesanie, za uszami dotknęła koreczkiem zwilżonym francuskimi perfumami i pobiegła do łazienki, żeby w dużym lustrze obejrzeć dokładnie całš swš postać. Egzamin wypadł pomylnie. Nawet najbardziej surowy sędzia nie mógłby zaprzeczyć, że ma przed sobš bardzo ładnš, atrakcyjnš i eleganckš kobietę. Umiechnęła się, przecišgajšc pieszczotliwie dłoniš po lustrzanej tafli. Następnie wyszła z łazienki i otworzyła drzwi prowadzšce do pokoju Edwarda.
Nie paliła się żadna lampa. W półmroku rozproszonym trochę wiatłem padajšcym z kuchni dojrzała na tapczanie skulonš postać.
- Spisz? - spytała cicho.


Przewrócił się na drugi bok jakby z pewnym wysiłkiem, wycišgnšł rękę i nacisnšł wyłšcznik. Lampa z dużym abażurem zajaniała pomarańczowym blaskiem.
- Jednak idziesz?
- A dlaczegóż miałabym nie ić?
- Czuję się bardzo marnie. Wolałbym żeby została.
- Przestań histeryzować. Dosyć już mam tej twojej hipo- chondrii. Nic ci nie jest.
- Przecież doskonale wiesz, że jestem chory.
- Ja wiem tylko jedno, że ty zawsze jeste chory ile razy mamy gdzie ić. Mam tego dosyć. Rozumiesz? Dosyć. Chcę żyć, chcę używać życia, chcę się bawić, tańczyć, widzieć koło siebie ludzi. Nie jestem stworzona na pielęgniarkę i nie mam najmniejszego zamiaru siedzieć tutaj i wysłuchiwać twoich jęków. Moja cierpliwoć także ma w końcu jakie granice. Nie mogę, dłużej już tak nie mogę. Mam dosyć! - Mówiła coraz głoniej. Ostatnie słowa wypowiedziała krzykiem.
- Uspokój się. Gosposia...
- Nic mnie nie obchodzi gosposia! - krzyczała dalej Joanna. - Niech słyszy. A zresztš Leokadia jest doskonale zorientowana w tym wszystkim. Nie od dzisiaj przecież do nas przychodzi. Widzi jak wyglšda to moje życie. Ale to się skończy. Przysięgam ci, że to się skończy. I tak już tyle lat przy tobie zmarnowałam. Nie mam najmniejszego zamiaru dalej tego cišgnšć. Jestem młoda i chcę żyć. Rozumiesz? Chcę żyć.
Nic nie powiedział. Z powrotem odwrócił się twarzš do ciany i nacišgnšł kołdrę na głowę.
Wyszła, głono zamykajšc drzwi za sobš.
- Apaszka już odprasowana - powiedziała ponuro Leokadia. - Jeżeli koniecznie trzeba, to ja zostanę przy panu.
- Nie trzeba. Dziękuję pani. Pan ma przy łóżku telefon. W razie gdyby się naprawdę le poczuł, zadzwoni po lekarza.
- To ja mogę ić do domu?
Może pani ić do domu. Dziękuję za apaszkę.
*
Trunki były dobre i w dużych ilociach. Nic też dziwnego, że rozmowy stawały się coraz głoniejsze, dyskusja coraz bardziej zajadła, dowcipy coraz bardziej ryzykowne. Ten i ów próbował nawet swoich wokalnych talentów, ale do "góralu czy ci nie żal" jeszcze nie doszło. "Sto lat" również odkładano na póniej. Na razie towarzystwo znajdowało się na etapie problematyki politycznej, zręcznie faszerowanej ostatnimi plotkami z życia towarzyskiego oraz mniej lub więcej wyssanymi z palca skandalikami ze wiata artystów. Tego rodzaju "sensacyjne" wiadomoci zazwyczaj poprzedza tajemniczy szept: "Wyobracie sobie, że..." albo "Czy słyszelicie już..." albo "Co wam powiem, ale proszę o całkowitš dyskrecję".
Joanna była w swoim żywiole. Wyróżniała się urodš i elegancjš. Otaczali jš mężczyni, przecigajšcy się w uprzejmociach i komplementach. Kobiety mniej były niš zachwycone. Od czasu do czasu która z pań mówiła ze współczujšcym westchnieniem: -"Jaka szkoda, że twój mšż nie mógł przyjć. Co za uroczy człowiek. Czy rzeczywicie jest tak poważnie chory?" Jedna z "najserdeczniejszych" przyjaciółek powiedziała, umiechajšc się słodko: - licznš masz sukienkę, tylko jako bardzo poważnie w niej wyglšdasz, ale znowu w pewnym wieku nie można już udawać dziewczyneczki. No cóż... czas biegnie. Niestety, wszyscy się starzejemy.
Nic jednak nie mogło Joannie popsuć humoru. Wiedziała, że się podoba. Czuła na sobie pełne zachwytu spojrzenia przedstawicieli płci brzydkiej. Królowała.
W pewnej chwili podeszła do niej Dorota.
- Telefon do ciebie.
- Do mnie? Kto dzwoni? Edward?
- Nie. Jaka pani Kalinowska z Anina.
Joanna niespokojnie spojrzała na przyjaciółkę.
- To sšsiadka Mamy. Czyżby się co stało?
Weszły do niewielkiego pokoju, w którym stał telefon. Joanna podbiegła do aparatu. Dorota także przyłożyła ucho do słuchawki.
- Halo? Słucham? - powiedziała Joanna.
- Czy pani Joanna?
- Tak, tak, jestem. Słucham.
- Mówi Kalinowska. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamusia pani nagle zachorowała, bardzo le się czuje. Pro-


siła, żeby pani do niej koniecznie przyjechała. Wzywałam pogotowie. Lekarz powiedział, że na razie nie wolno mamusi ruszać, ale, że trzeba będzie do szpitala...
- Co mamie jest? Co się stało?
- Serce, lekarz mówi, że serce. Przyjedzie pani?
- Oczywicie. Już wychodzę. Dziękuję, że pani zadzwoniła. Proszę powiedzieć mamusi, że zaraz przyjeżdżam.
Odłożyła słuchawkę i dotknęła ramienia przyjaciółki.
- Bardzo mi przykro, ale muszę jechać. Wyniosę się po angielsku.
- Jak się o tej porze dostaniesz na dworzec? - powiedziała z troskš w głosie Dorota. - Adam by cię odwiózł, ale on już sporo wypił. Nie może prowadzić.
- Głupstwo - umiechnęła się Joanna. - Dam sobie radę. W ostatecznoci taksówkš pojadę do Anina. Pożegnaj ode mnie Adama. Do widzenia.
Uciskały się.
- Nie zmarzniesz? - spytała Dorota.
- Nie, nie. Jest zupełnie ciepło, a zresztš mam przecież płaszcz. Ciao.
Była już w przedpokoju kiedy Dorota chwyciła jš za rękę.
- Zaczekaj. Nie chcę się wtršcać do waszych spraw, ale wydaje mi się, że chyba powinna zadzwonić do Edwarda. Nie wiadomo jak długo zostaniesz u mamy. Będzie się niepokoił.
Joanna zawahała się. Wróciła do telefonu.
- Masz rację. Zadzwonię.
Nakręciła numer. Po chwili posłyszała słaby głos męża: - Halo... - Powiedziała, że jedzie do Anina, bo matka zachorowała.
- Kiedy wrócisz? -
- Nie wiem. To będzie zależało od tego, jak się mamusia będzie czuła.
- Daj mi jako znać. Zadzwoń z Anina.
- Dobrze, dobrze, zadzwonię.
Dorota odebrała jej słuchawkę.
- Halo. Dobry wieczór, Edziu. Strasznie tu wszyscy żałujemy, że nie przyszedł. Jak się czujesz?
- Raczej marnie. Co mi serce nawala. Obawiam się, że będę musiał dzwonić po lekarza.
- Trzymaj się, Edziu. Najlepiej dobrze się wypij. Jutro cię odwiedzimy. Dobranoc.
Dorota odprowadziła Joannę do przedpokoju, zamknęła za niš drzwi i wróciła do goci. Na jej widok kto schrypniętym nieco barytonem zaintonował "sto lat..."
*
Grube krople deszczu spływały po szybach. Wycieraczka pracowała bez przerwy z rytmicznym stukotem. Mokra jezdnia błyszczała w wietle latarni. Doktor Pawelski przymknšł oczy. Był zmęczony, a ta szaruga zwiększała jeszcze nieznone uczucie sennoci.
- Pogoda co nam się psuje - powiedział sanitariusz.
- Uhm - mruknšł Pawelski - Ziewnšł i znowu przymknšł oczy. Powieki cišżyły mu jakby były z ołowiu.
- Ale i tak nie możemy narzekać - próbował podtrzymać rozmowę sanitariusz - Prawie cały wrzesień był piękny.
Zwolnili, następnie gwałtownie skręcili w prawo i kierowca nacisnšł na hamulec.
- To gdzie tutaj będzie, panie doktorze. Trzeba poszukać.
W nowoczesnym budownictwie znaleć właciwš klatkę
schodowš nie jest rzeczš łatwš. Pawelski miał jednak sporš wprawę w odnajdowaniu pacjentów i przy pomocy Kozłowskiego (tak bowiem nazywał się sanitariusz) trafił do drzwi oznaczonych numerem 17.
Upłynęła dłuższa chwila zanim, naciskajšc dzwonek, osišgnęli pożšdany skutek. Usłyszeli najprzód stšpanie, potem sapanie i wreszcie szczęknięcie zatrzasku. Cienkie drzwi, sporzšdzone z dwóch arkuszy dykty, spełniały rolę deski rezonansowej i na klatce schodowej można było dokładnie słyszeć co się dzieje w mieszkaniu.
Zobaczyli przed sobš mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyznę w szlafroku narzuconym niedbale na pidżamę koloru dojrzałej wini. Pasek od szlafroka wlókł się za nim po podłodze.
- Czy pan Rosicki? - spytał Pawelski, zerknšwszy na kartkę, na której miał zapisane nazwisko chorego.


- Tak. Dziękuję, że pan doktor przyjechał. Proszę - odgarnšł z czoła ciemne, pozlepiane potem włosy i wprowadził przybyłych do pokoju.
- Niech się pan kładzie - powiedział Pawelski, wskazujšc tapczan.
- Czy pan sam jest w domu?
-Tak. Sam jestem w domu. Niestety. Moja żona poszła na przyjęcie.
Pawelski nie podjšł tego tematu. Spytał:
- Co panu dolega?
- Złapałem gdzie grypę, panie doktorze. Leżę już drugi dzień, a dzisiaj co z sercem...
- Zaraz zobaczymy. Proszę się rozebrać.
Badanie trwało doć długo. Pawelski był bardzo sumiennym lekarzem i nigdy nie lekceważył dolegliwoci pacjenta. Wreszcie schował stetoskop i aparat do mierzenia cinienia i powiedział:
- Stwierdzam u pana przypieszonš działalnoć serca, pewnš arytmię.
- Czy to co ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin