Balzac Honoriusz - Jaszczur.doc

(1306 KB) Pobierz

              Honoriusz Balzac

              Jaszczur

Przekład Tadeusz Żeleński (Boy)

              WARSZAWSKI DOM WYDAWNICZY WDW


Projekt okładki Marek Łukasik

              Warszawski Dom Wydawniczy Warszawa 1992 r.

Skład: Drukarnia Wydawnictw "Alfa"

              ISBN 83-85558-07-1

              gedruckt bei: INTERDRUCK LEIPZIG GmbH

 

 

I

 

              TALIZMAN

              Pod koniec października 1829 młody człowiek wszedł do Palais-Royal, w chwili gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającym namiętność tak poręczną dla opodatkowania.

Nie namyślając się zbyt nio wszedł na schody wiodące do szulerni nr 36.

              Panie, panie, kapelusz?

krzyknął za nim su chy i zrzędny głos wyblakłego staruszka przycupnięte go za barierą, skąd wstał nagle, ukazując plugawą fizjonomię.

              Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obie ra cię najpierw z kapelusza.

Jestli to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia?

Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy mocą wzię tego od ciebie zastawu?

Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych, którzy zabiorą ci pieniądze?

Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko twego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swym okryciu głowy?

Czy to może wreszcie po to, aby zdjąć pomiar twojej czaszki dla pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy?

W tej mierze zarząd za chowuje zupełne milczenie.

Ale wiedz, ledwieś uczynił krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, jak ty sam nie należysz do siebie:

              należycie do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot.

Przy wyjściu Gra okaże ci, jakby na drwiny, że jeszcze zostawiła ci coś, .


oddając ci twoje rzeczy.

Bądź co bądź, o ileś miał kapelusz nowy, dowiesz się po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostium.

              Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał dre wienko z numerem w zamian za swój kapelusz, które go brzegi na szczęście były lekko wytarte, dość wyraź nie świadczyło o duszy jeszcze niewinnej; toteż sta rzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączko wym życiu graczy, objął go martwym spojrzeniem, w którym filozof wyczytałby nędzę szpitala, tułaczkę bankruta, protokoły smobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Gauzacoalo.

Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, był niby blady obraz namiętności sprowadzo nej do najprostszej wymowy.

W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swą nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu.

Podobny szkapie, na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczym; głuche jęki zrujnowa nych, nieme błagania, tępe spojrzenia graczy znajdo wały go obojętnym.

Była to wcielona Gra.

Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: "W tym sercu jest już tylko talia kart!".

Nieznajomy nie usłuchał owej żywej przestrogi, pomieszczonej tu bez wątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty.

Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły.

Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakuba Rousseau, którego

              6

              smutna myśl jest, jak sądzę, ta: "Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy między sobą a śmiercią widzi jedynie ostatniego talara".

              Wieczorem domy gry mają poezję pospolitą, ale o działaniu tak pewnym, jak działanie krwawego dra matu.

Sale pełne są widzów i graczy, ubogich starców, którzy przywlekli się, aby się tu ogrzać, podnieconych twarzy, orgii, które zaczynają się winem, a łacno mogą się skończyć Sekwaną.

Jeżeli plon namiętności jest obfity, nadmiar aktorów nie pozwala ci spojrzeć twarzą w twarz demonowi gry.

Taki wieczór jest istną symfonią, gdzie cała trupa krzyczy, gdzie każdy in strument w orkiestrze wyciąga swoją frazę.

Ujrzysz tam wielu szanownych ludzi, którzy przychodzą szu kać rozrywki i płacą za nią tak, jak płaciliby za teatr, za dobrą kuchnię lub jakby szli do jakiejś nory kupić za tanie pieniądze piekące żale na parę miesięcy.

Ale czy pojmujesz, ile szału, ile energii musi się gromadzić w duszy człowieka czekającego niecierpliwie otwarcia szulerni?

Między graczem dziennym i nocnym jest ta różnica, co między flegmatycznym mężem a kochan kiem mdlejącym z żądzy pod oknami lubej.

Jedynie rano dygocąca namiętność i potrzeba zjawiają się w całej okropności.

W tej chwili możesz podziwiać prawdziwego gracza, gracza, który nie jadł, nie spał, nie żył, nie myślał, tak go smagał bicz obmyślonego "systemu", tak go nieznośnie swędzą kombinacje trente-et-quarante.

O tej przeklętej godzinie spotkasz oczy, których spokój przeraża; twarze, które cię przyku wają; spojrzenia, które przyciągają karty i pożerają je.

Toteż domy gry są wspaniałe jedynie w chwili otwar.


cia.

Jeśli Hiszpania ma swoje walki byków, jeśli Rzym miał swoich gladiatorów, Paryż pyszni się swoim Palais-Royal, którego wyzywające rulety dają przyjem ność oglądania krwi płynącej strumieniami, bez nie bezpieczeństw pośliźnięcia się o nią na podłodze.

Spróbuj rzucić przelotne spojrzenie na tę arenę, wejdź!...

Cóż za nagość!

Ściany obite zatłuszczonym papierem nie ukazują ani jednego obrazu zdolnego orzeźwić duszę.

Nie ma tam nawet gwoździa dla ułat wienia samobójstwa.

Podłoga zużyta i niechlujna.

Po dłużny stół na środku sali.

Słomiane krzesła, cisnące się dokoła tego sukna wytartego złotem, świadczą o obojętności na zbytek u ludzi, którzy przychodzą tu ginąć dla majątku i dla zbytku.

Ta sprzeczność ujaw nia się wszędzie, gdzie dusza żyje potężnie sama sobą.

Kochanek chce spowić swą lubą w jedwabie, oblec ją w tkaniny Wschodu, a najczęściej posiada ją na li chym tapczanie.

Ambitny marzy o władzy, pełzając w błocie służalstwa.

Kupiec wegetuje w wilgotnym i niezdrowym sklepie, wznosząc wspaniały pałac, skąd syna jego, przedwczesnego spadkobiercę, wypę dzi braterska subhasta.

Wreszcie, czy istnieje coś wstrętniejszego niż przybytek "rozkoszy"?

Osobliwy problem!

Wciąż w sprzeczności z sobą, oszukując przyszłe widoki obecną niedolą, a niedole przyszło ścią, która doń nie należy, człowiek daje wszystkim swoim uczynkom piętno niekonsekwencji i słabości.

Pełne na tym padole jest tylko nieszczęście.

              W chwili gdy młody człowiek wszedł, było już tam kilku graczy.

Trzech łysych starców siedziało dokoła zielonego stołu; ich gipsowe twarze, niewzruszone jak

              twarze dyplomatów, odsłaniały dusze zużyte, serca, które z dawna odwykły bić, nawet przy stawianiu na kartę posagu żony.

Młody Włoch o kruczych włosach i oliwkowej cerze stał oparty spokojnie o stół i zdawał się słuchać owych tajemnych przeczuć, które krzyczą niechybnie graczowi: "Tak!

Nie!".

Ta południowa głowa oddychała ogniem i złotem.

Kilku widzów, stojących kołem tak, że tworzyli galerię, oczekiwało niby w teatrze wzruszeń, śledząc twarze akto rów, ruch pieniędzy i grabek.

Próżniacy ci stali tam milczący, nieruchomi, baczni, jak lud na placu Greve, kiedy kat kosi głowę.

Wysoki, chudy mężczyzna w wytartym ubraniu trzymał w jednej ręce kartkę, a w drugiej szpilkę, aby znaczyć czarne lub czer wone.

Był to jeden z owych nowożytnych Tantalów, żyjących na marginesie wszystkich uciech swej epoki, jeden z owych skąpców bez skarbu, rozgrywających urojoną stawkę; coś w rodzaju rozsądnego wariata, który pociesza się w swej nędzy pieszcząc chimery, który, słowem, manipuluje występkiem i niebezpie czeństwem tak, jak młodzi księża, odprawiający bia łe msze, eucharystią.

Na wprost banku znajdowało się paru szczwanych kombinatorów, wytrawionych w ogniu, podobnych starym galernikom, których nie przerażają już galery; tacy przychodzą postawić dwa lub trzy razy i unoszą natychmiast ewentualny zysk, stanowiący ich utrzymanie.

Dwaj starzy służący zakła dowi przechadzali się niedbale z założonymi rękami, spoglądając od czasu do czasu w ogród, jak gdyby dla pokazania przechodniom, na kształt szyldu, swych tępych fizjonomij.

Krupier i bankier objęli właśnie .


poniterów owym bladym spojrzeniem, które ich zabi ja, i rzekli dyszkantem: "Proszę stawiać!" w chwili gdy młody człowiek otworzył drzwi.

Milczenie stało się głębsze, przez ciekawość głowy obróciły się ku przy byłemu.

Rzecz niesłychana!

otępiali starcy, skostnia li funkcjonariusze, widzowie, nawet zaciekły Włoch, wszyscy na widok nieznajomego doznali okropnego uczucia.

Czy nie trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby uzyskać litość, bardzo słabym, aby wzbudzić sym patię, lub wyglądać bardzo złowrogo, aby wstrząsnąć dreszczem dusze w tej sali, gdzie cierpienie musi być nieme, gdzie nędza jest wesoła, a rozpacz przyzwoita?

Otóż było coś z tego wszystkiego we wrażeniu, które poruszyło te lodowate serca, kiedy młody człowiek wszedł.

Czyż kaci nie płakali nieraz nad jasnowłosymi

              dziewicami, których głowy miały spaść na znak rewo lucji?

              Od pierwszego rzutu oka gracze wyczytali na twa rzy nowicjusza jakąś straszną tajemnicę; młode je go rysy przepojone były melancholijnym wdziękiem, spojrzenie świadczyło o zawiedzionych wysiłkach, o tysiącu oszukanych nadziei.

Martwota samobójstwa dawała temu czołu chorobliwą bladość, gorzki uśmiech rysował fałdy w kątach ust, a fizjonomia wyrażała rezygnację, na którą przykro było patrzeć.

Jakiś tajemniczy Duch migotał w głębi tych oczu, zamglonych może nadużyciem rozkoszy.

Czy rozpusta naznaczyła swym brudnym piętnem tę szlachetną twarz, niegdyś czystą i promienną, teraz spodloną?

Lekarze przypisaliby chorobie serca lub piersi żółtą obwódkę okalającą powieki oraz barwiący policzki

              10

              rumieniec, poeci chcieliby w tych znakach widzieć spustoszenia nauki, noce spędzone przy studenckiej lampce.

Ale namiętność, śmiertelniejsza od choroby, choroba, bezlitośniejsza od nauki i talentu, szpeciły tę młodą głowę, napinały te żywe muskuły, kurczyły to serce, które rozpusta, nauka i choroba zaledwie mus nęły.

Podobnie jak słynnego zbrodniarza, gdy zjawi się w kaźni, skazańcy przyjmują z szacunkiem, tak wszystkie te czarty ludzkie, znawcy wszelkiej męczarni skłonili się przed niesłychanym bólem, przed głęboką raną, którą zgłębili wzrokiem, uznając w przybyszu jednego ze swych książąt, po majestacie niemej ironii, po wytwornej nędzy stroju.

Młody człowiek miał wy kwintny frak, ale kamizelka zbyt misternie spojona była z krawatem, aby można było pod nią przy puszczać obecność bielizny.

Ręce, ładne jak u kobiety, były wątpliwej czystości: od dwóch dni obywały się bez rękawiczek!

Jeżeli krupier, a nawet służący za drżeli, to dlatego, że czar niewinności wykwitał w tych wątłych i delikatnych kształtach, w tych jasnych i rzadkich włosach, układających się w pukle.

Ta twarz miała jeszcze dwadzieścia pięć lat, a występek zdawał się na niej czymś przygodnym.

Młode życie walczyło ze spustoszeniami bezsilnej lubieżności.

Mro ki i światło, nicość i istnienie ścierały się na niej, rodząc równocześnie i wdzięk, i ohydę.

Młody czło wiek wyglądał niby anioł bez promieni, zbłąkany w drodze.

Toteż wszyscy ci starzy nauczyciele występ ku i hańby, podobni do bezzębnej staruchy, zdjętej litością na widok młodej dziewczyny, która ma się rzucić w rozpustę, omal nie krzyknęli nowicjuszowi:

              11 .


"Wyjdź stąd!" On podszedł prosto do stołu, zatrzymał się, cisnął bez żadnych obliczeń sztukę złota, którą miał w ręce i która potoczyła się na czarne, po czym, jak silne dusze brzydzące się małostkową nie pewnością, objął krupiera burzliwym wraz i spokoj nym spojrzeniem.

Zaciekawienie sali było tak wielkie, że starcy zapomnieli postawić; Włoch natomiast chwycił się fanatycznie myśli, która mu się nagle uśmiechnęła, i postawił kupę złota przeciw nieznajo memu.

Bankier zapomniał wygłosić owych frazesów, które z czasem zmieniły się w chrapliwy i niezrozu miały krzyk: "Panowie, proszę stawiać!

Obstawio ne!

Nie przyjmuje się więcej!" Krupier rozłożył karty z miną taką, jak gdyby życzył szczęścia ostatnio przybyłemu, obojętny na zysk lub stratę przedsiębior ców tych posępnych rozkoszy.

Każdy z graczy dopa trywał się dramatu i ostatniej sceny szlachetnego życia w losach tej sztuki złota; oczy ich, utkwione we wróżebnych obrazkach, błyszczały; ale mimo uwagi, z ja ką spglądali na młodego człowieka i na karty, nie mogli dostrzec wzruszenia na zimnej i zrezygnowanej twarzy.

              Czerwone, parzyste, passę wywołał krupier.

Głuchy charkot dobył się z piersi Włocha, kiedy ujrzał zwitki banknotów, które mu rzucił bankier.

Co się tyczy młodego człowieka, zrozumiał swą katastrofę dopiero w chwili, gdy grabki wysunęły się, aby mu zgarnąć ostatniego napoleona.

Kość słoniowa dobyła suchy dźwięk z monety, która, szybka jak strzała, pomknęła do kupy złota przed kasą.

Nieznajomy przymknął lekko oczy, wargi mu zbielały; niebawem

              12

              podniósł powieki, usta odzyskały barwę koralu, przy brał minę Anglika, dla którego życie nie ma już tajemnic, i znikł, nie żebrząc pociechy owym rozdzie rającym spojrzeniem, jakie zrozpaczeni gracze rzucają dość często w stronę widzów.

Ile wypadków tłoczy się na przestrzeni sekundy, a ile rzeczy w jednym rzucie

              kości!

              Z pewnością ostatni jego nabój rzekł z uśmie chem krupier po chwili milczenia, przez którą trzymał tę sztukę złota w dwóch palcach, aby ją pokazać obecnym.

              To wariat; pójdzie teraz rzucić się w wodę odparł jakiś bywalec, spoglądając po graczach, którzy się znali wszyscy.

              Ba! wykrzyknął służący zakładowy, biorąc szczyptę tabaki.

              Gdybyśmy byli naśladowali pana!

rzekł sta rzec do kamratów, wskazując Włocha.

              Wszyscy spojrzeli na szczęśliwego gracza, któremu ręce drżały przy liczeniu banknotów.

              Usłyszałem rzekł głos, który mi krzyczał:

              "Gra zadrwi sobie z rozpaczy tego chłopca".

              To nie jest gracz dodał bankier inaczej byłby podzielił stawkę na trzy części, aby zyskać więcej szans.

              Młody człowiek przeszedł nie żądając kapelusza; ale stary cerber, zauważywszy nędzę tego łachmana, od dał mu go bez słowa; gracz zwrócił machinalnie zna czek i zeszedł gwiżdżąc Di tanti palpiti tak słabym głosem, że ledwie sam mógł słyszeć tę uroczą me lodię.

              13 .


Niebawem znalazł się w galeriach Palais-Royal, do tarł do ulicy Saint-Honore, skręcił ku Tuileriom i przebył ogród niepewnym krokiem.

Szedł jakby przez pustynię, potrącany przez ludzi, których nie widział, słysząc w ulicznym gwarze tylko jeden głos, głos śmierci; słowem, zatopiony w martwej zadumie, jaka niegdyś musiała ogarniać zbrodniarzy, gdy wózek wiózł ich z Pałacu na plac Greve, ku owemu rusztowa niu czerwonemu wszystką krwią wylaną od 1793.

              Jest coś dziwnie wielkiego i okropnego w samobój stwie.

Upadek większości ludzi nie jest niebezpieczny, jak u dziecka, które pada z nazbyt bliska, aby się skaleczyć; ale kiedy rozbija się wielki człowiek, musi to być z bardzo wysoka, musiał się wznieść aż w nie bo, dojrzeć jakiegoś niedostępnego raju.

Nieubłagane muszą być huragany, które mu każą szukać spokoju w lufie pistoletu.

Ile młodych talentów więdnie na poddaszu i ginie z braku przyjaciela, z braku pocieszycielki, pośród miliona istot, w obecności tłumu przesyconego złotem i żartego nudą!

Od tej myśli samobójstwo przybiera gigantyczne kształty.

Między dobrowolną śmiercią a żyzną nadzieją, której głos wołał młodego człowieka do Paryża, sam Bóg wie, ile tłoczy się pomysłów, uwiędłych marzeń, zdławionych rozpaczy i krzyków, daremnych pokus i poronionych arcydzieł.

Każde samobójstwo jest poematem melan cholii.

Gdzie znajdziecie w oceanie literatury książkę, która by mogła walczyć z tą gazeciarską notatką:

              Wczoraj o godzinie czwartej młoda kobieta rzuciła się do Sekwany z mostu des Arts.

              Wobec tego paryskiego lakonizmu dramaty, ro14

              manse, wszystko blednie, nawet ten stary napis: Lamentacje wspaniałego króla Kaernawan, wtrąconego do więzienia przez własne dzieci; ostatni fragment zagu bionej książki, pobudzającej do płaczu Sterne'a, który sam opuścił żonę i dzieci...

              Nieznajomego oblegało tysiąc podobnych myśli, przybiegały strzępami jego duszę, jak podarte sztan dary fruwają na polu bitwy.

Jeżeli na chwilę odkładał brzemię swojej inteligencji i swoich wspomnień, aby przystanąć przed jakimś kwiatkiem, którego główkę miękko kołysał wietrzyk wśród zieleni, niebawem, owładnięty spazmem życia, które prężyło się jeszcze pod gniotącą myślą samobójstwa, wznosił oczy ku niebu: tam szare chmury, podmuchy wiatru przepojo ne smutkiem, duszna atmosfera doradzały mu znowuż umrzeć.

Skierował się w stronę mostu Królewskiego, myśląc o ostatnich zachceniach swoich poprzedników.

Uśmiechnął się przypominając sobie, że lord Castlereagh zaspokoił wprzód najniższą z ludzkich potrzeb, nim sobie poderżnął gardło; akademik Auber zażywał tabakę idąc na śmierć.

Analizował te dziwactwa i zastanawiał się nad sobą; naraz, kiedy się usunął ku parapetowi, aby przepuścić jakiegoś tragarza, ten oprószył mu lekko rękaw: złapał się na tym, że staran nie otrzepał pył.

Doszedłszy do połowy mostu spoj rzał posępnie na wodę.

              Lichy czas dla topielców rzekła śmiejąc się staruszka w łachmanach.

ależ brudna i zimna ta Sekwana!

              Odpowiedział szczerym uśmiechem, który świadczył o napięciu jego woli; naraz zadrżał ujrzawszy z daleka

              15 .


koło Tuileryj barak uwieńczony wysokim na stopę napisem: POMOC DLA TOPIELCÓW.

Ukazał mu się pan Dacheux, zbrojny swą filantropią, jak budzi i wprawia w ruch cnotliwe wiosła, rozbijające głowy topielcom, skoro nieszczęściem wynurzą się nad wodę;

              ujrzał go, jak ściąga ciekawych, woła lekarza, cuci;

              odczytał żale dziennikarza, kreślone przy wesołej ko lacyjce pod okiem uśmiechniętej tancerki; usłyszał dźwięk talarów wyliczanych w policji za jego głowę przewoźnikowi.

Po śmierci wart był pięćdziesiąt fran ków; żywy był jedynie talentem bez protektorów, bez przyjaciół, bez legowiska i bez dachu, zerem bezużyte cznym państwu, w którym się nie liczy.

Śmierć w biały dzień wydała mu się ohydna, postanowił umrzeć w nocy, rzucić nieodgadnionego trupa społeczeństwu nie rozumiejącemu wielkości jego życia!

Szedł ku Wy brzeżu Woltera niedbałym krokiem próżniaka.

Skoro zeszedł po stopniach, którymi kończy się most, uwagę jego ściągnęły książki na parapecie wybrzeża; mało brakło, a zacząłby targować którą.

Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i miał wrócić do swej niedbałej postawy, w której przebijała zimna wzgarda, kiedy nagle ze zdumieniem usłyszał w swej kieszeni fanta styczny zgoła dźwięk monety.

Uśmiech nadziei rozjaś nił jego twarz, ześliznął się na policzki, na czoło, rozpromienił oczy i posępne lica.

Ta iskierka szczęścia podobna była ognikom, które biegną po strzępach papieru już zżartego płomieniem; ale twarz podzieliła los czarnych popiołów, stała się z powrotem smutna, kiedy nieznajomy, wyciągnąwszy żywo rękę, ujrzał trzy miedziaki.

              16

              Och, dobry panie, la canta!

la carita!

catarina!

grosika na chlebuś!

              Kominiarczyk z obrzękłą twarzą, ciemny od sadzy, odziany w łachmany, wyciągnął rękę do tego człowie ka, aby mu wydrzeć jego ostatni grosz.

              O dwa kroki od małego Sabaudczyka nieśmiały żebrak, stary, chorowity, znękany, odziany w jakąś brudną i dziurawą szmatę, ozwał się bezdźwięcznym głosem:

              Panie, daj, co łaska, będę się modlił za pana...

Ale kiedy młody człowiek spojrzał na żebraka, ów zamilkł i nie prosił już o nic, poznając może na tej grobowej twarzy liberię nędzy okropniejszej niż jego własna.

              La carita!

la carita!

              Nieznajomy rzucił groszaki dziecku i starcowi po czym opuścił chodnik przechodząc na stronę domów:

              nie mógł znieść przejmującego widoku Sekwany.

              Będziemy się modlili do Boga, aby panu dał długie życie rzekli dwaj żebracy.

              Zbliżając się do wystawy sztychów, wpółmartwy człowiek spotkał młodą kobietę wysiadającą ze świet nego pojazdu.

Patrzał z rozkoszą na uroczą osobę, której białą twarz okalał harmonijnie atłas wykwint nego kapelusika.

Oczarowała go smukła kibić, zręczne ruchy.

Suknia, lekko podniesiona przez stopień pojaz du, odsłoniła nóżkę, której delikatny zarys znaczył się białą, dobrze obciągniętą pończochą.

Młoda kobieta weszła do sklepu, oglądała albumy, litografie; nakupiła ich za kilka sztuk złota, które zabłysły i zadźwięcza ły na ladzie.

Młody człowiek, na pozór zajęty ogląda17 .


niem rycin w oknie, objął piękną nieznajomą wymow nym spojrzeniem, otrzymując w zamian ów obojętny rzut oka, jakim darzy się niekiedy przechodnia.

Było to z jego strony pożegnanie z miłością, z kobietą!

Ale to ostatnie i przejmujące zapytanie nie znalazło od dźwięku, nie poruszyło serca płochej kobietki, nie przyprawiło jej o rumieniec, nie kazało jej spuścić oczu.

Cóż to było dla niej?

jedno pochlebstwo więcej, obudzone pragnienie, które wieczorem podsunie jej tę lubą myśl: "Byłam dziś ładna!"

              Młody człowiek skupił wzrok na jakiejś rycinie i nie odwrócił się, gdy nieznajoma wsiadła do powozu.

Konie ruszyły, ten ostatni obraz wykwintu i zbytku znikł, jak miało zniknąć jego życie.

Szedł smętnie wzdłuż sklepów, oglądając bez zainteresowania prób ki towarów.

Kiedy mu zabrakło sklepów, oglądał Luwr, Instytut, wieże Notre-Dame, Pałacu, most des Arts.

Budowle te przybrały odcień smutku, odbijając szarość nieba: rzadkie poblaski dawały groźny wygląd Paryżowi, który jak ładna kobieta, podlega kaprysom piękna i brzydoty.

Tak więc natura sama siliła się pogrążyć skazańca w bolesnej ekstazie.

Wydany zło wrogiej potędze, której wpływ sączy się z fluidem krążącym w naszych nerwach, uczuł, że jego organizm dochodzi nieznacznie do stanu płynności.

Męczarnie tej agonii dawały mu złudę ruchu fal: widział budynki i ludzi przez mgłę, w której falowało wszystko.

Chciał się otrząsnąć z owego łaskotania, jakim niepokoiły jego duszę wrażenia fizyczne, i skierował się ku magazynowi starożytności, aby dać strawę zmysłom lub doczekać nocy targując jakieś dzieło

              18

              sztuki.

Znaczyło to niejako skupiać odwagę i prosić o kordiał jak skazaniec, który nie ufa siłom idąc na rusztowanie; ale świadomość bliskiej śmierci wróciła na chwilę młodemu człowiekowi pewność siebie godną księżnej mającej dwóch kochanków; wszedł do sklepu swobodnie, z uśmiechem zastygłym jak uś miech pijaka.

Czyż nie był pijany życiem lub może śmiercią?

Niebawem nawiedził do znów zawrót głowy;

              widział przedmioty dziwnie zabarwione lub ożywione lekkim ruchem, którego przyczyny tkwiły niewątpli wie w nieregularnym krążeniu jego krwi, to kipiącej jak wodospad, to spokojnej i mdłej jak letnia woda.

Poprosił swobodnie o pokazanie mu magazynów: mo że znajdzie coś, co by mu się nadało.

Młody chłopiec z pyzatą twarzą, z rudą czupryną pod futrzaną cza peczką, powierzył opiekę nad sklepem starej babie, wcieleniu żeńskiego Kalibana, zajętej czyszczeniem pieca, którego cuda zawdzięczały istnienie geniuszowi Bernarda Palissy; po czym rzekł obojętnie:

              Proszę, bardzo proszę!

Na dole mamy jedynie rzeczy dosyć pospolite; ale jeśli pan raczy potrudzić się na pierwsze piętro, będę mógł panu pokazać pię kne mumie kairskie, gliniane wyroby inkrustowane, rzeźbione hebany, prawdziwy renesans, wszyst ko świeżo nadeszłe, rzeczy skończenie piękne.

              W okropnym położeniu nieznajomego ten szczebiot przekupnia, ta głupia reklama były dlań niby ukłucia, jakimi małe dusze zabijają genialnego człowieka.

Niosąc swój krzyż do końca udawał, że słucha swego przewodnika, odpowiadał monosylabami, ale nieba wem wywalczył sobie prawo milczenia 'i.

^ógł się

              ^ ^6KS

              '\

              "'ifS

              19 .


oddać bezpiecznie ostatnim dumaniem, które były straszne.

Był poetą, a dusza jego znalazła przypadko wo olbrzymi żer: miał widzieć z góry cmentarzysko dwudziestu światów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin