Fűhrer - Naja Snake.doc

(785 KB) Pobierz

Część I – Oczekiwanie

grudzień, 1932

Salazar von dem Bach rozmyślał. O Brytyjczykach. Stary Niemiec nie przepadał za wyspiarzami. Nie znaczyło to jednak, że ich nie znał. Przestudiował dokładnie cały brytyjski system edukacyjny i jako zewnętrzny obserwator doszedł do wniosków, które na ogół umykały samym Brytyjczykom. Hogwarcka Tiara od wieków powtarzała, że Domem dla ambitnych jest Slytherin. To była nieprawda. Czyż wytrwałość i sumienność Puchonów mogłyby istnieć, gdyby w ich duszach nie mieszkała też chęć osiągnięcia celu? Może i skromnego, ale przecież celu. I Borsuki dążyły do urzeczywistnienia swoich planów z żelazną konsekwencją. Co innego, jeśli nie ambicja, było źródłem tej siły woli?
Krukowi to inna sprawa. Ich ambicje nie były mniejsze, niż te ślizgońskie. Tyle, że przedmiot pożądania był odmienny. Pozornie wznioślejszy. Von dem Bach był jednak bardzo starym politykiem i doskonale wiedział, że żądza wiedzy wcale nie musi być szlachetniejsza od żądzy sławy czy władzy.
Ślizgoni - tu sprawa była oczywista. Salazar doszedł jednak do wniosku, że najbardziej ambitnym z Domów był Gryffindor. Ani Kruk, ani Borsuk, ani tym bardziej Wąż nie ryzykowaliby życiem dla kilku chwil poklasku ze strony kolegów. Gryfon gotów był nadstawić karku dla kilku pełnych podziwu spojrzeń. Puchon uczyniłby to w obronie swoich wartości; Krukon – dla ważnego odkrycia; Ślizgom – dla władzy. Wszyscy oni jednak obserwowaliby błazenadę Gryfona z dobrodusznym zdziwieniem (Borsuk), niebotycznym zdumieniem (Kruk) czy jawną pogardą (Wąż).
Wśród kandydatów na Naczelnego Aurora Wielkiej Brytanii było dwóch Gryfonów, Albus Dumbledore i Godryk Longbottom, Puchonka Mafalda Trimble, Krukonka Minerwa Clagg i wykształcony w Durmstrangu Leonid Bragge.
Bragge nie miał szans. Był nowy, nie znał ludzi i oni też niewiele o nim wiedzieli.
Trimble i Clagg nie stanowiły zagrożenia. Obie były co prawda twardymi profesjonalistkami i płomiennymi patriotkami, tyle, że ich wizja tego, co jest dobre dla czarodziejów zgadzała się z wizją von dem Bacha. Trimble wierzyła w nadejście Oczekiwanego; Salazar doskonale to wiedział. Clagg raczej nie, ale była zbyt światła, by, „im Fall des Falles”*, próbować zawracać Ren kijem. Gdyby „wypadek” się wydarzył, najpewniej stanęłaby po tej samej stronie barykady, co stary Niemiec.
Dumbledore i Longbottom z pewnością broniliby status quo. Dumbledore’a łatwo było jednak zdyskredytować. Wystarczyło przypomnieć, że jego stryjowie i rodzice zginęli z ręki Bellatrix Malfoy. Oraz to, że owocem jednego z wielu małżeństw Milczącej Belli był niejaki Wotan Grindewald. Ojcem Wotana był zaś Hengst Himmler, szpieg, który w dość niejasnych okolicznościach otrzymał nazwisko i zamek Grindewaldów. Ach, i to że Andromeda, siostra Albusa uciekła z tymże Wotanem. Jako czternastolatka. I została jego żoną. Cóż za śliczny skandal…
Von dem Bach wiedział, że Hengst naprawdę miał prawo do tytułu, a Bellatrix nie zabiła nikogo z Dumbledore’ów, ale nie zamierzał rozgłaszać tych faktów. Zresztą, nikt by mu nie uwierzył.
Godryk Longbottom był trudniejszym przeciwnikiem. Gryfon, pochodzący ze starego rodu czystej krwi, charyzmatyczny, przystojny, elokwentny. Nieprzekupny, bo gryfońsku ślepo wierzący w słuszność swoich przekonań. Gryffindor masowo produkował takich ludzi, bezrefleksyjnych, bez reszty oddanych „sprawie”, kandydatów na męczenników i fanatyków. Godryk był niebezpieczny. Ale Godryk, choć von dem Bach jeszcze o tym nie wiedział, właśnie opuszczał szachownicę.

Jest takie miejsce na ziemi, gdzie kończy się Normandie, a zaczyna Breizh, gdzie złote leopardy ustępują miejsca Gwenn-ha-du. Tam właśnie z Atlantyku wyłaniają się dwie skaliste wyspy, duża i mała. Na większej z nich, chronionej przed nieproszonymi gośćmi przez gwałtowne przypływy i ruchome piaski, wznosił* się klasztor. Złoty archanioł strzegł budowli, obserwując wszystko ze szczytu wieży. Na pewno nie był zadowolony z tego, co musiał oglądać, bo nie wszyscy mieszkańcy tegoż klasztoru byli pobożni i rozmodleni; Rewolucja wygoniła stąd braci, przekształcając to miejsce w magazyny i więzienie. W oknach nie płonęło ani jedno światełko, wiatr klekotał starymi dachówkami, morze pochłaniało łachy drobniutkiego, białego iłu. Helmut Wurm miał wrażenie, że oceanu wyłania się widmo, wspomnienie po dawno minionej epoce. Czyżby Atlantyk pozwolił mu ujrzeć zaginione Ys?
Godryk Longbottom nie miał czasu na podziwianie widoków.
- Który to z nich? – wysyczał, potrząsając Wurmem jak szczeniakiem. Wurm, zgodnie z wieloletnim przyzwyczajeniem wpuścił atakującego Anglika do swojego umysłu, pokazując mu jednak nieistotne rzeczy. Był wściekły na siebie, że dał się podejść, ale przede wszystkim niebotycznie zdumiony. Znał aurorskie procedury i wiedział, że Godryk powinien oddać go londyńskim śledczym.
- Który to z nich? – powtórzył Longbottom.
Wurm nie odpowiedział z prostego powodu: nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło. Sprawa była co najmniej niejasna. Longbottom wiedział, kogo schwytał. Szpieg kalibru Helmuta powinien zostać odstawiony do Londynu w trybie natychmiastowym, a nie przesłuchiwany przez jednego aurora. Do tego Longbottom działał w cudzym, co najmniej nieżyczliwie nastawionym wobec Albionu kraju. Sam. Nie miał Veritaserum. Nie mógł nawet – ku radości Wurma – użyć Niewybaczalnych, bo ściągnąłby sobie na głowę rozwścieczonych Bretończyków. Lepiej było ich nie prowokować, zwłaszcza tych, którzy podawali się za Celtów i pielęgnowali stare zwyczaje. Niby to jemiołka i tańce w kręgu przy księżycu, ale nie daj Merlinie rozzłościć któregoś z nich.
Wurm nie miał pojęcia, czemu Godryk postanowił działać sam, jednak zorientował się wreszcie, o co pytał go Anglik. Longbottom najwyraźniej wierzył w to, co powtarzano w każdej knajpie i na każdym targu. W dodatku – Wurm nie wiedział skąd – Godryk był przekonany, że chodzi o któregoś z la Feyów. Nie było to zresztą takie dziwne: był to stary ród czarnoksiężników, trudniący się piractwem, pędzeniem nielegalnych eliksirów, nekromancją i tym podobnymi sprawami. Żaden z wielu konfliktów na francuskiej ziemi nie mógł się bez nich obejść.
Wurm trząsł się z zimna. Klęczał na brzegu drugiej, mniejszej z wysp, a Atlantyk co kilka sekund traktował go zimnym, słonym prysznicem.
- Wurm, robaczku, wiesz, jak szybkie są tutejsze przypływy? – usłyszał głos tego cholernego aurora.
- Szybsze, niż twoje zwoje mózgowe, Długizadku. – odparował.
Longbottom nie odpowiedział, tylko uderzył Wurma pięścią.
- Godryku, przestań.
Longbottom odwrócił się gwałtownie.
- Skąd się tu wzięłaś, Trimble? – warknął.
Mafalda Trimble była od niego niższa o głowę, ale nie pozwalała patrzeć mu na siebie z góry, nawet w sensie dosłownym. Unosiła się na miotle i patrzyła mu prosto w oczy.
Wurm dokonał szybkiej analizy. wiedźma, niebieskie oczy, jasne włosy, długie do ramion, szrama na prawym policzku. Wurm nigdy nie spotkał Mafaldy, ale czytał jej akta. Ledwo powstrzymał szyderczy uśmiech.
Mafalda dokonała równie szybkiej identyfikacji. Ten niski człowieczek o szczurzej twarzy, mysich włosach i wielkich, bladoniebieskich oczach miał niebywały talent do zdobywania informacji – i zamieniania jej na stosiki lśniących monet. Co więcej, najprawdopodobniej związał się z rządem Salazara von dem Bacha, Erwina von Luza i Klemensa Malfoya. Jeśli tak…

Mafalda pochodziła z Newcastle, z ubogiej górniczej rodziny, oczywiście mugolskiej. Mimo marnego pochodzenia szybko awansowała; każdy musiał dostrzec jej odwagę, inteligencję, solidność i instynkt łowcy. Nie dawała się przekupić, nie bała się żadnego przestępcy ani żadnego polityka. Nigdy nie sprzedałaby żadnej informacji obcemu wywiadowi. Istniało tylko jedno „ale”. Mafalda kochała swój kraj ale nienawidziła systemu, który tym krajem rządził. Uważała, że trzeba wprowadzić zmiany i to jak najszybciej. Wiedziała, o co chodziło Longbottomowi. Uznała, że Wurm zna odpowiedź na pytanie aurora, ale nie chce jej zdradzić. Nie zdziwiło jej to: wielu z tych, którzy wierzyli i oczekiwali, umarłoby za tego, który miał nadejść. Wiedziała też, że brytyjski wywiad zrobi wszystko, by schwytać Oczekiwanego.
Nie zdziwiło jej też, że Godryk po cichu prowadził własne śledztwo. Longbottom był bardzo dumnym człowiekiem i nieraz doprowadzał Mafaldę do szału. Nie, nie używał słowa „szlama”, każdy jednak widział, że uważa się za lorda, a takich jak Trimble za „commons”. Jak większość Gryfonów pogardliwie traktował członków innych Domów. Był pewny siebie i uwielbiał być w centrum zainteresowania, a jeszcze bardziej uwielbiał mieć rację. Z pewnością uważał, że to jemu należy się stanowisko Naczelnego – i chyba zamierzał to udowodnić. Cóż zaś lepiej mogło udowodnić jego wyższość niż schwytanie czarodzieja, który spędzał sen z powiek wielu Ministrom Magii? Mafalda parsknęła. Typowa gryfońska pycha.

Puchońska dusza Mafaldy wzdragała się przed wyborem, którego aurorka musiała dokonać. Trimble nie mogła po prostu zobliwiatować Longbottoma. To zaklęcie mogło zostać złamane przez wprawnego legilimentę. Poza tym Mafalda nie była pewna, czy da radę odpowiednio zmodyfikować wspomnienia Godryka. I tak nie zaprzestałby polowania. Usunięcie zaś wszystkich wspomnień, związanych z Oczekiwanym nie wchodziło w grę. Najgłupszy czarodziej zauważyłby dziurę w swojej pamięci. Longbottom musiał umrzeć. Ale Mafalda nie należała do tych, którym „Avada Kedavra” łatwo przechodzi przez gardło. Nie w plecy, nie koledze.

Wurm paskudnie rozciął sobie dłoń, kiedy pięść Longbottoma rzuciła nim o ziemię. Fale chciwie zlizywały krew, kapiącą na kamienie.
Szpieg i aurorka spojrzeli sobie w oczy. Mafalda zrozumiała. Wystarczyło, by odwróciła uwagę Godryka na kilka minut. To było proste. Longbottom nie zauważył kilku runów, które Wurm wypisał krwią na kamieniach. Atlantyk zmył je natychmiast. Godryk nie zauważył też czarnego wału wody, wznoszącego się powoli. Fala toczyła się bezgłośnie, dopóki nie uderzyła o wysepkę. Godryk zdołał tylko ujrzeć jak fala przekształca się w wielkiego konia o grzywie z piany, a potem woda porwała go i z potworną siłą cisnęła o skały. Wurm i Trimble zostali tylko obryzgani wodą.
Szpieg pozbierał się powoli.
- Nie zapomnę tego – powiedział krótko.
Mafalda przełknęła ślinę. Stała się zdrajczynią. Owszem, dawno sympatyzowała już z „wywrotowcami”, ale przymykanie oczu na druk propagandowych ulotek to jedno, a morderstwo Aurora to drugie…
- Nikt się nie dowie – pocieszył ją Wurm - Nawet uzdrowiciele, jeśli dostaliby go pod różdżki, stwierdziliby krótko: Veritaserum, Drętwota, Atlantyk. Prymitywni i okrutni Bretończycy, sama pani wie, jak pomyślą w Londynie.
Mafalda skinęła głową. Szybko zapanowała nad sobą. Była przecież aurorką.
- Nikt się nie dowie – powtórzył Wurm – Ja pani nie widziałem. To się w ogóle nie wydarzyło. Nie użyła pani żadnych zaklęć, nikt nic nie wykryje. To się po prostu nie stało. Niech pani wsiada na miotłę i ucieka.
- A pan? On chyba złamał pańską różdżkę.
- Madeleine mi pomoże.
Kelpia Madeleine, która wywołała zabójczą falę, spokojnie grzebała kopytem w białym ile, żując kawałek wodorostu.
- On przybędzie? – spytała Mafalda. Wurm uśmiechnął się krzywo.
- To możliwe.
- Kto?
- To stanie się oczywiste w odpowiednim czasie.
- Pan nic nie wie, panie Wurm.
- To i owo owszem. Polowanie trwa. W końcu kogoś oskarżą.
- A jeśli się pomylą?
- Fałszywy nie utrzyma się długo.
- Ale może zdążyć rozpętać burzę.
- Może – zgodził się Wurm. – Ale jeśli dostatecznie wielu w niego – a może w nią – uwierzy, to kto wie, co się stanie. Uciekajmy stąd, bo ktoś nas zobaczy.

Mafalda poleciała do Szkocji i nikomu nie wspomniała o tym, co zdarzyło się po drugiej stronie English Channel. Tego samego dnia wysłała jednak kilka sów, korzystając z publicznej sowiarni w Hogsmeade. Nikt nie wykryłby nadawcy listów. Poza tym nie było nic dziwnego w tym, że wysyłało się krótkie, zdawkowe listy do starych znajomych. Nie było w nich nic szczególnego, ot „Witaj, co u ciebie, u mnie wszystko w porządku…” Adresaci wiedzieli jednak, co to oznacza.
Adalbert Waffling, znany teoretyk magii, spotkał Mafaldę, kiedy wychodziła z sowiarni. Zanim dotarli do Trzech Mioteł, wiedział już wszystko. No, prawie. Wiedział to, co trzeba.
- To pewne? – spytał krótko.
- W tym fachu nie ma pewności. Ale nie wygląda to na gryfońskie gadanie.
Adalbert milczał przez chwilę.
- Kto? – zapytał w końcu.
- Stawiali na la Feyów. Nie wiem jednak, kto był źródłem tej rewelacji. Ciekawe, kogo wytypowali.
- Mordreda albo Lancelota. – mruknął Adalbert.
- Galeony przeciwko orzechom, że Mordreda.
- Lancelot jest nie mniej potężny.
- Ale to chodzące noblesse oblige.
- Cóż – Adalbert uśmiechnął się krzywo – Żeby być upadłym aniołem, trzeba najpierw upaść.
- Każdy oskarży Mordreda.
- Opinia nie staje się prawdziwa li tylko dlatego, że wyznaje ją większość – stwierdził Waffling. – Ale Merlinie ratuj, jeśli la petite Mort dojdzie do władzy. To geniusz, ale szalony geniusz.

W międzyczasie Wurm popijał już calvados w domu niejakiej Irnan, druidki. Nie znali się wcześniej (Wurm czytał tylko jej akta w archiwum von dem Bacha), ale gość przybywający na kelpi został serdecznie przyjęty. Irnan nie lubiła „nowoczesnych” magów, a ci raczej nie interesowali się prastarymi rytuałami krwi. Wurm został więc uznany za swojego.

Nowe porządki dawały się druidom we znaki. „Nowocześni” magowie coraz częściej pogardzali ich prastarą wiedzą, a czasem wręcz bali się jej. Jak i mugole, powoli odcinali się od natury, a więc i od źródeł magii. Wurm nie był sentymentalny i nie widział nic złego w korzystaniu z mugolskich udogodnień, posiadał magiczny automobil i broń palną, ale rozumiał zaniepokojenie druidów. Irnan także nie była fanatyczką, korzystała z wielu nowocznych magicznych udogodnień, ale miała na pieńku z Paryżem. Nowe ustawy przeciwko mrocznej magii pozbawiły ją jej sklepu, zmuszając do prowadzenia półlegalnych i całkiem nielegalnych interesów. Irnan nie chciała, by jej wnukowie byli przestępcami, by ryzykowali tylko dlatego, że kontynuowali rodzinne tradycje.

Helmut doskonale o tym wiedział. Podzielił się z Irnan najnowszymi rewelacjami. Wiedźma, która specjalizowała się w magicznych pułapkach była cennym sprzymierzeńcem, a Wurm sądził, że Oczekiwany hojnie wynagrodzi tych, którzy przysporzą mu stronników.
Helmut nie był fanatykiem, romantykiem ani idealistą. Był jednak pewien, że Oczekiwany może go wynagrodzić ponad najśmielsze wyobrażenia czarodziejów.


*na wypadek wypadku
**I dalej się wznosi…

Mordred „Mort” la Fey nie był normalnym czarodziejem. Uchodził za geniusza, a poza tym za libertyna i szalonego naukowca gotowego sprzedać duszę diabłu w zamian za jedno równanie. Sam Mordred był zdania, że niektóre równania były tego warte, a libertynem, owszem, był. Eksperymenty nad zaklęciami wiążącymi i małżeńskimi wymagały specyficznych technik badawczych. Mordred nigdy nie przyznałby się do tego, że spora część tego typu „eksperymentów” wynikała z prostego faktu: la Fey nie miał dzieci, choć bardzo tego pragnął i wciąż łudził się, że jeśli tylko znajdzie właściwą kobietę, doczeka się potomka.
Mordred bywał złośliwy, zimny, opryskliwy i wyniosły, a mimo to miał zadziwiająco wielu przyjaciół. To z kolei wynikało z jego profesji. La Fey zdobył tytuły Mistrza Transfiguracji i Eliksirów, był też, jak wszyscy la Feyowie, obeznany z magią wojenną. Zaczął więc pracować jako magomedyk specjalizujący się w leczeniu urazów. Jego sława rosła, a więc generałowie i Naczelni Aurorzy zaczęli go prosić o pomoc w trudnych przypadkach. Wtedy to Mordred rozpoczął studia z zakresu nekromancji, magii umysłu, demonologii i okultyzmu, by nieść pomoc ofiarom opętań, brutalnej legilimencji i groźnych klątw. Wkrótce wiedziano, że potrafi schwytać dusze, które wyślizgiwały się innym uzdrowicielom, reperować skutki źle rzuconego Obliviate i goić oparzenia po zaklęciach ognistych. Ponieważ zaś jego pacjentami bywali głównie wojskowi najróżniejszych formacji, a miejscem pracy – pole bitwy, Mordred zainteresował się magią ofiary. Często widywał jej skutki, a jej moc zafascynowała go. Podróżował, poznawał magię wielu ludów, ras i kultur, wertował stare księgi, biedził się nad na wpół zatartymi runami. Nauka była jego pasją; śmierć – przeciwnikiem, którego należało pokonać za wszelką cenę. Gdyby Mordred urodził się cokolwiek później i był mugolem, uznano by go za pracoholika ale też za człowieka niezrównoważonego psychicznie. Bywał agresywny, miał ataki szału. Czasem pracował bez wytchnienia, by nagle przerwać i zająć się rozpustą, pojedynkami i zażywaniem psychodelicznych eliksirów. Był kapłanem kilku mrocznych religii, znawcą win i pasjonatem hipogryfach wyścigów. Wydawało się, że jego umysł nigdy nie ma dość nowych bodźców, nowych wrażeń, nowych informacji.
Od kilku lat jednak Mordred zaniedbywał wszystkie te jakżeż ciekawe zajęcia, opętany kolejną idée fixe: zaklęciem wiążącym o dużej mocy, Kulą Dusz.

Wszystko zaczęło się pewnej grudniowej nocy 1925 roku. Mordred został wyrwany z objęć Morfeusza przez generała Silbermonda, dowódcę Serafinów. Inna osoba może zostałaby odprawiona z kwitkiem, bo Mordredowi bardzo podobał się ów Morfeusz, ale Silbermond nie był magiem którego można było się pozbyć. Serafin gotów byłby wyważyć drzwi, więc Mordred, choć niechętnie, wynurzył się ze swojej przytulnej komnatki. Zresztą miał ochotę stać się Serafinem; czegóż nie czyniło się wszak dla wiedzy…
Serafini zajmowali się głównie tropieniem i likwidowaniem niebezpiecznych tworów magicznych, a specjalizowali się w demonach i artefaktach o dużej mocy. Lokalizowali też i neutralizowali miejsca wylęgu dementorów, zapobiegali groźnym skutkom zaburzeń pola magii, a z rzadka mieszali się do polityki – tylko wtedy, gdy rządzący bawili się naprawdę paskudną magią. Zdarzało się, że szpiegowali, ale wyłącznie wtedy, gdy wietrzyli coś wyjątkowo niebezpiecznego i tylko po to, by likwidować zagrożenie. Nie wtrącali się w czysto polityczne przepychanki. Z tego powodu byli tolerowani przez wiele magicznych rządów, choć nie podlegali żadnemu z nich: ktoś musiał w końcu tropić niebezpieczne sekty, łapać nundu i likwidować szalonych ekstremistów.

- Mam kłopot – oświadczył krótko generał.
- Schorzenie, gatunek, pochodzenie, krew – wyrzucił z siebie jednym tchem Mordred. Zapomniał już o Morfeuszu. Szykowała się piękna walka.
- Człowiek. Dziecko czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Ojciec pochodził chyba gdzieś z Kaukazu, matka Rosjanka. Auror, pułkownik. Podwójny agent w Pekinie. Podobno ktoś go sypnął. Ostatnich trzech zdań nie mówiłem, a ty ich nie słyszałeś.
- Oczywiście. Dali mu Veritaserum, na które był uczulony? – spytał Mordred.
- Nie wiem. Możliwe. Wedle mnie utknął i to jest najgorsze. Przyjaciele poszli po niego i też oberwali. Nie wiem, co zrobili, ale wstrząs magiczny wyczuli nawet w Moskwie. Nikt tego nie chce ruszyć.
- Sacrebleu.
- Miałeś z tym do czynienia?
- Przemiana animagiczna jest klasyczną obroną przed Veritaserum i legilimencją – odparł Mordred – Utrudnia dostęp do umysłu… Ale eksplozja magii? Próbowaliście go przywrócić do normalnej postaci?
- Nie, siedzi w klatce i chce nas pozabijać.
Pułkownik Leonid Szirowicz Oborotień, chwilowo rozzłoszczony syberyjski tygrys, zajmował się właśnie wyłamywaniem drzwi klatki. Jeden z jego przyjaciół był nieprzytomny po wstrząsie magicznym, drugi miał objawy opętania. Mordred westchnął.
- Próbki na obecność wszystkich odmian Veritaserum, testy na klątwy i surowy stek dla pana pułkownika – zaordynował – Czarne świece i kreda dla mnie.

Niełatwo jest odwrócić nieprawidłową przemianę animagiczną. Wyprawa w głąb uszkodzonego umysłu oklumenty jest jeszcze trudniejszym zadaniem. Można było zginąć, wpadając w oklumencyjne pułapki czy, schodząc głębiej, do poziomu instynktów, zostać zaatakowanym przez bestie, chwilowo uwolnione spod kontroli rozumu. Legilimenta nie mógł się pomylić, bo ryzykował nie tylko własnym życiem ale i zdrowiem pacjenta. Niewprawny magomedyk mógł narobić nieodwracalnych szkód. Mordred wiedział jednak, że zablokowany animag jest stabilny, czyli jego stan się nie pogarsza. Niewiele też można było zrobić dla ofiary eksplozji magii. Najpierw należało zająć się opętanym, zanim demon zniszczy jego umysł lub duszę.

Systematyka demonów przyprawiała o ból głowy najstarszych magów. Tym niemniej tylko nieliczne z nich pasożytowały na ludziach; niektóre, jak Patronus, żyły z nimi w symbiozie, inne nawiązywały kontakt tylko sporadycznie, inne wreszcie w ogóle nie interesowały się czarodziejami. Mordred spodziewał się dewy, no, może pomniejszej Bestii albo jakiegoś pociotka dementorów ale, kiedy tylko wniknął do umysłu aurora, czarna moc niemalże go zmiażdżyła. La Fey przestraszył się. To nie była Bestia, nawet boska. Nie był to półbóg, ani chyba nawet bóg. W umyśle Rosjanina rozgościła się jedna z najstarszych i najpotężniejszych istot, stworzona wraz z pojawieniem się magii. Stworzona, nie narodzona, z pierwszego pokolenia magicznych istnień. Niewiele z nich jeszcze istniało, konflikty i kataklizmy nie omijały bowiem ich świata.
Mordred nie miał pojęcia, co tego typu demon szuka w umyśle człowieka. Nie był pasożytem. Nie potrzebował ludzi…
- A jednak. – istota przemówiła – Nie jestem w stanie bezpośrednio skontaktować się z waszą rzeczywistością.
Mordred uśmiechnął się krzywo. O ironio, im potężniejszy był demon, tym trudniej mu było się zmaterializować, tym trudniej było mu przekształcić swoje ciało astralne w materialne.
- Nie zrobię mu krzywdy. Zgodził się pożyczyć mi swój umysł na chwilę, w zamian za pomoc.
Mordred pojął, skąd wziął się ów magiczny wybuch, który uwolnił aurorów. Magia ofiary. Wpuszczenie w głąb umysłu tak potężnej istoty było bardzo ryzykowne; można było przypłacić to życiem albo oszaleć. Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego demon przystał na tę umowę. Owszem, takie targi miały miejsce, ale na ogół z istotami cokolwiek niższego szczebla. Ten demon jednak najwyraźniej potrzebował pomocy; Mordred czuł jego cierpienie, a raczej cień cierpienia. Umysł demona był czarny, nieruchomy, jak tafla zatrutego jeziora. Tuż pod powierzchnią szalały jednak chaotyczne prądy i wiry bólu.
- Moja córka jest chora. – stwierdziła istota – A ty jesteś uzdrowicielem.
La Fey zdumiał się jeszcze bardziej.
- Jestem tylko czarodziejem. Istnieją potężniejsi ode mnie – odparł. – Ktoś równy jej…
- Moi przyjaciele nie mogą jej pomóc. Nasze umysły są zbyt potężne, by rozplątać kłębek jej myśli. Nie mieszczą się w jego labiryncie. Pogorszyliby jej stan. Musiałem szukać pomocy u obcych. Ty się prześlizgniesz. Twój umysł jest tak mały, że się nie zaplącze, ale ma moc przywrócić ład. Jest dostatecznie wielki.
- Nikt nie chciał pomóc? Wybacz, ale może byłoby lepiej, gdybyś wynajął…
- Nie. Mogę ich kupić albo ich zastraszyć. Żadna siła nie wymusi prawdziwej ofiary, a tylko ona może ją ocalić.
Oczywiście, jak domyślał się Mordred, nikt nie miał na to ochoty. Magia ofiary nie była lekka, łatwa i przyjemna. Mało kto dałby rozszarpać sobie duszę dla zupełnie obcej istoty, a ci, którzy nie cenili swojego ducha, raczej nie robili niczego za darmo, nie byli więc zdolni do prawdziwej ofiary.
Mordred, jako nekromanta, wiedział, że ma co najmniej osiem dusz. Jedna mniej czy więcej…
- – Idę. Co jej jest? – spytał tylko.
Smutek i cierpienie demona, ustąpiły miejsca fali nienawiści i wściekłości, karminowej, gorącej, ryczącej jak pożar.
- Światło.
Mordred warknął. Istota Mroku przypłacała rany zadane przez Światło życiem albo rozumem. Pechowa demonica była już na krawędzi; jeżeli nie wyprostuje się ścieżek jej umysłu, mogła stać się pasożytem, stworzeniem pozbawionym wolnej woli, skazanym na zakażanie cudzych dusz. W historii zdarzały się już takie przypadki. Każdy demonolog uczył się o Władcy Umysłów, piekielnie groźnej istocie, okaleczonej w ten sam sposób. Mordred też miał już takich pacjentów.
La Fey zabrał się do pracy. Nie wiedział, ile czasu mu to zajęło; zresztą tu czas nie miał znaczenia, i tak płynął inaczej, niż na Ziemi. Nikt nic nie zauważył. On tymczasem wędrował przez zdumiewający umysł, dotykał wielu rzeczywistości. Widział świat spoczywający na grzbiecie żółwia, dziewięć światów umieszczonych na gigantycznym jesionie, świat zbudowany z samych liczb, galaktyczne wojny, pałace elfów, dalekie planety, otchłanie, nieba pełne aniołów. Czas przestał mieć znaczenie.
Sam Mordred stracił część swojej duszy; takich operacji nie wykonywało się bezkarnie: część duszy i umysłu na zawsze pozostawała związana z pacjentem. Powstawała więź, tajemnicza, kłopotliwa, ale czasem też pożyteczna. Czasem odczuwało się potem ból pacjenta, łączyło się z nim telepatycznie, traciło na jego rzecz część wspomnień, przekazywało mu swoją moc. Jednak więź ta nie zawsze była trwała. Jeśli następowało jej zerwanie, fragment duszy na zawsze pozostawał w pacjencie. To była właśnie ta ofiara, o której mówił demon.
Demon odwdzięczył mu się jednym równaniem, przepisem na szkło do Kuli Dusz i radą: „Użyjcie stalowych tygrysów i mugoli, gdy wszystko zawiedzie.” Mordred nie rozumiał tego ostatniego, a z równania pojął niewiele, ale porzucił wszystkie dotychczasowe eksperymenty i zajął się jego rozwiązywaniem. Połączenie magii ofiary i umysłu mogło dać wspaniałe wyniki. Mogło ocalić następców pułkownika Leonida przed jego losem. Stworzenie odpowiednio silnej więzi miedzy szpiegiem a jego zleceniodawcą miałoby same zalety. No, prawie. Magia miała swoją cenę.

Leonid Szirowicz nigdy nie wyzdrowiał całkowicie ale wrócił do ludzkiej postaci tylko z niewielkimi uszkodzeniami pamięci i normalną psychiką. Mordreda zaczęto nazywać Merlinem mrocznej magii. Nic dziwnego więc, że kiedy czarodzieje zaczęli szeptać przy Ognistej o czarnoksiężniku, który wznieci wielką wojnę, wielu wskazywało, że będzie nim Mort.

Co bystrzejsi jednak dokładniej czytali przepowiednie i stare kroniki i doszli do wniosku, że ów Oczekiwany musi być białym magiem lub białą wiedźmą. Osoba ta musiała „upaść”, zmienić się w czarnoksiężnika dopiero tuż przed wybuchem wojny, wskutek wstrząsu psychicznego. Anioł zwany Lucyferem miał dopiero runąć w piekielne otchłanie.
Wówczas, spekulowano, będzie to kuzyn Mordreda, Lancelot. Nie ustępował on Mortowi mocą i talentem, ale był chodzącą szlachetnością. Był Serafinem, podobno następcą Silbermonda. Lancelot był odważny jak Gryfon i prawy jak kwintesencja puchońskości.

Kiedy Helmut Wurm dotarł do siedziby von dem Bacha w Aachen, stary polityk natychmiast ostrzegł obu la Feyów.
Von dem Bach znał wiele przepowiedni. Wiedział, że nie wskazują one na żadnego la Feya. Wiedział też jednak, że jakiś spanikowany Minister Magii mógł próbować zamordować Mordreda albo Lancelota. Mógł też ubrdać sobie, że należy wyciągnąć od nich informacje o ich sprzymierzeńcach. To było bardzo prawdopodobne: Oczekiwany, wedle przepowiedni, miał przyjść poprzez ogień piekielny. Za każdym razem, kiedy von dem Bach patrzył na Bellatrix Malfoy, poparzoną zaklęciem Słonecznego Promienia, okaleczoną przez agresywną legilimencję, interpretacja „ognia piekieł” stawała się oczywista.
Salazar podejrzewał jednak, że ktoś prędzej czy później wpadnie. Prędzej czy później tłum uzna kogoś za Oczekiwanego. Merlinie uchowaj, jeśli czarodziejski świat postawi na złego pegaza.

Oczekiwany miał tysiąc innych imion. Jednym z nich był Exterminans, Ten-Który-Zakończy.

Mugole nazywali w ten sposób dowódcę wojsk Apokalipsy.

Po wielkiej wojnie mugole utworzyli Ligę Narodów, międzynarodową organizację mającą zapobiegać dalszym konfliktom. Czarodzieje wpadli na ten pomysł o wiele wcześniej i od stuleci starali się rozwiązywać swoje problemy, zwołując wybitnych magów i wiedźmy z całego świata na obrady. Nie oznaczało to jednak, że uchwały przyjmowano bez protestów i że wcielanie prawa w życie było sprawą prostą. Rada tworzyła wciąż nowe paragrafy, przepisy i nakazy, machina biurokracji wciąż się rozrastała, a magiczny świat wcale się nie jednoczył. Salazar von dem Bach, choć od lat zajmował poczesne miejsce na każdym posiedzeniu, twierdził, że minęły czasy wielkiej Elfrydy Clagg i obecnie zgromadzenie to grupa zgrzybiałych dziadów. (Najwyraźniej zapominał przy tym, że jest jednym z najstarszych członków rady…) Denerwowała go biurokracja i produkcja setek nowych przepisów. Już dawno, jak wielu przed nim, ogłosiłby, że jego kraj występuje z rady, ale wolał móc osobiście przysłuchiwać się obradom. Nikt i tak nie mógł zmusić Akwizgranu, by przestrzegał wszystkich zaleceń, edyktów i kodeksów.
Temat obrad wcale go nie zdziwił: byłby bardziej zdumiony, gdyby nie poruszono sprawy Oczekiwanego. Cierpliwie wysłuchał przemowy pani Virginii Longbottom, choć sam znał temat nie gorzej, niż ona.

- Exterminans, a więc Ten-Który-Kończy, to mag lub wiedźma, którzy są jakoby zesłani naszej społeczności przez samą magię, cokolwiek to stwierdzenie ma oznaczać. Ich misją jest zburzenie starego porządku, wyplenienie niesprawiedliwości, konstrukcja lepszego świata. Nic więc dziwnego, że w obecnych czasach, tak pełnych konfliktów, wielu czeka na jego czy jej nadejście. Proszę pamiętać, że Wielki Buntownik nie jest li tylko wichrzycielem. W wielu kręgach, zwłaszcza wśród nieludzi oraz tam, gdzie uprawia się bardzo stare formy magii, jest on kimś w rodzaju Mesjasza. Dla wielu będzie bóstwem, każdy jego rozkaz będzie świętością. W chwili obecnej, gdy międzynarodowa społeczność podwoiła wysiłki, by ograniczyć stosowanie niebezpiecznych praktyk magicznych, Exterminans jest wypatrywany ze szczególnym utęsknieniem. Ograniczenia nałożone na selkie, driady, wampiry, wilkołaki czy mngwy nie są, rzecz jasna, przyjmowane przez te społeczności z entuzjazmem. Osoby praktykujące nekromancję, uprawiające voodoo, druidzi i szamani również nie są uszczęśliwieni nowymi przepisami… Są one jednak bezwzględnie konieczne i musimy dążyć do ich przeforsowania na całej Ziemi.

- Tak, tak – pomyślał Salazar – Wysterylizujcie magię, wy głupcy. Czy nie rozumiecie, że ona, ze swej natury musi być nieprzewidywalna i niebezpieczna?

Von dem Bach zaciekle walczył z biurokratyzacją ministerstw i sprzeciwiał się narzucaniu ograniczeń na czarodziejów. Niewybaczalne, owszem, trzeba ścigać, ale po jakiego pufka rejestrować animagów? Na co komu licencje aportacyjne i pozwolenia na trzymanie hipogryfa? Jeśli kilku głupców straci życie, rozszczepiwszy się, to dobrze. Idiotów, charłaków i nieuków i tak należałoby eliminować z populacji. Jaki rejestr wampirów i selkie? A może jeszcze tatuować im numery, jak więźniom? Zabronić nauczania Czarnej Magii? Chyba po to, by jeszcze bardziej pociągała dzieci, stając się zakazanym owocem. Na różdżkę Morgany, nie można nauczyć się bronić przed niebezpiecznymi zaklęciami, jeśli się ich nie zna! Bzdury, same bzdury. Jakby można było powiązać Dobro i Zło z jakimiś zaklęciami… Jak gdyby to było aż tak proste.
Tendencje do podziału magii na „dobrą” i „złą” pojawiały się od zawsze, choć zdecydowanie przybrały na sile wraz z rozprzestrzenianiem się religii monoteistycznych. Ostry dualizm i wiara w posiadanie monopolu na prawdę, typowe dla nowych systemów religijnych, sączyły się powoli do umysłów magów. Wnosili je do czarodziejskiego świata potomkowie mugoli (stąd wielu wybitnych czarodziejów, jak choćby Salazar Slytherin, nie chciało przyjmować ich do magicznej społeczności), wzmacniały je mieszane małżeństwa. Tak naprawdę problemy zaczęły się jednak dopiero wtedy, gdy zdecydowano, by cały czarodziejski świat ukryć przed mugolami. Wymagało to stworzenia licznych przepisów, ograniczających używanie magii. Nowe prawa nie zawsze spotykały się z entuzjazmem, nie wszędzie je akceptowano. Sieć biurokracji zaciskała się jednak powoli, coraz bardziej utrudniając życie. Wielu to się nie podobało. Najnowsze dekrety, szczególnie surowe, już wywołały falę protestów. Salazar nie wyobrażał sobie, co się stanie, jeżeli rada naprawdę nakaże rejestrację nieludzi i aresztowania tak zwanych „czarnoksiężników”. No, prawdę mówiąc, wyobrażał sobie – i nie były to miłe fantazje.

Posiedzenie skończyło się wydaniem ciągu kolejnych przepisów, które, jak zwykle, nie zostały zaakceptowane przez wszystkie Ministerstwa. Jakże bowiem Andaluzja, której armię tworzyły głównie wampiry i ghule, miała zaakceptować prawo, poniżające te gatunki? Jak reprezentanci Afryki, Ameryki Południowej czy Syberii mieli zareagować na przepisy, potępiające szamanizm?
Salazar zgrzytnął zębami. Gdyby ci tetrycy potrafili się zjednoczyć, zdołaliby pokonać zwolenników wybielania magii! Ale nie, ważniejsze były osobiste porachunki, gierki i ordery!
Wiadomo było, że Madryt zagłosuje inaczej niż Andaluzja, bo Cortez nienawidzi Almanzora, że Berlin będzie zwalczał Akwizgran „bo tak”, że Moskwa, Kaukaz i Syberia nie dojdą ze sobą do ładu, że…
Von dem Bach miał ochotę stać się wilkołakiem i wszystkich pozagryzać.

***

Salazar wrócił do Akwizgranu, by powiadomić współrządzących o ustaleniach rady. Na Rolandstrasse zajmowano się jednak o wiele ciekawszymi problemami.
- Herr von dem Bach, czy zna pan niejaką Ewelizardę d’Eath? – von Luz, jak zwykle, od razu przeszedł do rzeczy.
- Erwinie, oczywiście – uśmiechnął się Salazar – Nie ma ważnej osoby, która nie miałaby u mnie swojego zwoju… Accio!
- Nigdy nie zrozumiem, czemu tak ważne dokumenty można ot tak przywołać… - mruknął von Luz.
- Nie próbuj, drogi Erwinie. Słuchają włącznie mnie. O, już. Ewelizarda Esmeralda Pomponia Celestyna Auriga d’Eath. Prowadzi Serpiemplumadę. To szkoła w Republica de la Plata, jej celem jest nauczanie magii Ameryki Południowej, magii wszystkich jej mieszkańców. To niezwykła placówka, dzieci poznają tam czary wszystkich narodów i kultur Ameryki, od afrykańskich, przez indiańskie, po europejskie… Oznacza to oczywiście kłopoty w świetle nowego prawa. Sama d’Eath pochodzi się z Gujany Francuskiej, jej matka wywodziła się z maroons, potomków zbiegłych niewolników, ojciec natomiast był francuskim czarodziejem ze starego rodu czystej krwi… Znamy ich przecież nie od dziś. O, jej wnuk jest wampirem. Ciekawe.
- d’Eath chciano usunąć ze szkoły ze względu na nowe przepisy – wtrącił milczący dotychczas Klemens Malfoy. – Te z waszego ostatniego posiedzenia. Doszło do buntu uczniów. Jakieś dziecko zostało uderzone Drętwotą, spadło z balkonu i skręciło sobie kark. Wybuchła rebelia, zlinczowano wielu urzędników. Wygląda na to, że wkrótce bunt rozszerzy się od Meksyku po Ziemię Ognistą.
- Exterminans. – syknął Salazar.
- d’Eath nie ma wyjścia. Albo stanie na czele rewolucji, albo zginie, a wraz z nią jej uczniowie. Dziwię się tylko, czemu, drogi Salazarze, czemu się nią nie zajęliście…
- Rada ma czas reakcji gumochłona – warknął von dem Bach. – Zawsze zwlekali, a potem wrzeszczeli, że Brunhilda u bram… Pewnie jutro dostanę sowę z wezwaniem na kolejne, nudne posiedzenie.
- A wracając do Ewelizardy…
- Przyjmie rolę wodza. – stwierdził krótko von dem Bach – Jest dyrektorem szkoły, więc nauczyła się sama podejmować decyzje. W związku z tym pewne osoby… które chcemy chronić… Są bezpieczne.
- Nie do końca – mruknął Klemens. – W samych Niemczech mamy wielu wrogów.
- Niemcy to tysiąc państw – odparł Salazar – Ale umiemy dbać o nasze sojusze... Ponieważ zaś istnieje duża szansa, że d’Eath zostanie Exterminansem… Hmm…
- Ale przepowiednia mówi, że…
- Drogi Erwinie, Exterminansem będzie ten, kto zostanie nim ogłoszony. – odparł Salazar – Chyba nie wierzysz w te bzdury o Mesjaszu, zesłanym przez bogów? I nie chcesz chyba nikogo siłą wepchnąć na to stanowisko? Nie jestem wcieleniem szlachetności, ale nie zamierzam wydać nikogo z naszych krewnych wrogom tylko po to, by uznano, że nieszczęśnik przeszedł przez ogień piekielny.
- Spróbowałbyś – głos Malfoya zmienił się w dudniący warkot.
- Panowie – Erwin von Luz nie miał ochoty drażnić Klemensa – Coś jednak należałoby uczynić. Nie popierajmy tej wiedźmy. Na to przyjdzie jeszcze czas.
- Wyślę jej pomoc – mruknął Salazar – Ale dyskretnie. Poza tym najwyższa pora zlikwidować kilka osób, które są przeciwne Oczekiwanemu, a są na tyle potężne i wpływowe, by stanowić poważne zagrożenie. Omawialiśmy to już wcześniej. Niech uwaga naszych wrogów skupi się na pani d’Eath i nowych wyborach.
- Jakich wyborach? – zdziwił się Erwin.
- Ktoś musi zastąpić zaavadowanych – wyjaśnił krótko Salazar. – Pamiętaj, nic tak nie rozpętuje chaosu, jak puste a intratne stanowisko. Ta metoda nigdy nie zawodzi.
-Jestem za – powiedział Klemens – Wobec tego biorę naszą czarną listę i idę hańbić nazwisko w norach rozpusty tudzież trwonić krwawicę przodków w jaskiniach hazardu.
- Nigdy nie zrozumiem, czego on szuka na najgorszych ulicach Schnooru – powiedział Erwin, gdy za Klemensem zamknęły się drzwi.
- Sam słyszałeś – zaśmiał się Salazar – Hańbi nazwisko i przepuszcza majątek.
- Bo uwierzę – mruknął Erwin.

***

Kasyno „Garnek Kobolda” było najlepszym w Bremie. Klemens zagrał tam w kości, a potem podszedł do koła ruletki. Po kilku kolejkach do koła podeszła też piękna dama o twarzy zakrytej woalką. Klemens przesunął się w lewo, robiąc jej miejsce. Wiedźma usiadła i rzuciła od niechcenia:
- Na trzynastkę.
- Czterdzieści i cztery – powiedział Klemens.

Stracił jeszcze trochę pieniędzy, a pote...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin