Victoria Holt - Jedwabna zemsta.pdf

(1049 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Jedwabna zemsta
The Silk Vendetta
Przełożyła Zofia Kierszys
Jedwabny Dom
W miarę jak dorastałam, coraz bardziej intrygowało mnie to, że mieszkam w Jedwabnym
Domu. Czułam się niezupełnie u siebie, a przecież gorąco byłam do tego domu przywiązana.
Zadziwiał mnie, śnił mi się z tym wszystkim, co się tam działo, i z tymi wszystkimi, którzy w nim
żyli w ciągu stuleci.
Oczywiście, ta siedziba nieco się zmieniła od dawnych czasów. Sallongerowie wprowadzali
zmiany, odkąd kupił ją przodek sir Francisa ponad sto lat temu. Właśnie sir Francis wymyślił
nazwę Jedwabny Dom — wprawdzie uzasadnioną, ale bardzo niedorzeczną. Philip Sallonger, tak
samo interesujący się tym domem jak ja, pokazał mi stare dokumenty, z których wynikało, że
niegdyś był to Myśliwski Dom Króla. Którego króla? — zastanawiałam się. Może niegodziwy
Rufus tędy przejeżdżał? Czy może sam Wilhelm Zdobywca? Normanowie kochali swoje puszcze i
rozkoszowali się polowaniami. Chyba jednak próbowałam sięgnąć w przeszłość trochę za daleko.
Stał ten dom tak, jakby drzewa specjalnie się cofnęły, żeby mu zrobić dużo miejsca. Otaczały go
ogrody, na pewno pozostałość z czasów Tudorów. Zwłaszcza jeden oddzielony murem. Były w
nim klomby ziół ujęte w czerwone cegły i sadzawka pośrodku, i posąg Hermesa gotowego
wzlecieć w przestworza.
Ale wokoło rozciągała się puszcza, z okien na górze widziałam jej wspaniałe drzewa — dęby,
buki i kasztanowce — śliczne wiosną, przepyszne latem, pełne chwały jesienią, gdy liście mieniły
się różnobarwnie, zanim opadły i utworzyły dla nas dywan, po którym lubiliśmy hałaśliwie szurać
nogami. Ale też piękne pozostawały te drzewa zimą, bezlistne, rysujące się dziwnie na tle szarego,
często burzliwego nieba.
Dom, od początku duży, Sailongerowie jeszcze bardziej powiększyli. To była ich rezydencja
wiejska. Mieli również dom w Londynie, gdzie sir Francis najczęściej przebywał wtedy, gdy nie
jeździł po kraju, bo poza swoją centralą w Spitalfields prowadził tkalnię w Macclesfield i w innych
częściach Anglii. Jego dziadek dostał tytuł szlachecki jako jeden z największych angielskich
wytwórców tkanin jedwabnych, a więc człowiek zasłużony dla społeczeństwa.
Panie tego domu wolałyby nie mieć nic wspólnego z przemysłem, ale sir Francis stawiał jedwab
na pierwszym miejscu i żywił nadzieję, że synowie, Charles i Philip, będą tacy jak on, gdy czas
nadejdzie, by się do niego przyłączyli w dalszym wytwarzaniu tego najpiękniejszego ze
wszystkich materiału. Ta właśnie namiętność z dziada pradziada do tkaniny, dzięki której ród się
wzbogacił, sprawiła, że lekce sobie ważąc skojarzenia historyczne, umieszczono na starej bramie
posiadłości wykuty z brązu napis: JEDWABNY DOM.
Ja żadnego innego domu rodzinnego nie znałam. Ale z czasem uświadomiłam sobie, że jestem
w dziwnej sytuacji. Dlaczego dopiero z czasem? Dzieci chyba prawie wszystko uznają za
przesądzone. Muszą. Nie mają pojęcia prawie o niczym poza tym, co je otacza.
Dorastałam w pokojach dziecinnych tego domu razem z Charlesem, Philipem, Julią i
Cassandrą, którą zwykle nazywano Cassie. Nie przychodziło mi na myśl, że jestem jak kukułka w
ich gnieździe. Sir Francis i lady Sallonger byli dla nich tatą i mamą, a dla mnie sir Francisem i lady
Sallonger. Niania — władczyni absolutna dziecinnych rejonów — nieraz patrząc na mnie,
sznurowała wargi, z których dobywało się cichutkie phi!, oznaczające dezaprobatę. I cała służba
mówiła mi po prostu Lenore, podczas gdy do Julii i Cassie zwracała się per panienko.
Uwidaczniało się to również i w tym, że Amy, pomocnica niani, zawsze podawała posiłki mnie
ostatniej. Zabawki miałam tylko te odrzucone przez Julię i Cassie, i jedynie na gwiazdkę
dostawałam nową lalkę czy inny prezent przeznaczony specjalnie dla mnie. Panna Everton,
guwernantka, czasami rzucała mi spojrzenie prawie pogardliwe i najwyraźniej czuła do mnie urazę
o to, że uczę się szybciej niż Julia i Cassie. Miałam się w tym dopatrywać przestrogi.
Clarkson, kamerdyner, ignorował mnie, ale on ignorował wszystkie dzieci. Ten bardzo ważny
jegomość sprawował rządy razem z panią Dillon, kucharką, i oboje byli arystokratami w suterenie
dla służby, gdzie różnice klasowe zaznaczały się ostrzej niż na górze. Nikt ze swojej wnęki nie
mógł się wychylać. Już Clarkson i pani Dillon dobrze czuwali, by przestrzegano protokołu tak
ściśle, jak w moim wyobrażeniu na dworze królowej Wiktorii. Wszyscy mieli stałe miejsca przy
kuchennym stole — Clarkson na jednym końcu, pani Dillon na drugim. Z prawej strony pani
Dillon siedział lokaj Henry. Panna Logan, panna służąca lady Sallonger, jeśli jadła w kuchni, co
zdarzało się nie zawsze, bo mogła zabierać posiłki do swojego pokoju, siedziała po prawej stronie
Clarksona. Grace, pokojówka, siedziała obok Henry’ego, dalsze miejsca zajmowały młodsze
służące, May i Jenny, oraz Amy, pomocnica niani, i Carrie, pomywaczka. Gdy przyjeżdżał sir
Francis, zasiadał też do tego stołu jego stangret Cobb, który mieszkał w Londynie we własnym
domku przy stajni tamtejszej rezydencji Sallongerów. Tutaj kilku chłopców stajennych mieszkało
nad stajniami dość obszernymi, żeby oprócz koni mieściły się w nich powozy: dwuosobowy i
czteroosobowy. I oczywiście kareta sir Francisa, gdy przyjeżdżał do Jedwabnego Domu.
Tak było w suterenie, a na ziemi niczyjej, czyli gdzieś pomiędzy niższym i wyższym szczeblem
drabiny społecznej, przebywała, jak gdyby unosząc się w otchłani, guwernantka, panna Everton, i
często myślałam, że na pewno jest bardzo samotna. Posiłki przynosiła do jej pokoju zawsze
niechętnie któraś ze służących. Niania oczywiście też jadała w swoim pokoju, sąsiadującym z
pokojami dziecinnymi. Miała kuchenkę spirytusową, na której trochę gotowała, jeżeli nie
smakowały jej potrawy przyniesione z kuchni. I chyba nieustannie palił się ogień w jej kominku z
kratą opatrzoną w występ na czajnik do zaparzania niezliczonych filiżanek herbaty.
Często myślałam o pannie Everton, zwłaszcza odkąd pojęłam, że jestem w podobnej sytuacji.
Chłopcy byli o kilka lat starsi od Julii, starszej ode mnie o rok. Wydawali się bardzo dostojni i
dorośli. Philip, młodszy z nich, zwykle nie zwracał na nas, dziewczynki, uwagi, ale Charles nas
tyranizował, ilekroć przyszła mu na to ochota. Julia lubiła stawiać na swoim; z natury porywcza,
wpadała od czasu do czasu w niepohamowaną wściekłość. Często się z nią kłóciłam. Niania wtedy
mawiała:
— No, panienko Julio, no, Lenore. Przestańcie. To mi działa na nerwy.
Niania dosyć chlubiła się swoimi nerwami. Zawsze należało je uwzględniać.
Cassief była inna. Najmłodsza. Słyszałam, jak się mówiło, że lady Sallonger „ciężko ją
przeszła” i „już nie może mieć więcej”. Zrozumiałam, że to powód nieszczęścia Cassie. Słyszałam
też, jak służące patrząc na nią, szepczą o „instrumentach”. Tonacja tych szeptów przywodziła mi
na myśl ramy do naciągania stawów i śruby do miażdżenia kciuków z czasów inkwizycji. Chodziło
o to, że Cassie ma prawą nogę krótszą i kuleje. Nieduża, blada, była „delikatna”, jak ją określano,
łagodna i miła, pomimo swego kalectwa wcale nie zgorzkniała. Kochałyśmy się serdecznie.
Razem czytałyśmy i szyłyśmy razem. Obie miałyśmy smykałkę do igły. Myślę, że ja tę biegłość
zawdzięczam Grand’mère.
Grand’mère była dla mnie najważniejszą osobą w życiu — tylko do niej rzeczywiście
należałam. We dwie żyłyśmy jakoś z daleka od reszty domowników. Grand’mère życzyła sobie,
żebym jadała posiłki z dziećmi domu, chociaż wolałabym z nią, i żebym uczyła się z nimi jeździć
konno, a już szczególnie, żebym z nimi pobierała wykształcenie. Grand’mère stanowiła część
tajemnicy mojego pochodzenia. Moja własna babcia — nie ich.
Rezydowała w wielkim pokoju dobudowanym przez któregoś z Sallongerów na szczycie domu.
Były tam wielkie okna i nawet dach ze szkła, przez który napływało światło. Potrzebowała światła.
Miała w tym pokoju warsztat tkacki i maszynę do szycia i przez cały dzień pracowała. Przy
maszynie stały krawieckie manekiny jak postacie prawdziwych kobiet. Trzy zgrabne panie o
różnych rozmiarach, często ubrane wykwintnie. Nazwałam je: tę najmniejszą Emmeline, średnią
lady Ingleby, a największą księżną Malfi. Ze Spitalfields przywożono bele materiałów.
Grand’mère najpierw rysowała suknie, a potem zabierała się do krojenia i szycia. Nigdy nie
zapomnę zapachu tych bel. Materiały miały dziwne egzotyczne nazwy, których się uczyłam. Poza
cienkimi jedwabiami, atłasem i brokatem, były mory, tafty, rypsy, welury… Nieraz jak
zaczarowana siedziałam słuchając turkotu maszyny, patrząc, jak czarny kapcioszek Grand’mère
opiera się na pedale.
— Podaj mi nożyczki, ma petite — mówiła Grand’mère. — Przynieś szpilki. Ach, co ja bym
robiła bez mojej małej pomocnicy.
Sprawiała mi tym wielką przyjemność.
— Grand’mère, bardzo ciężko pracujesz — zauważyłam kiedyś.
— Jestem panią, która ma takie szczęście — powiedziała. Mówiła inaczej niż wszyscy:
częściowo po angielsku, częściowo po francusku. W pokoju szkolnym mozolnie prowadziłyśmy
specyficzną konwersację francuską, oznajmiając, że mamy pióro czy kota, czy psa, i pytając o
drogę do urzę —
du pocztowego. Julia i Cassie musiały się trudzić o wiele bardziej niż ja. Tak często bywałam u
Grand’mère, że francuskie słówka wymawiałam gładko i akcent miałam inny niż panna Everton,
której to się nie podobało.
Grand’mère ciągnęła:
— Mieszkam w tym pięknym domu z moją malutką. Ja jestem szczęśliwa, ona jest szczęśliwa.
Ona wyrasta na utalentowaną damę. Och, tak, naprawdę tutaj zdobędziesz wszystko, co ci pomoże
radzić sobie w świecie. Życie tutaj to dobre życie, mon amour.
Tak ciepło mówiła mon amour. Przypominała mi tym, że kocha mnie całym sercem — jak nikt
na świecie.
Nigdy nie przyłączała się do domowników. Tylko wtedy, gdy szyła dla rodziny, schodziła na
dół do salonu, żeby zobaczyć się z lady Sallonger, której słabe zdrowie nie pozwalało pójść po
schodach na najwyższe piętro do miary.
Co dzień po południu Grand’mère spacerowała w ogrodzie. Przychodziłam tam do niej,
siadałyśmy nad sadzawką i rozmawiałyśmy. Zawsze miałam o czym rozmawiać z Grand’mère.
Mówiła o jedwabiach, o sposobach ich tkania i o tym, co najlepiej z nich uszyć. Zadaniem
Grand’mère w Jedwabnym Domu było projektowanie sukien i innych kreacji w sposób najpełniej
eksponujący piękno tkaniny. Bele materiałów przywożono do Epping Forest z odległego o
szesnaście mil Spitalfields czymś w rodzaju platformy kolejowej, ciągniętym przez dwa konie, i
wnoszono na najwyższe piętro domu. Natychmiast przybiegałam, żeby je oglądać z Grand’mère.
Ją ogarniało upojenie. Łatwo ulegała emocjom. Trzymała jedwab przy policzku i wzdychała.
Drapowała go na mnie, zachwycona, klaskała w ręce. Jej bystre piwne oczy jaśniały entuzjazmem.
Zawsze niecierpliwie czekałyśmy na przywiezienie bel.
Grand’mère była w tym gospodarstwie domowym osobistością. Ustanawiała swoje reguły.
Przypuszczałam, że mogłaby jadać z rodziną, gdyby chciała. Ale na swój sposób, podobnie jak
Clarkson i pani Dillon, przejawiała skłonności autokratyczne. Posiłki jadała u siebie na górze, przy
czym służące podając jej, nie śmiały okazać najlżejszej bodaj niechęci, bo miała w sobie wielką
godność i autorytet. Och tak, była osobistością. Przyjmowała usługi inaczej niż panna Everton,
która uważała, że musi zapewnić sobie należyty szacunek. Grand’mère po prostu zachowywała się
tak, jakby jej wyższość nie wymagała podkreślania, sama przez się dla wszystkich zrozumiała.
Gdy zaczęło mi do świadomości docierać, że jednak coś mnie oddziela od dzieci tego domu, z
wielką ulgą pamiętałam, że jestem wnuczką Grand’mère. Sir Francis, ilekroć przyjeżdżał, co
zresztą zdarzało się rzadko, składał Grand’mère wizytę. Rozmawiał z nią o jedwabiach,
oczywiście, omawiając wszelkie związane z jedwabiem sprawy.
Właśnie dlatego domownicy okazywali jej niejaką cześć. Pokoje na najwyższym piętrze były
nasze — wszystkie cztery: wielka widna pracownia, salonik i dwie połączone ze sobą drzwiami
małe sypialnie o wąskich jak szczeliny oknach. Mniejsze pokoje stanowiły część starego domu,
pracownię dobudował któryś z Sallongerów.
— To są nasze włości — mówiła Grand’mère. — Tutaj jesteśmy w naszym małym królestwie,
twoim i moim… Królowie w naszym małym zamczysku… Czy może raczej królowe, hę?
Niedużego wzrostu, miała bujne włosy, kiedyś czarne, teraz z białymi pasmami. Upinała je
wysoko i zdobiła migotliwym hiszpańskim grzebieniem. Była ze swoich włosów dumna.
— Włosy zawsze muszą być… elegant — mówiła. — Nawet najpiękniejszy atłas, jedwabie
najświetniejsze pod słońcem nie przydadzą szyku, jeżeli włosy nie uczesane.
Jej ogromne oczy iskrzyły się uciechą albo pałały oburzeniem, albo lśniły jak lód, pełne zimnej
pogardy, albo jaśniały miłością. Zdradzały każdy jej nastrój. Była piękna, oczywiście, mając takie
oczy i włosy. I smukłe długie palce, które zawsze będę pamiętać — ruchliwe, zręczne, gdy kroiła
materiały na dużym stole w pracowni. Była chucherkiem, aż lękałam się czasami, że uleci.
Powiedziałam jej to.
— I co ja bym wtedy zrobiła? — dodałam.
Zwykle śmiała się z moich fantazji, ale tym jej nie rozśmieszyłam. Odrzekła bardzo poważnie.
— Będzie ci dobrze… zawsze… tak jak mnie. Ja zawsze stałam na tych dwóch nogach… od
wczesnej młodości. Dlatego, że coś potrafię. To właśnie jest konieczne. Coś… wszystko jedno
co… lepiej robić niż inni. Wtedy zawsze ma się swoje miejsce na świecie. Widzisz, tworzę z beli
materiału dzieło sztuki nożyczkami i maszyną do szycia. Ale nie tylko nimi. Byle kto może
nawlekać igłę… byle kto może kroić… kroić… kroić. Och, nie. Dochodzi jeszcze taki drobiazg jak
natchnienie… odrobinka talentu w rzemiośle. Dopiero to się liczy. Z tym zawsze ma się miejsce na
świecie. Ty, ma petite, pójdziesz w moje ślady. Ja cię wprowadzę na tę drogę. Więc potem…
cokolwiek się stanie… nie bój się. Zawsze będę czuwać nad tobą.
Wiedziałam, że tak będzie.
* * *
Nie było mi trudno uczyć się od niej. Gdy przywożono materiały, rysowała modele i pytała
mnie o zdanie. Jeśli sama coś naszkicowałam, cieszyła się bardzo. Pokazywała mi usterki,
dorzucała kilka śmiałych kresek. Jeden taki projekt ostatecznie został wykorzystany. Nazwała go
„suknią Lenore”. Pamiętam tę suknię uszytą ze ślicznego jedwabiu w kolorze lawendy. Później mi
powiedziała, że sir Francis pochwalił mój model. Suknia i jedwab wprost dla siebie stworzone.
Modele, które już sir Francis i kilku jego dyrektorów obejrzeli, pakowano i zabierano, po czym
przywożono następne bele. Kreacje Grand’mère sprzedawał i lansował ekskluzywny dom mody w
Londynie. To była jeszcze jedna kolonia jedwabnego imperium Sallongerów.
Żywo pamiętam pewne popołudnie, gdy Grand’mère powiedziała mi, jak się to stało, że
zamieszkałyśmy w Jedwabnym Domu.
Przyszłam do niej zakłopotana. Przedtem jeździłam z Julią i Cassie konno, bo lekcje konnej
jazdy miałyśmy codziennie. Udzielał ich nam jeden ze stajennych. Zaczęłyśmy od jazdy na
padoku, później były skoki.
Julia jeździła dobrze. Ja też nieźle. Cassie nie mogła nam dorównać. Myślę, że raczej bała się
koni, chociaż dostała wierzchowca najłagodniejszego ze wszystkich. Uważałam na nią, gdy
jeździłyśmy kłusem czy galopem, i to ją chyba uspokajało.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin