Victoria Holt - Ruchome piaski.pdf

(985 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Ruchome piaski
Shivering Sands
Przełożyła Ewa Gorządek
Rozdział 1
Zastanawiam się, od czego zacząć tę opowieść. Czy od ślubu Napiera i Edith w małym
kościółku w Lovat Mill? Czy może od momentu, gdy wyruszyłam w podróż pociągiem, by
rozwiązać zagadkę zaginięcia mojej siostry Romy? Zanim jednak do tego doszło, zdarzyło się
wiele równie ważnych rzeczy. Chociaż za drugą wersją przemawia to, że właśnie wtedy
bezpowrotnie uwikłałam się w tę historię.
Moja siostra, osoba trzeźwo myśląca i odpowiedzialna, nagle zniknęła. Były różne podejrzenia i
domysły, ale żadne nie odpowiadały jednoznacznie na pytanie, co się z nią stało. Wydawało mi się,
że wyjaśnienia tajemnicy należy szukać tam, gdzie widziano Romę po raz ostatni, i postanowiłam
sama się tym zająć.
Troska o los siostry pozwoliła mi zapomnieć o własnych problemach. Gdy rozpoczynałam ową
podróż, byłam samotną, pogrążoną w smutku kobietą ze złamanym sercem. Tak mogłabym o sobie
powiedzieć, gdybym była sentymentalna, ale życie z Piętrem nauczyło mnie cynizmu. Jednak
wtedy mojego męża już przy mnie nie było i czułam się jak kłoda wyrzucona przez fale na brzeg,
zagubiona i pozbawiona celu. Byłam też bardzo biedna, moje dochody nie wystarczały na
utrzymanie przyzwoitego poziomu życia i musiałam je za wszelką cenę powiększyć. Dlatego też,
gdy pojawiła się propozycja wyjazdu, potraktowałam ją jako dar losu.
Gdy tylko zorientowałam się, że muszę zarabiać na swoje utrzymanie, postanowiłam dawać
lekcje muzyki. Miałam jednak niewielu uczniów i moje zarobki nie wystarczały na pokrycie
wydatków. Liczyłam na to, że po pewnym czasie będzie ich więcej. Marzyłam, że odkryję wśród
nich jakiegoś młodego geniusza, dla kariery którego poświęcę własne życie. Czas jednak płynął, a
ja przeżywałam katusze, wysłuchując kalekich interpretacji „The Blue Bells of Scotland”. Powoli
traciłam nadzieję, że przy moim fortepianie zasiądzie kiedykolwiek przyszły Beethoven.
Byłam już kobietą, która poznała smak życia. Okazał się gorzki, a raczej słodko–gorzki, jednak
słodycz szybko przeminęła, a gorycz pozostała. Przeżycia uczyniły mnie osobą doświadczoną, o
czym dobitnie świadczyła gruba, złota obrączka na serdecznym palcu lewej ręki.
Czy byłam za młoda, by widzieć świat w tak czarnych barwach? Miałam dwadzieścia osiem lat
i każdy się chyba zgodzi, że to za wcześnie, by być wdową.
Pociąg przejeżdżał przez prowincje hrabstwa Kent, tego ogrodu Anglii, który już wkrótce miał
się pokryć różowymi i białymi kobiercami kwitnących wiśni, śliw i jabłoni. Mijaliśmy plantacje i
suszarnie chmielu. Nagle wjechaliśmy do tunelu, z którego zaraz wynurzyliśmy się i pędziliśmy
dalej przez oświetloną słabym, marcowym słońcem okolicę. Fragment wybrzeża między
Folkestone a Dover wydawał się zaskakująco biały na tle szarozielonego morza. Porywisty
wschodni wiatr pędził po niebie stado szarych chmurek i burzył fale, które rozbijając się o
nabrzeżne klify, strzelały w górę srebrzystymi fontannami.
Być może ja także, jak ten pociąg, wynurzałam się z czarnego tunelu wprost ku słonecznemu
światłu.
Takie porównanie wywołałoby uśmiech na twarzy Pietra. Powiedziałby zapewne, że pod moją
fałszywą pozą światowej kobiety kryje się romantyczna dusza.
Marcowe słońce świeciło jeszcze nieśmiało, a w porywach wiatru było coś surowego. Wrażenie
to potęgowała jeszcze bliskość nieprzewidywalnego żywiołu morza.
Ogarnął mnie głęboki smutek, wywołany poczuciem samotności. Nagle pojawiła się przede
mną twarz Pietra, który zdawał się pytać: Nowe życie? Myślisz o życiu beze mnie? Masz nadzieję,
że uda ci się ode mnie uciec?
Odpowiedź była tylko jedna. Nie. Nigdy. Zawsze będziesz przy mnie, Pietro. Nie uda mi się
uciec… nawet do grobu.
Grobowca, poprawiłam się z pewną nonszalancją. To brzmiało znacznie lepiej, bardziej w stylu
wielkiej opery. Tak właśnie powiedziałby Pietro, mój kochanek i rywal, człowiek czarujący i
kojący duszę, ale jednocześnie potrafiąca boleśnie szydzić, ktoś, kto mnie inspirował i niszczył
zarazem. Nie byłam w stanie się od niego wyzwolić. Zawsze będzie się krył w cieniu obok mnie —
mężczyzna, z którym i bez którego kobieta nie może być szczęśliwa.
Nie po to jednak wyruszyłam w tę podróż, by rozmyślać o Piotrze. Wręcz przeciwnie,
pragnęłam o nim zapomnieć. Najważniejsza była Roma.
Najwyższy już czas, bym opowiedziała, jak doszło do tego, że Roma wyjechała do Lovat Mill, i
o tym, jak spotkałam Pietra.
Roma była starsza ode mnie o dwa lata i nie miałyśmy innego rodzeństwa. Nasi rodzice byli
archeologami entuzjastami, dla których odkrywanie reliktów starożytności było dużo ważniejsze
niż wychowywanie dzieci. Ciągle wyjeżdżali na wykopaliska, a nas traktowali jako nie
komplikujące ich życia dobrodziejstwo, niekłopotliwe obciążenie, a więc możliwe do
zaakceptowania.
Matka była osobą wyjątkową. W owych czasach nieczęsto się zdarzało, by kobieta brała udział
w wyprawach archeologicznych. Dzięki tej właśnie pasji poznała naszego ojca. Wkrótce się
pobrali, ale nie wyobrażali sobie życia bez wypraw badawczych i kolejnych odkryć. Cieszyli się
nim beztrosko, dopóki na świecie nie pojawiła się Roma, a potem ja. Z pewnością nie marzyli o
dzieciach, lecz postanowili spełnić swój rodzicielski obowiązek.
Od najmłodszych lat wychowywałyśmy się w otoczeniu rysunków przedstawiających różnego
rodzaju broń z epoki kamienia łupanego i brązu, odkrytą na terenie Anglii. Rodzice oczekiwali, że
przedmioty te wzbudzą w nas zapał co najmniej taki, z jakim inne kilkuletnie dzieci bawią się
układankami. Już wkrótce okazało się, że Roma istotnie podchodziła do tego entuzjastycznie.
Ojciec uważał, że ja jestem jeszcze za młoda i z wiekiem również podzielę ich zainteresowania.
— Na nią też przyjdzie pora — mawiał. — Przecież Roma jest o dwa lata starsza. Spójrz,
Caroline, to łaźnia rzymska. Świetnie zachowana. Jak ci się podoba?
Roma była ich oczkiem w głowie. Nie dlatego, że w jakikolwiek sposób się o to starała. Po
prostu ta niezwykła pasja naprawdę się w niej zrodziła i niczego nie musiała udawać. To raczej ja,
dość cynicznie jak na tak młody wiek starałam się skupić na sobie zainteresowanie rodziców. Czy
takie, jakie budził w nich skompletowany naszyjnik z epoki brązu? Na pewno nie. Nie mogłam się
też równać z rzymską mozaiką. Może zatem z kawałem krzemienia z epoki kamiennej? To już
prędzej, bo było ich stosunkowo dużo.
— Chciałabym — często powtarzałam Romie — żebyśmy miały trochę bardziej normalnych
rodziców. Chciałabym, żeby się czasami na nas pozłościli… może nawet, żeby którąś z nas
uderzyli, oczywiście dla naszego dobra, jak się zwykle tłumaczą. To mogłoby być zabawne.
— Nie bądź głupia — odpowiadała na to Roma trzeźwym tonem. — Dostałabyś szału, gdyby
któreś z nich cię uderzyło. Już widzę, jak byś kopała i wrzeszczała wniebogłosy. Dobrze cię znam.
Mówisz tak, bo nigdy tego nie zaznałaś. Jak trochę podrosnę, tata zabierze mnie na wykopaliska.
Oczy jej pałały. Widać było, że już się nie może doczekać tego dnia.
— Zawsze nam powtarzają, że musimy dorosnąć do wykonywania pożytecznej pracy.
— A zatem musimy poczekać.
— Ale oni rozumieją to po swojemu. Musimy jeszcze podrosnąć, żeby też zostać archeologami.
— Mamy szczęście — stwierdziła Roma.
Ona zawsze coś stwierdzała. Zawsze była przekonana, ż$ to co mówi, jest absolutnie słuszne. I
w gruncie rzeczy nigdy nie powiedziała niczego, czego nie byłaby absolutnie pewna. Taka była
Roma.
Ja byłam zupełnie inna, lekkomyślna, wesoła, zdecydowanie bardziej lubiłam żonglować
słowami niż zajmować się reliktami przeszłości. Byłam figlarna i rozbawiona, podczas gdy od niej
oczekiwano powagi. Tak naprawdę, nie pakowałam do swojej rodziny.
Często chodziłyśmy z Romą do British Museum, z którym współpracował nasz ojciec.
Spędzałyśmy tam dużo czasu i zawsze miałyśmy dziwne poczucie, że jesteśmy w jakimś świętym
miejscu. Pamiętam, jak stąpałam po kamiennych posadzkach, przystawałam przy zamkniętych
gablotach i przytykając nos do zimnego szkła, oglądałam starą broń, naczynia i biżuterię.
Roma była naprawdę zauroczona tym światem. Później zawsze nosiła dziwne naszyjniki,
najczęściej z grubo ciosanych turkusów, nie oszlifowanych bursztynów lub krwawników.
Zdobiące je ornamenty przypominały czasy prehistoryczne, jakby ktoś dawno temu znalazł je na
archeologicznych wykopaliskach. Przypuszczam, że właśnie dlatego tak jej się podobały.
Po pewnym czasie ja także odkryłam w sobie pasję. Odkąd pamiętam, zawsze interesowały
mnie dźwięki. Uwielbiałam plusk wody, zwłaszcza delikatny szmer fontanny, podobał mi się też
stukot końskich kopyt na drodze i nawoływania ulicznych sprzedawców. Potrafiłam godzinami
wsłuchiwać się w szum wiatru, igrającego w liściach gruszy rosnącej w naszym maleńkim,
ogrodzonym murem ogródku niedaleko muzeum, cieszyły mnie okrzyki bawiących się w pobliżu
dzieci, śpiew ptaków i szczekanie psa. Nawet kapiąca z kranu woda, irytująca innych, dla mnie
była muzyką. Gdy miałam pięć lat, umiałam już wystukać na fortepianie prostą melodię.
Spędzałam wiele czasu siedząc na taborecie i uderzając tłustymi paluszkami w klawisze.
Cieszyłam się cudem tworzonych dźwięków.
— Jeśli dzięki temu jest spokojna… — przyzwalająco kiwały głowami piastunki.
Moi rodzice akceptowali to, chociaż nie byli w pełni usatysfakcjonowani. Oczywiście, to nie to
samo, co archeologia, ale zawsze szlachetna pasja i godna namiastka ich zainteresowań. W świetle
tego, co wydarzyło się później, muszę ze wstydem przyznać, że dołożyli wszelkich starań, abym
mogła się w tym kierunku rozwijać.
Roma była ich wielką radością. Jeździła z rodzicami na wykopaliska nawet podczas szkolnych
wakacji. Ja w tym czasie brałam lekcje muzyki, zostawiana pod opieką służby.
Robiłam duże postępy i chociaż nie byliśmy bardzo zamożni, zawsze miałam najlepszych
nauczycieli. Ojciec dość dobrze zarabiał, ale dużo pochłaniały wydatki związane z ich podróżami i
pracami w terenie. Gdy Roma zaczęła studiować archeologię, rodzice ciągle powtarzali, że kiedyś
będzie lepsza od nich, ponieważ ma szansę połączyć wiedzę teoretyczną z praktyką.
Czasami, gdy we troje rozmawiali o sprawach zawodowych, brzmiało to dla mnie jak
niezrozumiały żargon. Nie czułam się jednak na uboczu swojej rodziny. Wszyscy bowiem wróżyli
mi wielką karierę pianistyczną. Lekcje, które brałam, sprawiały radość nie tylko mnie, ale także
moim nauczycielom. Ilekroć słyszę wprawki na fortepianie, przypominają mi się tamte cudowne
dni — pierwsze sukcesy, całkowite oddanie się czystej przyjemności grania. Stałam się bardziej
tolerancyjna dla reszty rodziny. Zrozumiałam, co czują do swoich krzemieni i brązów. Zycie miało
także coś dla mnie. Podarowało mi Beethovena, Mozarta i Chopina.
Gdy skończyłam osiemnaście lat, wyjechałam na studia do Paryża. W czasie wakacji niemal nie
widywałam się z Romą, która oczywiście spędzała lato na wykopaliskach. Zawsze byłyśmy
serdecznymi, chociaż nie bliskimi, przyjaciółkami. Nasze zainteresowania za bardzo się rozmijały.
Właśnie w Paryżu poznałam Pietra, ognistego pół Francuza, pół Włocha. Nasz nauczyciel
muzyki miał ogromny dom niedaleko Rue de Rivoli, gdzie my, studenci, mieszkaliśmy. Madame,
czyli jego żona, prowadziła pensję, co znaczyło mniej więcej tyle, że wszyscy byliśmy pod jednym
dachem.
To były szczęśliwe i beztroskie dni. Włóczyliśmy się po Bois, siadając od czasu do czasu w
kawiarnianych ogródkach i rozmawiając o przyszłości. Każdy z nas głęboko wierzył, że to właśnie
on lub ona będzie tym wybrańcem, który rzuci na kolana cały świat.
Pietro i ja byliśmy najbardziej obiecującymi uczniami, oboje piekielnie ambitni i gotowi na
wszystkie wyrzeczenia. Na początku nasze relacje kształtowało współzawodnictwo, ale szybko
ulegliśmy wzajemnej fascynacji. Byliśmy młodzi. Paryż wiosną jest doskonałą scenerią dla
zakochanych i miałam wrażenie, że oto właśnie rozpoczęło się prawdziwe życie. Wydawało mi się,
że namiętność i rozpacz, jakie wówczas przeżywałam, są szczytem tego, co mogę doświadczyć w
życiu. Gotowa byłam współczuć tym wszystkim, którzy nie studiowali muzyki w Paryżu i nie byli
zakochani. Pietro był urodzonym muzykiem, całkowicie oddanym swojej pasji. W głębi serca
wiedziałam, że kiedyś będzie lepszy ode mnie i to czyniło go w moich oczach jeszcze
ważniejszym. Był zupełnie inny niż ja.
Na początku swojej kariery pianistycznej udawałam, że jest mi obojętna i traktowałam ją z
wyraźną nonszalancją. Pietro wiedział jednak, że byłam tak samo zaangażowana i pochłonięta
graniem jak on i irytowało go, a jednocześnie fascynowało, iż można to ukrywać. On traktował te
sprawy absolutnie poważnie.
Mnie rzadko zdarzały się chwile rozdrażnienia i wzburzenia, on niemal nigdy nie był spokojny.
Z godziny na godzinę popadał w skrajnie różne nastroje i moje pogodne usposobienie było dla
niego nieustannym wyzwaniem. Czasami przepełniała go ogromna radość, płynąca z przekonania
o własnym geniuszu, a zaraz potem ogarniała go bezdenna rozpacz, bo nie był pewien czy uda mu
się właściwie wykorzystać talent, którym został obdarzony. Podobnie jak wielu innych artystów
był bezwzględny i nie umiał pokonać zżerającej go zawiści. Popadał w depresję albo wściekał się,
gdy mnie chwalono. Szukał wtedy okazji, by powiedzieć mi przykre rzeczy, które mogłyby mnie
zranić. Kiedy jednak szło mi źle i potrzebowałam pocieszenia, okazywał mi najgłębsze oddanie i
stawał się najmilszym towarzyszem. Był wtedy życzliwy jak nikt inny, a ja kochałam go właśnie za
to całkowite zrozumienie i zdolność do współczucia.
Dość szybko zaczęły się między nami sprzeczki.
— Wspaniale, Franz Liszt — miałam ochotę zawołać, gdy grał którąś z rapsodii węgierskiego
kompozytora, waląc w klawisze i odrzucając w tył głowę z bujną czupryną, doskonale imitując
mistrza.
— Zawiść to zmora dręcząca wszystkich artystów, Caro.
— Także tego, którego bardzo dobrze znasz.
— Masz rację. Ale największym z nas, artystów, powinno być to wybaczane. Przyjdzie czas, że
to zrozumiesz.
Miał rację. Zrozumiałam.
Mówił mi, że jestem doskonałą interpretatorką. Potrafiłam bezbłędnie zagrać najbardziej
skomplikowany technicznie utwór, ale bycie artystą oznaczało dla niego coś więcej — trzeba było
być twórczym.
— A zatem, czy to ty skomponowałeś to, co przed chwilą grałeś? — odcinałam się.
— Jeżeli kompozytor mógłby usłyszeć, jak odtworzyłem jego dzieło, byłby spokojny, że nie
zmarnował życia.
— Co za próżność! — skwitowałam.
— Raczej pewność artysty, moja droga Caro.
To był tylko częściowo żart. Pietro wierzył w siebie. Żył przede wszystkim dla muzyki. Nasza
wzajemna rywalizacja drażniła mnie, ale godziłam się na nią. Podświadomie zdawałam sobie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin