Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza.docx

(135 KB) Pobierz

Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza

Henryk Skwarczyński 

PRZEDMOWA

We wrześniu 2006 roku dostałem e-mail od znajomej, Joanny W, mieszkającej w Berlinie. Przeczytała w "Odrze" fragment z "Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza", autorstwa Henryka Skwarczyńskiego. Była pod wrażeniem. Pytała czy znam, czy słyszałem, a w końcu, czy to prawda.
Czytałem cały maszynopis, odparłem. Wiele szokujących, prawie niewiarygodnych rzeczy. Czy myślę, że to prawda? Zapytywała.
Historyka obowiązują inne standardy niż pisarza. Ale pisarz potrafi najlepiej wytłumaczyć ducha spraw, które historyk żmudnie odtwarza w archiwach, wykopaliskach czy zeznaniach świadków. Naukowca obowiązuje wierność procesowi empirycznego dociekania prawdy. Pisarz ma prawo posługiwać się tym, co amerykański myśliciel Russell Kirk nazywa "mieczem wyobraźni". Rygorystyczne reguły logiki arystotelesowej gwarantują, że odkrycia historyka trafiają do najbardziej ciekawych i zdyscyplinowanych. Ale nikt lepiej niż pisarz nie potrafi upowszechnić naukowych ustaleń.
Powiedziałem berlińskiej znajomej, że autora znam od blisko ćwierć wieku. Warto o nim coś powiedzieć, bo jego przygody, wciąż nieodkryte przez szerszą publiczność, znajdują często prozatorskie ujęcie na stronicach jego książek.
Jak się poznaliśmy? Zaplątany był w to Andrzej Czuma. Henryk widywał się z Andrzejem w Chicago, a tego ja znałem, bo siedział wcześniej w więzieniu z moim ojcem. Andrzej odwiedził mnie w Kalifornii, a ja jego w Chicago. Tam poznałem Henryka - który wcześniej był zresztą wykładowcą w kalifornijskiej Defence Language Institute razem z nieodłącznym Baronem Inżynierem, czyli Tomkiem Goetzem, który przyjaźnił się z innym moim przyjacielem, mieszkającym teraz w Alabamie, doktorem Piotrem Penherskim.
Zaczęliśmy rozmawiać. Henryk proponował przygodę: "Jedziemy do Afganistanu walczyć z krasnoarmiejcami. Znam innych, którzy też chcą jechać". Dobra, zgodziłem się.
Nic z tego, dzięki Bogu, nie wyszło, ale było to bliskie zrealizowania, o czym właściwie dowiedziałem się w szczegółach po latach.
A było tak. Rafał Gan-Ganowicz, mający doświadczenia wyniesione z Kongo i Jemenu, gdzie w tym drugim walczył bezpośrednio z żołnierzami Armii Czerwonej, za pośrednictwem Henryka złożył przedstawicielom amerykańskiej administracji ofertę stworzenia legionu do walki z komunizmem. Gdziekolwiek ta walka toczyłaby się. W jego skład, oprócz zawodowych najemników, mieli wchodzić uciekinierzy zza Żelaznej Kurtyny.
Szefem d/s sowieckich w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego był John Lenczowski, syn dyplomaty Drugiej Rzeczpospolitej, a obecnie rektor uczelni, w której pracuję. Henryk przekonywał Johna Lenczowskiego parę przecznic od Białego Domu, gdzie uprzednio odbyło się spotkanie, na którym zadecydowano o utrzymaniu sankcji gospodarczych wobec reżimu Jaruzelskiego, że stworzenie takiego legionu będzie mieć znaczenie psychologiczne wobec rosnącego ekspansjonizmu Związku Radzieckiego. Lenczowski, choć rozpatrzył przedstawiony projekt, uważał, że lepiej jest posłać do Afganistanu rakiety Stinger niż entuzjastów w rodzaju Lecha Zondka, który zginął walcząc przy boku mudżahedinów, Jacka Winklera czy Radosława Sikorskiego, którzy pojechali tam także. Prezydent Ronald Reagan przychylił się wtedy do zdania swego doradcy. Może dlatego do dziś żyję.
Gdy przyjechałem do Polski po roku 1989, opowiadałem o tym wszystkim, a przede wszystkim o Rafale Gan-Ganowiczu. Spotykałem się z niedowierzaniem. Czy mógł być ktoś taki, kto z bronią w ręku, przez całe życie, walczył z komunizmem? Dopiero po jakimś czasie wpadłem na chłopców z Ligii Republikańskiej. Ci zaprosili Rafała Gan-Ganowicza do Polski. Była też w tym zasługa Henryka, który wcześniej namówił Rafała na spisanie wspomnień, wydanych początkowo w Londynie, następnie po wielokroć wydawanych przez wydawnictwa podziemne, a ostatecznie w wybijającym się na niepodległość kraju. O przyjaźni z Rafałem napisał Henryk w swej literackiej biografii, przed paru laty wydanej w Warszawie, a zatytułowanej Z różą i księżycem w herbie.
Henryk opisuje w swoich książkach dziwaków, ludzi sukcesu, pustelników - rozmaitych ludzi, ale zawsze ciekawych, nietuzinkowych, jak choćby "bohater" hitlerowiec z opowiadania Paraguay, River ofNo Return, za co pismo Taproot Literary Review przyznało Henrykowi Pierwszą Nagrodę Literacką.
Henryk jeździ po całym świecie, od krajów Czarnej Afryki, po wyspy francuskiej Polinezji. Na Bora-Bora Henryk zaprzyjaźnił się z pochodzącym z Wilna baronem Jerzym von Danglem. Sowieci zamordowali mu część rodziny w tym, w okrutny sposób na jego oczach, babcię. Z Syberii sierotę wyciągnął generał Władysław Anders. W czasie wojny w Wietnamie von Dangel przewodził eskadrze, która wykonywała misje mające na celu osłabienie komunistycznej agresji. Henryk opisał to w książce Sweeney wśród słowików.


Wyssał sobie von Dangla z palca? Wolne żarty! Jeden z moich kolegów z pracy, Walter (Władek) Jajko, syn oficera II RP, a obecnie generał amerykańskiej Air Force, walczył właśnie pod komendą von Dangla.
Kto chce dowiedzieć się, jak Henryk zaprzyjaźnił się z "żołnierzem wyklętym", Zenonem Piotrowskim, który przebijał się z oddziałem na Zachód z okupowanej od roku 1945 przez Sowietów Polski, musi także sięgnąć po Z różą i księżycem w herbie.
Z pobytów w Irlandii, gdzie Henryk spotykał się z członkami Irlandzkiej Armii Republikańskiej, powstała powieść Słomiane morze, której obszerny fragment zamieściło też, założone przez Keitha Botsforda i nieżyjącego już Saula Bellowa, ukazujące się dwa razy do roku, prestiżowe "The Republic of Letters". Kiedy Henryk pisze po polsku, trzyma się faktów. Po angielsku stara się przekazać wartości uniwersalne i skłania się wtedy ku mieszaniu rzeczywistości z fikcją. Jakie są tego proporcje w Jak zabiłem Piotra Jaroszewicza, trudno osądzić, bo przecież dialogi odtwarzał autor z perspektywy czasu, nie dysponując taśmą magnetofonową a jedynie notatkami.
Przyjemnie się rozmawia z Henrykiem Skwarczyńskim, prawdziwie wolnym duchem. Henryk pojawia się niespodziewanie po powrocie z Nowej Zelandii, Indii czy Ekwadoru i zawsze ma coś ciekawego do przekazania. Zawsze coś wygrzebie z sumy ludzkich doświadczeń. U Henryka wszystko jest możliwe i jeśli jego opis komunizmu poprzez pryzmat zabójstwa Piotra Jaroszewicza, rozświetli wiele jeszcze innych mrocznych tajemnic życia w postkomunistycznej Polsce, nie będę tym bynajmniej zaskoczony.
Tak zresztą powiedziałem wcześniej mojej znajomej z Berlina.

 

Marek Jan Chodakiewicz,
Boże Narodzenie 2006 r. Waszyngton D.C.

Marek Jan Chodakiewicz, ur. w 1962 r. w Warszawie, doktorat na Columbia University, profesor i dziekan wydziału historii w The Institute of World Politics w Waszyngtonie. Autor takich książek jak: Polacy i Żydzi 1918-1955. Współistnienie. Zagłada. Komunizm; tłumaczonej na język polski After the Holocaust: Jewish-Polish Conflict in the Wake of the World War II (Po Zagładzie). W 2005 r. mianowany przez prezydenta G. Busha do Amerykańskiej Rady Upamiętnienia Zagłady (US Holocaust Memoriał Council). Laureat Nagrody im. Józefa Mackiewicza.
Spotkanie z N.N. przewróciło wszelkie ustalenia dotyczące świata, który do tego momentu znałem. Jestem pisarzem, więc kimś otwartym na przygodę czy zwierzanie się bliźniego. Ale nie na codzień ma się możliwość rozmowy z mordercą, choć słowo to nie jest adekwatne do nazwania tak człowieka, z którym dane było mi się przez jeden długi wieczór spotkać.
Sposób pojmowania rzeczywistości przez N.N., choć pozostawał w kontraście wobec wielu moich poglądów, to fascynował niczym Biały Wieloryb potrafiący wciągnąć w otchłań wielorybnika. Niewielka, zamalowana na brązowo, plama na globusie stojącym w jadalni z wypisaną na niej nazwą kraju, była wspólną podstawą tego dialogu.
N.N. rozwiązywał zagadkę, jaką było zabójstwo Piotra i Alicji Jaroszewiczów. Nie ma osoby mego pokolenia, która by o tym wydarzeniu nie słyszała. Teraz, miałem przed sobą kogoś, kto dowodził, że nie tylko to zrobił, ale ujawniał zleceniodawcę mordu.
Mieszkając ponad ćwierć wieku w Ameryce myślałem, że komunizm rozwiał się za plecami jak duszna mgła. Byłem w błędzie. N.N. w ciągu paru godzin spędzonych z nim w górach Arizony, odtworzył świat ciemniejszy od płócien Muncha i ziejący oddechem Dostojewskiego. Przywołał duchy błądzące po kosmosie w śmiertelnym tańcu, w którym makabryczne tango tworzy zespolony w jedną parę oprawca i jego ofiara.

autor
Wyjaśnienie zagadki śmierci Piotra Jaroszewicza powinno stać się częścią polskiej racji stanu. Antoni Macierewicz
III

Sosny. Zapach lasu. Droga z Prescott do Flagstaff przez Sedone raz po raz wznosi się, to opada. Arizona o tej porze roku jest piękna. Jadę samochodem na spotkanie. Na spotkanie z człowiekiem, który ma mi powiedzieć coś ważnego. Nawet tutaj kryją się tajemnice dotyczące kraju, z którego pochodzę. I z którego pochodzi przyszły rozmówca. Mgła poranna. Spowity nią las. Na krawędzi urwiska jeleń. Patrzy w moją stronę albo przekrzywia tak głowę, że mi się tak wydaje.

*

-
Pamięta pan Jaroszewicza? Należy pan do pokolenia, które musi go pamiętać - mówi gospodarz wręczając mi szklaneczkę whisky.
Potwierdzam skinieniem. Jak mógłbym nie pamiętać? Tyle wyrwanych z życia lat. Postój pociągu na trasie z Łodzi Fabrycznej do Warszawy. Tyle godzin. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że w Radomiu i Ursusie były starcia z milicją. I potem ta obcierająca pot z czoła chusteczka, twarz Piotra Jaroszewicza spoglądająca z telewizora. Jakże mógłbym o tym zapomnieć?
-
No, więc ja pozbawiłem go życia. Jego i tę jego Alicję. O tym chcę opowiedzieć. Najpierw jednak zjemy. Cindy wyjechała do przyjaciół w Phoenix, ale coś nam przygotowała.
Patrzę na niego. To co przed chwilą powiedział, jakby do mnie nie docierało. Sięgam po leżące przede mną orzeszki, przypominając sobie twarz, która tchnęła banałem i zwiastowała banał. Skończyliśmy inicjującą spotkanie odrobinę Bowmore. Widać, że gospodarz lubi single malts, bo w barku jest ich więcej.
Podnosimy się z foteli i przechodzimy do kuchni, gdzie na stole nakrycie dla dwóch osób. Widelce, łyżki, łyżeczki, gustowne w indiańskich wzorach serwetki.
- To tyle o sobie - mówi, kiedy kończymy deser.
-
W jaki sposób pan na mnie trafił? - pytam. - Nie jestem postacią znaną.
-
Mam przyjaciół w Chicago - mówi, wstając od stołu i gestem zapraszając do salonu. - Kupują dla mnie książki w Polonia Book Storę.
- Znam właścicielkę.
-
Nie poznałem jej, ale wiem, o kogo chodzi - potwierdza, kiedy zapadamy ponownie w głębokie, skórzane fotele.
-
Przez nich, to znaczy przez przyjaciół, postanowił pan poszukać ze mną kontaktu?
-
Myślałem o Marku Nowakowskim - mówi rozlewając Remy Martin do nieproporcjonalnie dużych koniakowych kieliszków.
Przyglądam mu się uważnie. On zresztą też. Jest niższy ode mnie. Wysportowany. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Ciemne, piwne oczy. Wygolona, choć wskazująca na ciemny zarost, twarz. To, co powiedział przed obiadem, jest szokujące. Nie myślałem
o czymś takim jadąc tu, chociaż trochę byłem przygotowany na niespodziankę, bo przyjaciele przekonywali mnie, że tej jazdy do Flagstaff nie powinienem żałować.
-
Jest pan pierwszą osobą, która to usłyszy - jakby zgadując myśli, mówi. - Cindy wie, ale ogólnikowo. Nasi wspólni przyjaciele też. No i ci, co udzielali mi azylu także musieli się dowiedzieć śmieje się. - Ale pan jako pierwszy dowie się, jak to zrobiłem. Ze szczegółami.
-
Mówił pan o Nowakowskim - sięgam po wyciągnięte przede mną Marlboro. Nie paliłem wiele lat. Ale teraz czuję taką potrzebę.
-
Wydawał się najlepszy - przypalił zapałkę. - Pojechałem do Chicago, kiedy dowiedziałem się, że tam przyjechał.
-
Kręcili się wokół niego wszyscy, więc nie podszedłem. To znaczy niezupełnie tak. Podszedłem i mówię: panie Marku, czytam pana opowiadania i myślę, że jest pan wielkim pisarzem.
Spojrzał, jakby mnie właśnie wypuszczono z zakładu dla psychicznie jednoznacznych. Podpisał książkę. No i tak się skończyło. Pojechałem do domu. Parę lat później przyjaciele podarowali mi pana książkę. Można powiedzieć, przypadek. Ale jak podczytałem trochę, to myślę: Spróbuję. Ze mieszka pan pod Chicago, już wiedziałem.

*

-
Alicję załatwiłem strzałem z karabinu. Ze sztucera, żeby być dokładnym. Piotra przydusiłem. Paseczkiem. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ten sposób? Za Fieldorfa! Wie pan, o kim mówię? Ale tak naprawdę, to za ojca. Był pan kiedyś w Aninie?
-
Kiepsko znam tereny po wschodniej stronie Wisły, choć mam przyjaciół w Józefowie.
-Jak nie chce pan jechać samochodem, to jest kolejka. Zresztą tylko miejscowi wiedzieli, gdzie wysiadać, bo nazwy były tak zadrapane, że z pociągu nic nie widać. Żeby dojść do willi Jaroszewiczów trzeba się przespacerować. Mieszkali przy ulicy Zorzy. Taka sobie uliczka. Spokojna. Od czasu do czasu ktoś wychodzi na spacer z psem. Tak jak robił to Jaroszewicz. Numer domu 19. Mieszkał tam Tuwim. A przed nim Światło. Ten sam Józef Światło, który osobiście torturował ludzi podziemia.
-
Byłem niedawno w Łodzi. O Rutkowskim nie słyszał pan? Ożenił się z moją koleżanką ze szkoły, Anią. Mieszkali potem w Wiedniu. Teraz się rozwiedli. Rutkowski ścigał szajki złodziei samochodów.
- Dlaczego o tym pan mówi?
-
W jakiś sposób łączy się to z tym, o czym pan opowiada. W centrum miasta eksplozja. Przechodnie przerażeni. Jest tam taka restauracja. Esplanada. Nawet jak zna pan Łódź, to za pańskich czasów jej nie było. Snobistyczna trochę i droga. Dla miejscowych przynajmniej droga. I niespodziewanie do ogródka przed restauracją, znajdującą się przy ulicy Piotrkowskiej, wpadają ludzie. Powalają siedzących tam paru osobników. I co się okazuje? Ze jeden z tych zatrzymanych, to Andrzej Jaroszewicz. Syn Piotra. Jak podała prasa, razem z obywatelem Chorwacji, niejakim Albertem, zajmował się podobno wymuszaniem haraczy od biznesmenów.
-
Coś na jego temat też mógłbym powiedzieć.
-
To tylko taka wstawka.
-
Rozumiem. Czyli syn poszedł w ślady ojca. Minęło sporo lat, ale niczego nie zapomniałem. Sama willa Jaroszewiczów, to nic specjalnego. Taki celdhauz. Wewnątrz przyjemniej. I miły ogród. Ala lubiła kwiaty. Ze Światło tam poprzednio mieszkał, jej nie przeszkadzało. Sypiała dobrze.
- Zabił pan Jaroszewiczów z własnej woli?
-
Zrobiłem to z polecenia agenta rosyjskiego wywiadu, generała Jaruzelskiego.
- Agenta?
-
Nie zdziwiło pana, że rodzice zginęli na Syberii, a on w taki sposób wysługiwał się najeźdźcom? I nie zdziwił pana ten medal od Putina? Teraz, po latach?
-
Ludzie się zmieniają.
-
W przyrodzie wszystko jest możliwe, ale to nie jego przypadek.
-
Jaroszewicz wiedział o powiązaniach z Rosjanami?
-
Posiadał dokumenty na temat Informacji Wojskowej i matrioszek. Materiały dotyczące ludzi, tworzących swego czasu warunki do rządzenia krajem.
- Matrioszki to ci podstawieni?
-
Rosjanie wpadli na to, jak żył jeszcze Stalin. Podmieniano ludzi. W Rosji łatwo było rozejrzeć się za takimi, którzy nie mieli nic do stracenia i palili się do współpracy. Taki wybraniec miał do wyboru. Niebyt albo przygoda.
-
Skąd Jaruzelski wiedział, że Jaroszewicz ma dostęp do informacji o matrioszkach?
-Musiał wiedzieć. Przynajmniej się domyślać. Kiedy Jaroszewicza internowano w stanie wojennym w jego domu przeprowadzono rewizję. Nic nie znaleziono. Albo inaczej. Znaleziono drobiazgi wskazujące, że gdzieś ukryty jest jego dziennik. Nie mówię o tym, czego używał w rozmowach z dziennikarzem, który opublikował na ten temat książkę. Tam też były tylko wzmianki. Kotlet znajdował się gdzie indziej. I nie był przeznaczony dla publiczności. Przynajmniej za życia.
-
Skąd pan to wie?
-
Bo stałem się jego posiadaczem.
Mój rozmówca zaciągnął się dymem i przez chwilę zastanawiał się nad czymś.
-
Spotkał się pan z Jaruzelskim? - podjąłem rozmowę.
-
Widywałem go, choć nigdy z nim nie rozmawiałem.
-
Skąd pewność, że to on wydał rozkaz?
-
Pewność mam. Dowodów żadnych. Zacznę od innej strony. Od strony samego Piotra Jaroszewicza. Związany był z rosyjskim wywiadem od początku. Wyszukali go w roku 1943 wśród tych, którzy znaleźli się w Związku Radzieckim. Tworząc z takich jak on, którym nie udało się umknąć z Andersem, nową armię, nie chciano powtórzyć tego samego błędu. Czuwać nad tym miał Główny Zarząd Polityczno-Wychowawczy Wojska Polskiego. Tak to się wtedy nazywało.
- Nie znam na tyle biografii Jaroszewicza.
-
Przed wojną był nauczycielem, ale urodził się jeszcze w czasach zaborów. Parę lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej. U Radziwiłłów. W Nieświeżu.
-
Nie spodziewałem się rozmawiać z kimś o takiej wiedzy w Arizonie.
-
Jaroszewicz awansował. Awansował tak szybko, że nawet wiedząc to, co było podawane do wiadomości, możemy zacząć się zastanawiać. Nie mówię o awansach wewnątrz partii. Wtedy to była jeszcze PPR. Chodzi o awans wojskowy. Po dojściu do Berlina Rosjanie musieli strawić to, co zagarnęli. Proces trawienia nie jest łatwy. Trzeba wytresować tysiące ludzi, którzy podejmą się iść ręka w rękę z nową władzą. Ale tylko wybranych czekały fotele dostojników. Wkrótce po wojnie Jaroszewicz zostaje mianowany generałem brygady. Jak pan widzi szybko awansował. Awansował, bo został zwerbowany przez Informację Wojskową.
- Coś w rodzaju wywiadu w wojsku?
-
Kontrwywiadu. Całkowicie uzależnionego od Rosjan. Po części składającego się z Rosjan. Tam także były matrioszki. Jedne udane. Drugie mniej. Te mniej udane wysyłano za Chruszczowa
do domu. Jaruzelski poznał Piotra Jaroszewicza przez Informację Wojskową.
- Rozwiązano to po 1956 roku?
-
Powstały nowe jej formy. Trzeba było zainstalować nową władzę. Mówię o tym, co było zaraz po wojnie. A nie było to łatwe. Pozostałości po Armii Krajowej, niedobitki Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich, próbowały organizować się w grupy oporu. Wywożono ich setkami na Wschód, zakopywano w leśnych grobowiskach, męczono i tracono w więzieniach. Ogień wygaszany, wciąż wybuchał z nierówną siłą. Było to coś w rodzaju powstania, ale bez określonego początku i bez końca, któremu dałoby się wyznaczyć datę.
- W kuchni wspomniał pan historię ojca.
-
Był żołnierzem podziemia zakopanym żywcem niedaleko Łomży.
- Mówił pan, że wychował się w sierocińcu?
-
Przez te wszystkie lata byłem janczarem. Nic o sobie nie wiedziałem. Dowiedziałem się o tym dopiero w roku 1990, kiedy dookoła kotłowało się. Powstał nowy rząd. Rosjanie wynocha. Palenie papierów. Zacieranie śladów. Ja w tym wszystkim i to z własnego wyboru. Nie to, żebym w to wierzył. Człowieka można wychować tak samo, jak złego psa. Takim psem byłem. Byłem gotów kąsać każdego, kogo wskazał. I nagle przypadek. Jeden z zajmujących się przewożeniem materiałów do Rosji przyjaciół, powiadomił mnie, że ma coś ciekawego.
- W roku 1990 wywożono coś do Rosji?
-
Upadek tego wszystkiego był nieprzewidziany. Znajomi twierdzili, że Rosjanom musiał ktoś przewrócić w głowie.
- Przesyłano to pocztą dyplomatyczną?
-
Skądże znowu? - mój rozmówca uśmiechnął się. - Żadna poczta nie mogłaby sobie z tym poradzić. Władza w Polsce obiecała, że przewrót będzie bezkrwawy. Materiały wysyłano ciężarówkami.
- Nikt tego nie sprawdzał?
-
Robiono to z pozwoleniem rządu. Tego rządu już niekomunistycznego. Jaruzelski był prezydentem wolnej Polski. Na ile była
ona wolna, to inna sprawa. Zadzwonił do mnie kolega z zapytaniem, czy mógłbym do niego zajrzeć. Do jego biura. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale domyślałem się, że nie o wypicie butelki wódki.
- To było w Warszawie?
-
Pod Warszawą. Zaszedłem do niego po godzinach pracy. Było tam trochę osób. Wymieniano komentarze na temat tego, co się dzieje. Niektóre w rodzaju: "Trzeba będzie przypomnieć towarzyszom radzieckim, w jakie gówno nas wprowadzili". Ale popłoch to nie był. Raczej podenerwowanie.
- Wpuszczono pana tam na polecenie kolegi?
-
Miałem dokument, który pomagał. Nic specjalnego, ale ludzie od nas wiedzieli, o kogo chodzi. Kto mnie przysyła. Nie trzeba wymieniać nazwisk, żeby niektórzy stawali na baczność, choć minister był już solidarnościowy.
-
Tam, gdzie się pan znalazł, niszczono dokumenty?
-
Pakowano i sortowano. Palono też.
-
Kolega wezwał pana do pomocy?
-
Trafił przypadkiem na moją teczkę z aktami. Wśród tych utajnionych. Przeznaczonych na wywózkę.
- Miał pan to w rękach?
-
Byłem wśród swoich. Przejrzałem niektóre. Jak powiem jakieś nazwiska, to nic panu to nie powie. O Kucyku pan nie słyszał?
- No, nie.
-
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin