swietochowski_woly.rtf

(56 KB) Pobierz

 

WOŁY

Najcenniejszym przymiotem natury jest jej rozmaitość. Nie ma podobno jednakich dwu kropli wody, dwu liści na drzewie.   Wyobraźnia,   pomysłowość   przyrody   nie   tylko zdumiewa, ale stanowi źródło wielu naszych zadowoleń. Bo   czymżeż   byłoby   życie   wśród   widoków   tożsamości? Czytaniem książki sklejonej z komunałów. Od czasu istnienia świata słońce co dzień inaczej wschodzi i zachodzi, bo natura może wytwarzać nieskończoną ilość kombinacji. Malarze mają zapewnione tematy i nie potrzebują się powtarzać.

Polak smutny zawsze filozofuje, więc i ja prządłem nici z tego kłaczka uwag, a choć je woźnica przeciął pytaniem: “która godzina?” — rozmyślałem dalej:

“Ręczę, że i te dwa byczki, mocując się rogami na paśniku, są odmienne od wszystkich poprzednich, współczesnych i przyszłych, a nawet figlują oryginalnie”. Przerwały zabawę spostrzegłszy przejeżdżającą bryczkę, fuknęły nozdrzami, zwróciły uszy ku przodowi i przyglądały się nam buńczucznie, jak dwaj młodzi Szwajcarzy podróżnikom. Z lasku wyszedł chłopiec wiejski, który mijając je krzyknął i śmignął prętem. Byczki odskoczyły nieco, ale znowu stanęły odważnie.

— A nie pójdziesz ty od nich, kanalio! — zawołał na chłopca orzący nie opodal parobek. — Sybirak szelma, przeszkadzają mu!.

“Poczciwy człowiek — rzekłem do siebie — strzeże wołki jak dzieci i nie pozwala ich nawet płoszyć”.

Bryczka nasza, wybrnąwszy z piasku, potoczyła się raźniej wzdłuż niw zżętych, zalanych złocistymi odblaskami sierpniowego słońca, które coraz mocniej dopiekało. Spotykaliśmy ludzi pracujących w polu, bydło wyskubujące trawę ze rżyska, psy myszkujące po nie skoszonych jarzy­nach2, niemowlęta zawieszone w płachtach — a ja ciągle mimo skwaru i kurzu rozsnuwałem przekonanie, że cały ów krajobraz w tej postaci ułożyła natura po raz pierwszy.

Przy drodze stał wóz drabiniasty naładowany zbożem. Wieśniak, zanim ruszył, wyrwał z dużego, prawdopodob­nie dworskiego łanu wiązkę grochu i karmił nim woły, które jadły z powagą Niemców posilających się przed ciężką robotą.             

Troskliwy gospodarz kradnie, a żywi swoich pomocni­ków!

Pył znowu otoczył nas obłokiem, koła zagrzęzły w pia­sku, długą smugą zalegającym stok znacznej wyżyny. Przed nami para rosłych byczków i dobrze utrzymanych wołów ciągnęła na wozie sosnę. Dwaj chłopi podparłszy ramionami kłonice pomagali wyprężonym zwierzętom zachęcając je do wysiłków.

— Ho, ho, dalej, małe, uuup!

Ale  małe,  szarpnąwszy  kilkakrotnie,  stanęły.   Starszy wieśniak zbliżył się do nich, pogłaskał po głowach i grzbietach, mówiąc:     

— Odpocznijcie sobie. Psia góra!

Woźnica mój chcąc rozszerzyć sobie przejazd zawołał:

— Na prawo!

— A to włóż jarzmo i ściągnij na prawo — ofuknął go młodszy. — Patrzcie go, jaki chwat z morskiej piany.

Miał słuszność broniąc zmęczonych bydląt, ale mój fur­man odparł:

— Muszą być “frajcuzy”, delikatne.

Odpłacono mu za tę uwagę radą, której powtórzyć nie mogę.

Wydostaliśmy  się  wreszcie  na  szosę.  Wlokły  się  po obu jej stronach ciężkie bryki i wozy w kierunku miasta. Pod  stacją  kolei uwięzliśmy  między  nimi,  a  zwłaszcza jedna fura tarcic, ciągniona przez woły, zagrodziła nam drogę. Wśród wzajemnych wymysłów utorowano wresz­cie przesmyk, którym mieliśmy przemknąć. Podrażniony wszakże mój Łukasz zaciął batem w przejeździe najmniej winne woły. Właściciel ich ryknął, skoczył ku nam,  za nim pośpieszyli jego towarzysze,  a ponieważ przed  za­mkniętą rogatką kolejową musieliśmy stanąć, rozpoczęła się bijatyka, z której Łukasz wyszedł mocno poturbowany. Walce tej woły przypatrywały się z angielskich spokojem. Skutkiem  zajęcia linii  głównej  pociąg nasz  zatrzymano daleko od dworca. Na sąsiednich szynach z kilku wagonów wyładowywano wielkie woły ukraińskie, które miały zginąć w żołądku stolicy.

Złym jest człowiek — według pewnej autorki angielskiej — którego nie wzrusza widok zżółkłych liści jesien­nych; gorszym jest, według mnie, ten, którego nie wzrusza widok płowych, opiętnowanych, na rzeź pędzonych wo­łów. Czy kiedykolwiek przypatrzyłeś się im, czytelniku? Jak smutnie spoglądają ich duże, bolesnym przeczuciem zaćmione oczy! Boki zapadłe, skóra wypalonymi stemplami oznaczona, w całej postaci rozlana niema rozpacz. Dźwigają swe mięso na ofiarę człowiekowi, który nie ma dla nich litości. Ile razy przechodzę koło gromadki tych płowych skazańców wiedzionych  na  śmierć,  serce  mi  się  ściska strasznym kurczem. Wyprowadzone z wagonu,  obejrzały się wokoło: jedne wąchały ziemię, drugie szukały na niej źdźbła pożywnego, inne wsłuchiwały się w gwar miejski, inne nareszcie spoglądały w górę, jak gdyby badając, czy to samo niebo nad nimi sklepione. We wszystkich odbijało się odurzenie, niemoc, rezygnacja. Ze stepów, ze swobody, z  traw   wonnych  i   czystego   powietrza,   przeniesiono   je w odmęt piekielny, gdzie węszą krew.

I to one w drodze nie jedzą? — zapytał służący ko­lejowy.

— Szlamują sobie kiszki — odrzekł odbiorca “towaru”.

— Choćby im wody trochę...

— Może   sodowej...   Prędzej   tam,   nie   bałamucić,   bo przed czwartą muszą być w szlachtuzie.

— Pierwsza partia już poszła.

— Potrzebne wszystkie — zakończył odbiorca. Odszedłem od okna — w tej chwili pociąg się podsunął pod dworzec.

Z nieprzyjemnym wrażeniem wsiadłem do dorożki od­pędzając z myśli mary nieszczęśliwe. Czy człowiek wiecz­nie karmić się będzie cudzym życiem? Czy on nie wynaj­dzie sposobów istnienia bez morderstwa? Czy ta koniecz­ność natury nigdy się nie złamie? I ja za chwilę jeść będę pieczeń z tych samych istot, których niedola tak mnie rozrzewnia. Co tu właściwie jest słusznym: moje współczucie czy apetyt?

Na moście zakotłowały się wrzaski:  jakaś przeszkoda zatamowała przejazd. Jeszcze nie zdążyłem zbadać przyczyny, gdy dorożka wjechała ze mną w gromadę płowych wołów. Powiązane za rogi parami, tłoczyły się i rzucały, a wściekły czeladnik rzeźnicki, w niebieskim fartuchu i zatłuszczonym kaftanie, smagał je niemiłosiernie skręconym w kilkoro postronkiem. Jednocześnie z każdego kozła spadały im na grzbiety bicze, od których skóra się pręgowała. Nareszcie utorowano drogę. Mój dorożkarz miał już wolną, mijając wszakże woły ciął jednego z nich tak mocno batem, że aż biednemu stworzeniu z oka wyciekł krwawy wężyk.

    I za co go bijesz? — zawołałem, wzburzony.

    To na rzeź, panie.

 

  Cały w tej odpowiedzi systemat. Co ma prawo do życia — to pozostaje pod osłoną wszystkich naszych uczuć; co na rzeź przeznaczone — zasługuje tylko na okrucieństwo. Chłopiec źle zrobił postraszywszy pasące się byczki, woźnica oberwał po karku za uderzenie wołów ciągnących wóz, ale te płowe mięsa wolno ćwiczyć dla rozrywki.

Na koźle dorożki siedział prawdziwy Pindter.

 

[Pindter – ówcześnie znany ze swych polakożerczych wystąpień dziennikarz niemiecki]

 

 

 

DWAJ FILOZOFOWIE

             

Izos nikogo nie kochał prócz swego ucznia Dinamosa. Kiedy był młodszy, kobiety trącały swymi urokami o jego serce, które jak dzwon odbrzmiewało ku nim czystym to­nem uczucia,  ale milkło  wkrótce;  nie  poślubił żadnej, ażeby — jak mówił — nie zniechęcić się do wszystkich. Według niego życie ludzkie podobne jest do skrzyni, na­pełnionej   szczelnie  różnokształtnymi  kamieniami,  które .  tłuką się o siebie i kruszą podczas jazdy nierówną drogą; leżąc zaś z daleka lub przedzielone, nie uderzałyby się i nie niszczyły, wzajemnie. Śród ciał martwych trudno znaleźć dwa, które by przystawały do siebie ściśle, a ludzie sądzą, że śród daleko liczniejszego i daleko bardziej w swych jednostkach różnorodnego społeczeństwa mogą dobrać tyle istot współmiernych, ile im się podoba. Więc Izos nie zawiązywał stosunków bardzo bliskich, chociaż szczerze miłował cały ród człowieczy. Jednego tylko Dinamosa wyłą­czył i ukochał. Tłumaczył się przed nim z tej słabości:

— Nie uprzędziesz takiej nici, która by była bezwzględ­nie równa i nie miała najmniejszego zgrubienia; nie wydobędziesz takiego dźwięku, który by od początku do końca przebrzmiał z jednaką siłą; nie wytworzysz takiej harmonii, która by się nie chwiała w żądnym punkcie. Ty jesteś kwiatem mojego uczucia, ale kąkolem mojej filo­zofii.

A tę filozofię wraz z uprawą krzewu winnego szczepił starannie w duszy Dinamosa. Wziął go do siebie małym sierotą, może skazanym na śmierć przedwczesną, przypuszczając, że znajdek me wpije mu się jak kleszcz w serce i nie naruszy jego równowagi uczuciowej; Chłopiec jednak źle mu się odwdzięczył za opiekę, bo wzbudził w nim głębokie, niemal ojcowskie przywiązanie. Był nie tylko dobry, miły i ładny, ale nadto w duszy bogaty. . Daremnie  wszakże Izos, który od lat 20 nigdy się z nim nie rozstawał, przele­wając swoje myśli do jego głowy, usiłował, żeby one w niej osiadły kryształami czystego, beznamiętnego rozumu: Di­namos roztapiał je w ogniu gorącego serca. Podczas gdy każde słowo starca było grudką lodu, każde słowo- mło­dzieńca było węglem żaru. Pierwszy starał się wszystko zrozumieć i wytłumaczyć, drugi — kochał lub nienawidził. Przy każdej sposobności, zarówno podczas pracy, jak długich przechadzek, Izos oziębiał i otrzeźwiał swego wychowanka, a chłopiec coraz bardziej się rozpalał i rozmarzał. Razu pewnego zbierali wspólnie grona w winnicy i, jak zwykle, rozprawiali łagodnym sporem o wzajemnych różnicach pojmowania świata.

— Gdyby miłość — mówił stary — była wdzięcznością, a nienawiść zemstą, rozum by ich się- nie- wyparł. Ale jakże można okazywać wdzięczność albo zemstę temu, co istnieje bez zasługi lub winy? Że kobieta jest piękna lub brzydka, sędzia sprawiedliwy lub przekupny, przyjaciel wierny lub zdradziecki, to nie wynikło ani z ich złego, czy dobrego postanowienia. Takimi ich stworzyła i być kazała natura. Dlaczegóż nikt nie kocha winnych jagód za to, że są słodkie i pożywne, a nie potępia wilczych za to, że są szkodliwe i trujące?

— Kocha i potępia — odrzekł Dinamos — bo pierwsze hoduje i zbiera, a drugie niszczy i odrzuca. I ty ojcze to samo robisz, co wszyscy.

— Bo jeszcze jestem trochę głupi. Głowa moja podobna do nadtłuczonego garnka, w którym można coś ugotować, ale który ciecze. Zresztą wiesz co, mój chłopcze, przeko­nałem się, że samym dowodzeniem nie nauczę cię tego, czego bym nauczyć pragnął. Widocznie mam za mało rozumu, ażebym mógł nim obdzielić nas dwu, a ten krążek życia, w którym się obracamy, jest za ciasny,  ażeby ci zdołał otworzyć szersze widoki. Więc idź w świat daleki, a gdy rozejrzysz się po nim uważnie, wróć do mnie. Może wtedy dusze nasze wzajemnie w sobie przeglądać się będą. — Zaciążyłem ci już ojcze, chcesz mnie się pozbyć, po­wiedz otwarcie.

    Nie zaglądaj mi za słowa, bo w nie szczerze, całą myśl moją włożyłem. Od dawna już wyrzucam sobie, że
cię trzymam i dmucham jak we flet dla wydobycia me­lodii,  której  zagrać nie  umiem.  Zobaczę,  jak  cię  świat nastroi. Przygotowałem ci dosyć pieniędzy na rok cały.

Dinamos wyjechał. Zwiedził Grecję i jej kolonie azja­tyckie,  przypatrywał się  ludziom,  obcował: z  filozofami,
wreszcie z obfitym plonem doświadczenia i wiedzy, ciągniony coraz silniej tą nicią, która jego serce z sercem Izosa
związała — wrócił.

Stary powitał go radością i rozrzewnieniem. Przez kilka miesięcy Dinamos opowiadał mu szczegółowo swoją podróż. Gdy już przesnuł cały jej wątek, Izos zapytał go:

— Czy ciągle kochasz i nienawidzisz ludzi?

    O, tak — rzekł młodzieniec — a nawet teraz jeszcze bardziej, niż przedtem. Poznałem najrozmaitszych, miłości lub potępienia godnych. Za jednych oddałbym życie, dla drugich żałowałbym sznurka na stryczek.

Izos smutnie spuścił głowę, przygnębiony nie tylko za­wodem nadziei zmian w naturze wychowanka, lecz także i wątpliwością co do własnej filozofii, do której pragnął go nawrócić. Czyżby ona była istotnie mylna? Czyżby w umysł tego chłopca lepsza mądrość odblaski swego światła rzu­cała? Nie. Skrzepłe i stężałe przekonania starca nie tak łatwo dały się skruszyć młodej sile. Po chwili milczenia zapytał:

— Któryż z filozofów wydał ci się bogom najbliższy?

—Plato —odrzekł z zapałem Dinamos. — On nie do­myśla się prawd, ale je objawia. Każde jego słowo jest gwiazdą w ciemność spadającą.

— Prości jednak wieśniacy lekceważą go, bo nie umie sprowadzić deszczu. Jak sądzisz, czy posąg Ateny byłby odpowiedni na kowadło?

— Cóż znowu! Pękłby pod pierwszym uderzeniem młota.

    I ja tak mniemam. Czy wielu po drodze znalazłeś przyjaciół

— Kilku mogę śmiało nazwać tym mianem. Zwłaszcza Nikon z Efezu tak mnie rozczulił swoją szlachetną dobrocią, że nikomu z serca mojego nie ustąpi.

— Cóż ci takiego zrobił?

— Długo musiałbym mówić o jego zacnych usługach. Wspomnę tylko jedną. Kiedy zachorowałem, przerwał swoją praktykę i nie wyszedł z mojego mieszkania, dopóki mnie nie wyleczył.

— Więc innych chorych opuścił?

— Wszystkich.

— Nie dowiadywałeś się, co o nim powiedzieli?

— Może go nazwali nicponiem, ale co to mnie obchodzi. Dla mnie był dobroczyńcą.

— Zapewne. Czy żadna kobieta cię nie odurzyła?

— Fałszywy wstyd — rzekł zarumieniony Dinamos — kazał mi zataić przed tobą to wyznanie. Tak, pokochałem śliczną dziewicę z Miletu. Jest tak piękna, że gdy stanie nad morzem, jego zwierzchnie fale ciągle przybiegają do brze­gu, ażeby odbić w sobie jej obraz i odnieść go głębszym. Jest tak dobra...

— Nie wątpię o tym — przerwał Izos — ale czy zbada­łeś, że nie ma ani jednego człowieka, który by o niej mówił, przeciwnie?

— Ja ją widzę taką...

— A czy nie zastanowiłeś się nad tym, że może ty sam tylko taką ją widzisz, że innym przedstawia się ona gorzej, nawet bardzo źle...

— Nie przypuszczam, a zresztą moje uczucie mi wystar­cza i nie potrzebuję go potwierdzać cudzymi.

— Słusznie. Gdyby wszakże ktoś uznał, j ą za brzydką i złą, czy nazwałbyś go niesprawiedliwym?

Naturalnie.

— Więc, kto nie ma twoich oczu, uszu, nerwów, wymagań, gustu, jest człowiekiem złym?

— Ach, ojcze, stawiasz mi sofistyczne potrzaski.

— Nie, mój drogi, ja cię nie chcę mamić, tylko szukam drogi, którą moglibyśmy iść razem.

— Przyznasz, ojcze, że są kobiety, powszechnie uważane  za. piękne i dobre, lub brzydkie i złe. Do pierwszych należy Lota.....              .

— Wierzę,  gdybyś  jednak  tę  Lotę  dał   niemowlęciu pozbawionemu piersi matczynej, czy byłoby nią zachwycone?

— Ależ ona jest dziewicą.

— Zatem dziecko ssące przeniosłoby nad nią najszpetniejszą mamkę?

— Któż temu przeczy?

— Ja — nie. Pisałeś mi z drogi, że cię niezmiernie obu­rzył wódz spartański, który knuł z Persami zdradę przeciw ojczyźnie.

— Nikczemnik!   Kruki   zdychać   będą,   jedząc   go  po śmierci.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin