Antologia - Don Wollheim proponuje - 1985.doc

(1283 KB) Pobierz
Don Wollheim Proponuje * 1985

Don Wollheim Proponuje * 1985

The 1985 Annual World’s Best SF

Data wydań oryginalnego i polskiego - 1985

OD WYDAWCY

 

Oddajemy Czytelnikom do rak książkę mającą wszelkie szansę stać się przebojem wśród zwolenników literatury science fiction. Zawiera ona dziesięć opowiadań napisanych przez autorów brytyjskich i amerykańskich, zebranych w tom nazwany w podtytule “Najlepsze opowiadania roku 1984”. Autorem wyboru jest znany amerykański wydawca i twórca antologii Donald A. Wollheim.

Tradycja wydawania antologii najlepszych opowiadań roku poprzedniego liczy sobie już ponad ćwierć wieku; sam Wollheim zapoczątkował ją przed dwudziestu laty. Mimo iż w chwili dokonywania wyboru autor nie zna jeszcze ewentualnych wyróżnień, które poszczególne utwory mogą otrzymać w roku następnym, zdarzało się już wielokrotnie, iż wiele spośród opowiadań zakwalifikowanych do antologii tych zaszczytów dostąpiło. Za przykład mogą posłużyć nowele: “The Ugly Chickens” Howarda Waldropa (nagroda Nebula w roku 1981) czy “Blood Music” Grega Beara (“Nebula” i “Hugo” w roku 1984); obie znalazły się w odpowiednich rocznikach antologii Wollheima.

Intuicja i tym razem nie zawiodła autora wyboru: zamieszczone w niniejszym tomie opowiadania Johna Varleya “Naciśnij ENTER” oraz Octavii Butler “Więzy krwi” zdobyły nagrodę “Nebula” za rok 1985, zaś dwa inne utwory do tej nagrody kandydowały. W momencie oddawania tomu do druku nie znamy jeszcze wyników głosowania na nagrodę “Hugo”; odbędzie się ono w sierpniu 1985 r. w dalekiej Australii. Z pewnością jednak utwór Varleya i tu będzie silnym kandydatem.

Dzięki uprzejmości Donalda Wollheima, który dostarczył nam swój wybór jeszcze w maszynopisie, mamy możliwość prezentacji polskiemu czytelnikowi dziesiątki najlepszych opowiadań anglo-amerykańskich roku ubiegłego. Znajdziemy w tym tomie, jak każe najnowsza moda, opowieści z cyklu “to się może zdarzyć już dziś, jeśli...” ale także podróże ku odległym planetom, w dalekiej przyszłości. Niektóre z tych utworów są może drastyczne, inne zaś - “lekkie, łatwe i przyjemne”, co jednak nie oznacza - bezmyślne. Każdy z zaprezentowanych w niniejszym tomie autorów stara się na swój sposób odpowiedzieć na pytanie: “Dokąd zmierzamy?” Na ile te odpowiedzi są zadowalające, dziś jeszcze trudno nam ocenić. Ale jutro...

WSTĘP

 

 

Niedawno otrzymałem pocztą numer 2/1984 czasopisma Literatura Radziecka, w całości poświęcony tematowi “Science fiction dziś”. Było to wydanie anglojęzyczne, opublikowane w Moskwie przez Związek Pisarzy ZSRR. W numerze tym znajdowały się odpowiedzi na pytania zadane przez redakcję czasopisma różnym autorom sf; dwa z nich brzmiały: Jaka jest misja społeczna fantastyki naukowej? Jaką rolę może ona odegrać w świecie współczesnym?

Uważamy, że warto zacytować niektóre wypowiedzi. Definicja science fiction i jej znaczenie zawsze stanowiły temat kontrowersyjny w gronie czytelników, autorów i badaczy tego zjawiska. Oto więc, co odpowiedział Isaac Asimov:

Społeczna funkcja sf jest następująca: przygotowywać, przyuczać mózg ludzki do myśli o nieuchronności zmian technologicznych. W rozwiązaniu tego zadania fantastyka naukowa gra rolę jakby poparcia moralnego, pobudzając ludzkość do korzystania z technologii jedynie w celu doskonalenia społeczeństwa i mnożenia szczęścia ludzkiego, ale w żadnym razie nie w odwrotnym kierunku.”

Arthur C. Clarke odpisał: “Pogląd, że fantastyka naukowa przepowiada przyszłość, jest absolutnie mylny. Wszystko wygląda inaczej: kształtuje ona dobrze rozwiniętą wyobraźnię, przygotowuje ludzi, którzy potrafią myśleć kategoriami przyszłości... Ostrzegać przed niebezpieczeństwem czyhającym na ludzkość literatura ta potrafi znacznie skuteczniej niż snuć utopijne projekty. Jest to niejako «system wczesnego ostrzegania» o przyszłych katastrofach.”

A oto cytat z wypowiedzi Jamesa Gunna: “Optymizm nie polega dziś na bezmyślnym powtarzaniu twierdzeń w rodzaju «świat jest piękny, a przyszłość bezchmurna» stoimy obecnie, jak nigdy przedtem, twarzą w twarz z katastrofami, z których każda, jeśli się zdarzy, może okazać się fatalna. Optymizm polega na czymś innym: na świadomości, że przetrwać pomimo wszystko trzeba. Pomimo wszystko...”

Harry Harrison oświadczył: “Dobrzy pisarze fantaści mogą opowiedzieć czytelnikom wiele pożytecznych rzeczy: i to, jak «pracuje» nauka; i że świat, w którym żyjemy, to świat stale się zmieniający; i wreszcie, że jesteśmy w stanie przekształcać same te zmiany (zamiast potulnie się na nie godzić) w celu poprawy życia ludzi”.

Joe Haldeman: “Fantastyka naukowa pozwala nam dokonywać intelektualnego testowania tendencji zmian życia w przyszłości. Jest to testowanie bezpieczne na wzór tego, które przeprowadzają piloci w symulatorach naziemnych. Może ona dostarczyć systemu wczesnego ostrzegania przed przyszłymi nieszczęściami, a także zaproponować możliwości rozwiązywania naszych obecnych problemów”.

Frederik Pohl: “Społeczna funkcja fantastyki (poza tą jej poważną częścią, której celem jest wyłącznie rozrywka) polega na badaniu skutków wszelkich zmian technologicznych, społecznych i kulturalnych. Ażeby było nam łatwiej rozstrzygać, które z tych zmian chcielibyśmy widzieć wcielone w życie...”

W ankiecie wzięli również udział pisarze radzieccy; ich wypowiedzi współbrzmiały z opiniami wyrażonymi powyżej. Dymitr Bilenkin napisał: “Każda idea, nim zostanie wcielona w życie, musi dojrzeć w umyśle autora. Science fiction, podobnie jak każda inna forma literacka, może wpływać na umysły i uczucia ludzi. Nie ma większego znaczenia fakt, że sf często uważa się za literaturę rozrywkową; wręcz przeciwnie: można to uznać za jej zaletę, gdyż w ten sposób trafia ona do szerszych kręgów czytelniczych”.

Kir Bułyczow: “Science fiction, jako literatura odmienna od realistycznej, zajmuje się domniemaniami; w sferze jej zainteresowań leżą nie tylko problemy poszczególnych ludzi, ale całego społeczeństwa... Science fiction adresowana jest głównie do ludzi młodych, tych, którzy jutro staną się odpowiedzialni za losy rodzaju ludzkiego”.

Jeremi Parnow: “Społeczna funkcja fantastyki polega przede wszystkim na uwidacznianiu i wcielaniu w życie ludzkich trosk i oczekiwań. Przygotowuje społeczeństwo, jeśli tak można powiedzieć, na nowe osiągnięcia i radykalne zmiany, a ostrzega przed możliwymi niebezpieczeństwami”.

Wadim Szefner: “Nawet pisarze nie-fantaści stają się fantastami, gdy próbują wejrzeć w Jutro. Potęga science fiction polega nie tylko na jej zdolności wizualizacji świata dnia jutrzejszego, ale także na jej zdolności wpływania na przyszłość, a nawet, do pewnego stopnia, kształtowania jej. Mają tu zastosowanie zarówno prognozy negatywne jak i pozytywne. Literatura sf ma jeszcze jedno zadanie, a raczej, mówiąc dokładnie, super-zadanie: nauczyć ludzi dobroci. Moim zdaniem, cel ten można osiągnąć najlepiej, gdy fantastyka nie jest wyłącznie naukowa lub techniczna, ale gdy przypomina bajkę lub przypowieść. Powtarzam: taka jest moja opinia i oczywiście, mogę się mylić.

W długim artykule na ten temat radziecki krytyk i wydawca sf Włodzimierz Gakow napisał: “Skoro już ludzkość chce oglądać wizje niebyłego, obrazy, jakich - chciałoby się wierzyć - nikt z Ziemian nigdy nie zobaczy w rzeczywistości, to znaczy, że nadeszły czasy science fiction.

I nie chodzi tu tylko o zaspokojenie czyjeś czczej ciekawości; chodzi o konieczność życiową. Spokojna, szczęśliwa przyszłość nie nastanie sama przez się. Musimy ją wszyscy budować i tak samo wszyscy musimy jej bronić. Skoro zaś na porządku dziennym staje kwestia ochrony przyszłości, to naszym obowiązkiem jest przynajmniej wiedzieć o niebezpieczeństwach, które jej zagrażają.

Prognostyka naukowa stanowi, mimo wszystko, domenę uczonych. Pisarze fantaści mogą tylko, niczym radary, nakierować postępową myśl ludzką na umowne cele-antyświaty. Eliminacja wariantów niepożądanych i nawet śmiertelnie niebezpiecznych jest - co tu gadać - odpowiedzialnym zadaniem. I trzeba przyznać, że science fiction nie najgorzej się z niego wywiązuje”.

Przeglądając w świetle powyższych uwag najnowsze dokonania w literaturze science fiction trzeba odnotować intuicyjne wyczucie Wadima Szefnera co do tego, jaki kierunek w fantastyce stanie się współcześnie dominujący: nie naukowo-techniczny, ale raczej imaginacyjno-społeczny czy nawet o charakterze przypowieści. Baśnie dla dorosłych, zwane Fantasy, ukazują się w coraz większych nakładach, zajmując poczesne miejsce na półkach księgarskich w Stanach Zjednoczonych. Szefner ma, mimo wszystko, rację: ta forma przypowieści lub zajmującej przygody jest również oparta na zasadach moralnych konfrontacji Dobra ze Złem - a Zło, nawet w najwymyślniejszej Fantasy, to to, co zabija, kaleczy, niszczy nadzieję na przyszłość.

W dziesięciu opowiadaniach niniejszej antologii, moim zdaniem najwybitniejszych wśród plonu roku ubiegłego, znajdą Czytelnicy coś z tego, o czym mówili wszyscy cytowani pisarze. Opowieści, które ostrzegają; opowieści, które mogą przerazić; opowieści, które wzbogacają wyobraźnię i poddają pomysły mogące ukształtować przyszłość naszego świata - tutaj znajdziecie je wszystkie.

DONALD A. WOLLHEIM

JOHN DALMAS

NIEBEZPIECZNY CZŁOWIEK

 

 

Wiedza o najbliższej przyszłości może być bardzo korzystna - o ile ktoś potrafi właściwie użyć podobnej informacji. Szczególnie gdyby miała ona postać jutrzejszej gazety, którą można przeczytać dzisiaj. Ale związane są z tym różne problemy i zastrzeżenia... a poza tym należałoby tu docenić znaczenie elementu ludzkiego.

 

Odłożyłem Przegląd Ekologiczny i podszedłem do telewizora. Lubiłem oglądać wieczorne wiadomości o dziesiątej. Wyskoczył obraz i rozlał się po ekranie; właśnie znikała ostatnia scenka wstępnych audycji reklamowych.

Usadowiłem się przed telewizorem. Byłem zupełnie sam w moim typowym domku - trzy sypialnie i salon plus półtorej łazienki - położonym blisko uniwersytetu. Odkąd Eydie rzuciła mnie dla Barney’a Fostera, czułem się czasami trochę osamotniony, ale miałem za to więcej spokoju i mniej powodów do irytacji. Choćby dlatego, że wieczorami dom nie zmieniał się w królestwo wielkich telewizyjnych kwizów, łzawych komedii i dramatów.

Przekonałem się na własnej skórze, że poślubienie najładniejszej dziewczyny z całej klasy wcale nie zapewnia niezmąconego szczęścia na długie lata.

Parę pań z uniwersytetu, zarówno wykładowczyń, jak pracownic administracyjnych, miało wyraźnie ochotę uzupełnić moją rzekomo niepełną egzystencję, więc na brak zajmujących wieczorów nie mogłem narzekać. Pierwsze miejsce zajmowała Maggie Lanning, której uroda i fizyczne zapały szły w parze z wyjątkowym rozsądkiem we wszystkich sprawach, jakie zdarzało nam się wspólnie poruszać. Nadto zaś lubiła piesze wycieczki podczas deszczu, w mieszanym zespole koszykarskim była świetną napastniczką (miała stopień docenta WF), a na dokładkę posiadała wieloletni zbiór artykułów wstępnych Johna Campbella publikowanych w Astounding i Analogu. Co nie znaczy, że była osobą wiekową. Miała lat trzydzieści trzy, dwa lata mniej niż ja.

Ale żenić się? Wspólnym rozmowom i swawolom i tak nic nie stało na przeszkodzie, a Maggie miała jeden poważny mankament: dziesięcioletniego synka. Lanny był sympatycznym dzieciakiem, bardzo ze mną zaprzyjaźnionym, który raz po raz dawał mi do zrozumienia, że mógłbym być znakomitym tatą, a Maggie bardzo dobrą żoną. Cóż, kiedy za niecałe dwa lata Lanny miał się stać nastolatkiem.

Zresztą nie nacieszyłem się jeszcze świeżo odzyskaną wolnością. Teraz, po ostatecznym rozwodzie, powinienem chyba wysłać Barneyowi dziękczynny liścik. Albo nie. Byłaby to niestosowna złośliwość i miałbym potem niesmak.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos spikera zapowiadającego burzę na Słońcu. Toteż kiedy sprawozdanie z rozgrywek w koszykówce i hokeju dobiegło końca, włożyłem marynarkę i skierowałem się do drzwi. Wybuchy na Słońcu wywołują niekiedy zjawiska świetlne na niebie, a obserwowanie zorzy polarnej to jedna z moich pasji.

Gdybym przed wyjściem na dwór zapalił światło nad gankiem, pewnie niczego bym nie zauważył. W moim plastikowym pojemniku na odpadki, który stał na skraju chodnika czekając na poranną wizytę śmieciarzy, grzebał jakiś krępy, barczysty mężczyzna. Gdyby stał o dwa kroki dalej, skryłby go ligustrowy żywopłot Chucka Ciccone. Mężczyzna wkopał się do pojemnika po pachy, niektóre rzeczy dla uzyskania lepszego dostępu wyłożywszy na chodnik; wyprostował się na chwilę, a potem powkładał wszystko porządnie z powrotem do kubła i starannie zamknął pokrywę. W pojemniku nie było nic cennego ani nadającego się do zjedzenia.

- Hej! - zawołałem. Mężczyzna z wolna podniósł wzrok, potem spuścił głowę i zaczął się oddalać.

- Chwileczkę! - krzyknąłem. - Niech pan wejdzie i zrobi mi przysługę. Mam resztki kolacji, z którymi nie mogę sobie poradzić.

Ledwo widoczna twarz znowu odwróciła się w moją stronę i po paru sekundach mężczyzna ruszył ku domowi z rękami wciśniętymi w kieszenie roboczej kurtki z drelichu. Kiedy tak szedł skurczony w sobie dla osłony przed chłodem i nocą, ogarnęło mnie przez chwilę jakieś dziwne uczucie. Nie lęk. Poczułem tylko coś dziwnego.

Grubo ciosana twarz o wydatnych kościach policzkowych, brudna i nieogolona, pokryta była bruzdami znamionującymi późny wiek średni. Sprawiał wrażenie osobnika, który przyjechał do miasta pociągiem towarowym, prawdopodobnie zdążającym na południe. Przytrzymałem mu drzwi, kiedy wchodził - inaczej musiałbym potem myć klamkę - i poprowadziłem prosto do łazienki.

- Może miałby pan ochotę wziąć prysznic, zanim coś odgrzeję? - zapytałem wskazując gościnny ręcznik i myjkę, po czym zostawiłem go samego.

Nie miałem nic do odgrzania, wrzuciłem więc do garnka jajka i parówki, umieściłem na wolnym ogniu puszkę fasoli, nastawiłem też imbryk, żeby zrobić gorącą czekoladę. Kiedy wszystko było przygotowane, wygrzebałem starą parę dżinsów oraz rozciągniętą bluzę od dresu i obie rzeczy złożyłem na dywaniku w łazience. Była zaparowana niczym turecka łaźnia; facet musi być wyjątkowo odporny na wrzątek, pomyślałem sobie. Zawołałem w stronę prysznica, że jego rzeczy zabieram do pralki i suszarki, że może włożyć moje, które mu zostawiam, a usłyszawszy zduszony pomruk zgody wyszedłem włączyć pralkę. Wrzuciłem wszystko, nie wyłączając czarnej trykotowej mycki; muszę pamiętać, by nie przełożyć jej do suszarki.

Co ty u diabła wyprawiasz! pomyślałem. To może być jakiś psychopata. Może cię zamordować i ograbić. Ale jego kieszenie nie zawierały żadnych śmiercionośnych narzędzi prócz niewielkiego scyzoryka.

Odruchowo, z uczuciem zażenowania, zrewidowałem zawartość portfela. Pieniędzy nie było. Znalazłem kartę marynarską na nazwisko Jaakko Savimaki, zamieszkałego w Calumet w stanie Michigan. Palacz, smarowacz i nadzorca pomp. Wystawiona w 1951 roku - trzydzieści lat temu. Widoczna na zdjęciu kwadratowa twarz o jasnych, ostrzyżonych na jeża włosach była młodzieńczą wersją tego samego człowieka. Według prawa jazdy mieszkał w Ironwood w stanie Michigan; słyszałem, że w tamtych stronach zamykają ostatnio kopalnie.

Otworzyłem drzwi łazienki i zajrzałem w głąb wypełnionego parą wnętrza. - Maszynkę i krem do golenia znajdzie pan w apteczce - powiedziałem włączając wentylator, żeby facet mógł trafić do lustra.

Po wyjściu z łazienki prezentował się znacznie lepiej, chociaż moje spodnie okazały się o parę centymetrów za długie i trochę za ciasne. Poradził sobie podwijając nogawki, a niedopięte w talii spodnie umocował elastycznym paskiem.

- Nazywam się Terry - powiedziałem. - Terry O’Brien.

- A ja Jake - odparł. - Jake Hill.

Już w tych paru słowach posłyszałem obcy akcent.

- Bardzo pana przepraszam, panie Hill, ale pozwoliłem sobie zajrzeć do pańskiego portfela, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Według papierów nosi pan nazwisko Savimaki.

Nie zaczerwienił się, nie okazał zmieszania ani gniewu. Zmierzył mnie tylko swoimi łagodnymi, niebieskimi oczyma, jakby badał wnętrze mojego mózgu:

- Savimaki to po fińsku rodzaj wzgórza - odparł. - Poza rodzinnymi stronami dla uproszczenia przedstawiam się po prostu Hill*.[po ang. wzgórze]

Kiwnąłem głową. - Jasne. W porządku, panie Savimaki, kolacja stoi na barze.

Musiał być bardzo głodny, ale nie połykał jedzenia w pośpiechu. Skończywszy jeść podziękował i nim się zorientowałem, co robi, odstawił naczynia do zlewu. Potem zmierzył mnie tym swoim badawczym spojrzeniem. Miałem uczucie, że widzi więcej niż normalni ludzie. - Jak mam się panu zrewanżować? - zapytał.

- Nie ma o czym mówić. Jest pan moim gościem.

Zamiast skinąć głową, oświadczył po prostu: - Nie czułbym się w porządku przyjmując coś za nic.

No, no, pomyślałem sobie, co za budujący sposób myślenia. Nie byłem pewien, czy mogę się z nim w pełni zgodzić żyjąc w kraju o systemie tak bezwzględnym, że niektórzy nie mogą znaleźć w nim dla siebie miejsca. Ale gdyby inni myśleli w ten sam sposób, wszystko z pewnością szłoby nieporównanie lepiej.

- Rozumiem - odparłem. - A czym się pan zajmuje?

Jasne oczy powędrowały w stronę kominka. - Ma pan drewno do porąbania?

- Niestety nie. Kupuję drewno już porąbane.

- A może jest jakaś stolarska robota? Jakieś zwichrowane okno, albo zepsute zamki?

Zrobiłem w myślach przegląd domu. - Trafił pan na zły moment. Nic takiego nie mam. Czy nie mógłby pan odłożyć rewanżu na kiedy indziej? Późną jesienią trzeba będzie odgarniać śnieg.

Twarz mu zmarkotniała; widać nie planował dłuższego postoju w Douglas. - Wie pan co - zaproponowałem - a może by tak przekazać rzecz dalej? Pomóc komuś innemu, kiedy nadarzy się panu sposobność?

Z ociąganiem pokiwał głową. - No, może - odparł. - Niech będzie. - Potem odwrócił się do zlewu i zaczął napuszczać wodę do zmywania naczyń, a ja w tym czasie przerzuciłem jego rzeczy do suszarki, pamiętając ciągle, by odłożyć na bok trykotową myckę. Myślenie szło mu może powoli, ale naczynia zmywał błyskawicznie. Po mniej więcej dwóch minutach były czyste, wypłukane i odstawione do obcieknięcia.

Skończywszy zmywanie przeszedł za mną do salonu i stanął niezdecydowany. Widziałem, że myśl o przyjęciu darmowej kolacji, kąpieli i prania wciąż nie daje mu spokoju. Po chwili spostrzegł wiszące na ścianie widoki, przeważnie zdjęcia dzikiej przyrody. Kiedy Eydie zabrała swoje ryciny, oprawiłem parę ciekawych pejzaży w ramki i powiesiłem je na opustoszałej ścianie. Mężczyzna podszedł, by przyjrzeć im się z bliska.

- Ma pan aparat fotograficzny? - zapytał.

- Aż trzy: trzydziestopięciomilimetrowego pentaxa do slajdów, starego rolleia 4x5 cm, i polaroid 680.

- Polaroid. - Chwilę się zastanawiał. - Co by pan powiedział na kilka ciekawych zdjęć?

- Co pan ma na myśli?

- Pokażę panu. Niech pan przyniesie polaroid.

Nic nie rozumiejąc, poszedłem niechętnie po aparat. Kiedy wróciłem do pokoju, mężczyzna siedział w fotelu.

- Jest naładowany?

- Zawsze.

- Niech pan nastawi aparat na moją twarz. - Mocno zacisnął powieki i w skupieniu zmarszczył brwi. - Proszę pstryknąć, kiedy powiem “już”.

Z głupim uczuciem podniosłem aparat do oczu.

- Już - powiedział. Nacisnąłem spust migawki. Wstał i zbliżył się, kiedy wyciągałem odbitkę. Zamiast podobizny Savimakiego miałem w ręku trochę nieostre zdjęcie domu; był to stary, drewniany, jednopiętrowy dom o spadzistym dachu, który nie miał frontowego ganku, tylko zawieszone w pustce drzwi na piętrze. Do tych dziwacznie umieszczonych drzwi biegła po ścianie drabina.

- Zróbmy jeszcze jedno - oświadczył. - To nie jest udane. Stać mnie na coś lepszego.

- Chwileczkę - wtrąciłem. - Jakim cudem nie otrzymałem pańskiego zdjęcia?

W rzeczywistości domyślałem się, o co może tutaj chodzić. Czytałem przed laty książkę opisującą szczegółowe, chociaż nieco mętne doświadczenia przeprowadzone z udziałem parafotograficznego medium nazwiskiem Nick Kopać. Miałem najprawdopodobniej do czynienia z podobnym zjawiskiem.

- Nie wiem - odparł. - Mam po prostu taką właściwość.

- Dziwny dom. Gdzie to jest?

- W Calumet, w stanie Michigan. To dom, w którym się urodziłem. Jest zbudowany w ten sposób, ponieważ w zimie spada tam mnóstwo śniegu. Czasami przez całą zimę trzeba wchodzić i wychodzić drzwiami na piętrze.

- Niezwykłe! A czy wiedział pan z góry, co ukaże się na zdjęciu?

- Nie. Tego jeszcze nie potrafię przewidzieć. - Wrócił na fotel. - Zwykle wychodzi coś, czego nigdy nie widziałem na oczy. Ale przeważnie domy albo statki. Przynajmniej jak dotąd. W gruncie rzeczy zrobiłem dopiero dziesięć albo dwanaście takich zdjęć. Tę sztuczkę odkryłem przypadkiem zeszłej zimy, kiedy jeden facet sfotografował mnie bez mojej wiedzy. Akurat czytałem gazetę, a jemu wyszła na zdjęciu latarnia morska.

- Możemy zaczynać? - spytałem.

Skinął głową. - Tak jest.

Zamknął oczy, wycelowałem aparat, a kiedy powiedział “już”, nacisnąłem migawkę. Tam razem zdjęcie było ostrzejsze, prawie całkiem czyste, a przedstawiało czworokątny budynek, chyba pokryty ozdobnym tynkiem. Przypominał mi wiejskie domy francuskie, które oglądałem kiedyś na zdjęciach, ale w tle rozciągał się nagi krajobraz, w głębi zaś majaczyło coś na kształt wyniosłego skalnego płaskowyżu. Jako ekologowi żywo interesującemu się biogeografią przyszło mi do głowy, że mogłaby to być afrykańska zagroda w Południowej Afryce, i zapytałem, co o tym myśli.

Wzruszył ramionami. - Może.

Zrobiłem jeszcze dwa zdjęcia, a potem ogłosiliśmy fajrant i pokazałem mu gościnny pokój. Ale przez cały czas intensywnie myślałem. Pierwsze zajęcia rozpoczynałem jutro dopiero o drugiej, a ranny dyżur zawsze da się odłożyć, chociaż nie lubiłem tego robić. Zdawało mi się, że wiem, jak znaleźć Jake’owi zajęcie. Kiedy padł na łóżko, siadłem do telefonu i nakręciłem numer Herba Boeltza.

Mało go właściwie znałem, co zresztą w zupełności mi wystarczało. Obaj należeliśmy do uniwersyteckiego klubu joggingu. Boeltz, jeśli można tak powiedzieć, był swego rodzaju akademickim makiawelem, uchodził za zręcznego gangstera, w wieku trzydziestu dwu lat nosił tytuł profesora zwyczajnego i z jakichś tajemniczych przyczyn miewał na ogół dostęp do nadzwyczajnych funduszy na cele badawcze.

I podobno interesował się parapsychologią.

Było piętnaście po jedenastej i musiałem go chyba obudzić; jego głos nie brzmiał zachęcająco. Toteż zaraz po wyjaśnieniu, z kim mówi, wyłożyłem rzecz w następujący sposób.

- Zdaje się, że mam coś, co mogłoby panu przysporzyć sporo rozgłosu. Czy pamięta pan badania psychotograficzne prowadzone kiedyś na Uniwersytecie stanu Nebraska?... Właśnie, Nick Kopać.

Otóż mam u siebie w domu człowieka o takich samych właściwościach. Zrobiłem mu moim polaroidem cztery zdjęcia; otrzymałem widoki dwóch domów, jednego kościoła i czegoś, co przypomina rybacki statek...

Nie, poznałem go dopiero dziś. Ale wygląda na przyzwoitego faceta. Raczej spokojnego. Potrzebuje pracy, a wiem, a raczej słyszałem, że ma pan do wykorzystania jakieś pieniądze ekstra. Myślę, iż nadarza się okazja przeprowadzenia doświadczeń, którym można by nadać szerszy rozgłos. Gdyby się odpowiednio zabrać do rzeczy.

Kiedy odkładałem słuchawkę, byliśmy umówieni na jedenastą rano następnego dnia.

 

Do Gmachu Pedagogiki, w którym mieści się również wydział psychologii, weszliśmy o 11.07. Nie lubię się spóźniać, ale sklep Herrona z męską odzieżą otwierają dopiero o dziesiątej, a Jake’owi trzeba było kupić kilka przyzwoitych i tanich rzeczy: spodnie, koszulę, buty, sweter, marynarkę... Choć trzeba powiedzieć, że dla człowieka z moją pensją coś takiego, jak tanie ubrania, w ogóle nie istnieje. Po prostu niektóre kosztują trochę mniej niż inne.

Narada nie trwała długo. Boeltz przyznał się, że ma do dyspozycji osiemset dolarów na badania pilotażowe, co przy dzisiejszych stosunkach oznacza po prostu, że miał na kogoś haka. Za mało to jednak, by Jake’owi zapewnić stały ryczałt. Boeltz zgodził się dać mu dziesięć dolarów kieszonkowego - na “papierosy i skarpetki”, jak się wyraził. Jake zostanie u mnie, a Boeltz będzie mi płacił 30 dolarów tygodniowo na pokrycie kosztów jego mieszkania i utrzymania - o ile w danym tygodniu zostanie wykorzystany - a ponadto za każdy seans otrzymamy dziesięć dolarów, którymi będziemy się dzielić według własnego uznania.

Do moich obowiązków należało również dowożenie Jake’a na miejscowe sesje, ponieważ doświadczenia miały się odbywać w domu Boeltza, na drugim końcu miasta. Zaczynając od dzisiejszego wieczoru o godzinie 19.30.

Ze względu na niedobrą opinię Boeltza wszystkie punkty urnowy spisałem na kartce papieru, którą podpisaliśmy we trzech i którą później skopiowałem. Zdziwiło mnie, że propozycja spisania umowy wcale Boeltza nie dotknęła; był do końca uprzejmy i w dobrym humorze. Miał po temu, trzeba przyznać, wszelkie powody. Wpadł mu w ręce nader obiecujący projekt badawczy, perspektywa publikacji w prasie, rozgłosu, zaproszeń na wykłady - wszystko dosłownie za psi grosz. W dodatku wyłożony nie z własnej kieszeni.

Mnie natomiast przypadła rola darmowego kucharza i szofera. Ale rzecz zapowiadała się diabelnie interesująco. Pognaliśmy z powrotem do domu, szybko coś przełknąłem, zostawiłem Jake’a i popędziłem do laboratorium na czwartkowe zajęcia kursu numer 101 z botaniki. Przemknęło mi przez głowę, że nie jest może najrozsądniej zostawiać w domu obcego człowieka, kiedy wychodzi się do pracy, ale jakoś nie czułem niepokoju.

W ciągu popołudnia znalazłem chwilę czasu, ażeby zadzwonić do Maggie. Musiałem się przed kimś wygadać, a ona z wszystkich moich znajomych najlepiej nadawała się na powiernicę. Oświadczyła, że przyjedzie koło wpół do szóstej, by poznać Jake’a i zrobić nam kolację. Była tak rozradowana, że prawie nie wierzyłem własnym uszom. Potem zadzwoniłem do domu. Jake sprawiał wrażenie trzeźwego i powiedział, że czyta pamiętniki Churchilla. Uprzedziłem go, iż wpadnie Maggie, by przygotować nam kolację, i że może się zjawić przed moim powrotem.

Podjechała pod dom w momencie, gdy otwierałem drzwi garażu, więc weszliśmy razem. Kolacja stała na stole! Po gruntownym przetrząśnięciu lodówki i spiżarni Jake przyrządził kotlety wieprzowe z ryżem i kukurydziane placki. Z pięcioma dolarami, które mu pożyczyłem, wybrał się do sklepu po kukurydzianą mąkę. Otrząsnąwszy się z wrażenia, przedstawiłem go Maggie.

- Hyvaa iltaa, panie Savimaki - powiedziała z uśmiechem Maggie. Wybałuszyłem na nią oczy.

- Hyvaa iltaa - odpowiedział Jake. - Mila kuuluu?

Roześmiała się. - Niestety wyczerpałam już moją znajomość fińskiego. Kiedy Terry wymienił pańskie nazwisko, pomyślałam sobie: Ej, to mi brzmi znajomo. Urodziłam się w Duluth.

- I tam nauczyła się pani mówić ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin