Evanovich Janet - Po pierwsze dla pieniędzy.rtf

(1042 KB) Pobierz
JANET EVANOVICH

Janet Evanovich

Po pierwsze dla pieniędzy

(One For The Money)

Przekład: Andrzej Leszczyński

Wydanie oryginalne: 1994



Wydanie polskie: 1996

Książką tą dedykuję mojemu mężowi.

Peterowi - z wyrazami miłości

Podziękowania

Autorka pragnie podziękować za nieocenioną pomoc następującym osobom: sierżantowi Walterowi Kirstienowi oraz detektywowi sierżantowi Robertowi Szejnerowi z Komendy Policji w Trenton; Leanne Banks; sędziemu Henke; Kurtowi Henke; Margaret Dear; Elizabeth Brossy; Richardowi Andersenowi z Gilbert Smali Arms Range; Davidowi Daily’emu z Komendy Policji okręgu Fairfax; Rogerowi White’owi. Szczególne wyrazy wdzięczności składam mojemu agentowi, Aaronowi Priestowi, Frances Jalet-Miller, oraz mojemu wydawcy, Susanne Kirk, i jej asystentce, Gillian Blake.

Rozdział 1

Są mężczyźni, którzy wkraczają w życie kobiety i odmieniają je na zawsze. Kimś takim stał się dla mnie Joseph Morelli - nie zagościł w moim życiu na stałe, choć pojawiał się w nim kilkakrotnie.

Oboje wychowywaliśmy się w urzędniczym osiedlu Trenton, zwanym potocznie „Miasteczkiem”. Domy były tam wąskie i stłoczone, podwórka maleńkie, a mieszkańcy jeździli wyłącznie amerykańskimi samochodami. Dzielnicę zamieszkiwała głównie ludność pochodzenia włoskiego, osadników węgierskich i niemieckich było tylko tylu, aby zapobiec powstaniu kulturowej enklawy. Pizzę nazywano tam calzone, a niemal wszyscy grali w toto-lotka. Zresztą, jeśli już komuś przyszło mieszkać w Trenton, „Miasteczko” stanowiło chyba najlepsze miejsce na założenie rodziny.

Kiedy byłam mała, zazwyczaj nie bawiłam się z Josephem Morellim. Starszy o dwa lata chłopak mieszkał dwie przecznice dalej, a moja matka wbijała mi do głowy:

- Unikaj chłopaków Morellich. To dzikusy. Słyszałam wiele plotek o tym, co wyczyniają z dziewczynami, kiedy zdybią je w odludnym miejscu.

- A co wyczyniają? - spytałam wówczas z zaciekawieniem.

- Lepiej żebyś nie wiedziała - odparła matka. - To potworne rzeczy, o których nawet strach rozmawiać.

Już od pierwszego takiego ostrzeżenia zaczęłam patrzeć na Josepha Morelliego z mieszaniną lęku i chorobliwej ciekawości, graniczącej niemal z fascynacją. Jakieś dwa tygodnie po tej rozmowie, gdy miałam sześć lat, na miękkich nogach i ze ściśniętym gardłem poszłam z nim do garażu jego ojca, skuszona obietnicą nie znanej mi dotąd zabawy.

Miniaturowy garaż Morellich stał na tyłach domu, w samym kącie podwórka. Wyglądał żałośnie. Przez maleńkie, pokryte zaciekami okienko do środka wpadało niewiele światła. Powietrze było zatęchłe, przepełnione smrodem zleżałego kurzu, zużytych opon i smarów. A ponieważ stary Morelli nigdy się nie dorobił samochodu, garaż służył do innych celów. Ojciec bił tam synów paskiem, oni sami regulowali swoje porachunki, natomiast Joseph zaprowadził mnie do garażu, żeby pokazać mi nową zabawę, w pociąg.

- A jak się ona właściwie nazywa? - zapytałam na wstępie.

- Ciuchcia - odparł chłopak.

Zaczął tam i z powrotem przełazić na czworakach między moimi nogami, ciągle zaczepiając głową o krótką, różową spódniczkę.

- Ty jesteś tunelem, a ja pociągiem - wyjaśnił.

Ten fakt zapewne sporo mówi o moim charakterze. Chociażby to, że lekceważyłam dobre rady. Albo że odznaczałam się nadmierną ciekawością. Niewykluczone, że świadczy nawet o skłonnościach do buntu bądź dowodzi znudzenia. A może taką rolę wyznaczył mi los. W każdym razie wówczas ta jednostronna zabawa szybko mi zbrzydła, ponieważ bez przerwy musiałam być owym tunelem, podczas gdy pragnęłam choć raz przejąć rolę pociągu.

Dziesięć lat później Joe Morelli ciągle mieszkał dwie przecznice ode mnie. Wyrósł na drągala o paskudnym usposobieniu, a jego czarne oczy raz przypominały dwa szkliste węgielki, kiedy indziej zaś okruchy najsmakowitszej czekolady. Na piersi wytatuował sobie orła i paradował w wąskich dżinsach, ciasno opinających mu się na szczupłych pośladkach. Szybko zyskał reputację chłopaka o szybkich rękach i zwinnych palcach.

Moja najlepsza przyjaciółka, Mary Lou Molnar, zdradziła mi kiedyś, iż słyszała, że Morelli ma język niczym jaszczurka.

- Jasny gwint! - syknęłam. - A cóż to niby może znaczyć?

- Tylko tyle, że lepiej się z nim nie zetknąć sam na sam, bo wtedy przekonasz się na własnej skórze. Gdyby cię dopadł gdzieś na uboczu... No, wiesz, byłabyś załatwiona.

Od czasu tej zabawy w pociąg rzadko widywałam Morelliego. Mogłam się jednak domyślać, że znacznie poszerzył swój repertuar metod wyzysku seksualnego. Nic więc dziwnego, że uniosłam wysoko brwi i pochyliłam się ku Mary Lou, mając nadzieję usłyszeć to najgorsze.

- Chyba nie mówisz o prawdziwym gwałcie, prawda? - spytałam szeptem.

- Mówię o prawdziwej żądzy! Jeśli wpadniesz mu w oko, to koniec. Wcześniej czy później cię dopadnie.

Pomijając fakt, że w wieku sześciu lat moje „sklepienie tunelu” zostało niby przypadkiem wybadane palcami „pociągu”, byłam nie tknięta. Postanowiłam zachować czystość do ślubu albo przynajmniej do czasu ukończenia college’u.

- Daj spokój, jestem dziewicą - oznajmiłam takim tonem, jakbym ujawniała jakąś rewelację. - On na pewno nie chce mieć do czynienia z dziewicami.

- Wręcz przeciwnie, gustuje w dziewicach! Podobno dotyk jego paluszków może każdą dziewicę zmienić w ckliwą, zaślinioną idiotkę.

Dwa tygodnie później Joe Morelli wkroczył do cukierni, w której pracowałam codziennie po szkole. Nazywała się „Tasty Pastry” i mieściła przy alei Hamilton. Kupił rurkę z kremem czekoladowym, zaczął opowiadać swoich planach zaciągnięcia się do marynarki, a cztery minuty po zamknięciu sklepu zdarł ze mnie majtki i wziął mnie na zimnej posadzce „Tasty Pastry”, za szklaną gablotą pełną ekierek polewanych czekoladą. „Kiedy spotkałam go następnym razem, byłam już o trzy lata starsza. Jechałam wtedy buickiem ojca do centrum miasta i ze zdumieniem spostrzegłam Morelliego przed bramą zakładów mięsnych Giovichinniego. Wdepnęłam pedał gazu i szarpnęłam kierownicą. Wóz podskoczył na krawężniku, a prawy błotnik trafił dokładnie w tyłek Joego. Zatrzymałam wóz i wysiadłam, żeby ocenić uszkodzenia. - Coś ci się stało?

Leżał jak długi na chodniku i nie mógł oderwać wzroku od moich kolan widocznych spod krótkiej spódniczki.

- Chyba złamałaś mi nogę.

- To dobrze - odparłam.

Odwróciłam się na pięcie, wsiadłam z powrotem do buicka i pojechałam dalej.

Tłumaczę sobie ten incydent jakąś chwilową niepoczytalnością, a na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że od tamtej pory nikogo więcej nie potrąciłam.

 

* * *

 

Każdej zimy po całej alei Hamilton hulał ostry wiatr, z impetem uderzał w witryny sklepów i szumiał groźnie, napotykając na swej drodze latarnię bądź narożnik budynku. Latem zaś nad ulicą wisiało ciężkie, nieruchome powietrze, przesycone wilgocią i wyziewami aut. Silnie falowało nad rozgrzanym betonem i nadtapiało asfalt jezdni. Grały cykady, śmieciarki z łoskotem opróżniały pojemniki, a nad wszystkimi boiskami do baseballu w całym stanie bez przerwy unosiły się chmury kurzu. Dla mnie były to nieodłączne elementy życia w New Jersey.

Tego popołudnia postanowiłam zlekceważyć zwykłe sierpniowe ostrzeżenia o zwiększonym stężeniu ozonu w powietrzu, który błyskawicznie wysuszał mi gardło, opuściłam składany dach mojej mazdy miaty i wyruszyłam w drogę. Ustawiłam nawiew zimnego powietrza na maksimum wciskając pedał gazu niemal do podłogi, śpiewałam na cały głos z Paulem Simonem, którego piosenki nadawano przez radio. Kosmyki ciemnoblond, długich do ramion włosów wiatr wpychał mi do ust. Swoje żarliwe, niebieskie oczy ukryłam za ciemnymi okularami marki Oakley.

W tę niedzielę byłam umówiona na obiad w domu rodziców. Kiedy jednak stanęłam pod światłami i zerknęłam we wsteczne lusterko, zaklęłam pod nosem. Parę metrów z tyłu dostrzegłam beżowego sedana Lenny’ego Grubera. Pospiesznie opuściłam głowę i oparłam czoło na kierownicy.

- Jasna cholera! - powtórzyłam.

W szkole średniej chodziłam z Gruberem do jednej klasy. Już wtedy był nadętym bubkiem i takim pozostał. Na moje nieszczęście ten nieużytek teraz mnie prześladował. Zalegałam ze spłatami rat za mazdę, a Gruber był agentem firmy ścigającej dłużników.

Pół roku wcześniej, kiedy kupowałam samochód, wszystko wyglądało inaczej. Przeprowadziłam się właśnie do nowego mieszkania, jako premię otrzymywałam darmowe wejściówki na mecze Rangersów. A potem wszystko wzięło w łeb. Zwolniono mnie w ramach redukcji etatów. Urwały się dochody, straciłam konto typu A-1 oraz możliwość brania kredytów bez ograniczeń.

Zgrzytając zębami, ponownie zerknęłam w lusterko, po czym zaciągnęłam ręczny hamulec. Lenny przypominał zjawę: zawsze znikał, kiedy tylko chciałam się z nim skontaktować. Postanowiłam więc wykorzystać tę ostatnią szansę dogadania się. Wysiadłam z samochodu, przeprosiłam faceta, który stanął między naszymi autami, i podeszłam do wozu Grubera.

- Stephanie Plum! - powitał mnie z autentyczną radością i udawanym zdumieniem w głosie. - Cóż za niespodzianka!

Oparłam się obiema dłońmi o dach i pochyliłam do otwartego okna jego samochodu.

- Lenny, jadę właśnie na umówiony obiad z moimi rodzicami. Chyba nie będziesz taki podły i nie zabierzesz mi wozu sprzed ich domu, prawda? To byłoby naprawdę niegodziwe.

- Przecież ja jestem podły, Steph. Znasz mnie. Jakże inaczej mógłbym się utrzymać w tym fachu? Po mnie można się spodziewać wszystkiego.

Zapaliło się zielone światło. Kierowca wozu stojącego za Gruberem niecierpliwie nacisnął klakson.

- Może jednak zdołamy się jakoś dogadać? - podsunęłam.

- A czy warunkiem tego porozumienia może być zrzucenie przez ciebie wszystkich ciuchów?

Miałam straszną ochotę chwycić go za nos i ze trzy razy przekręcić energicznie w lewo i prawo, aż zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. Ale w tym celu musiałabym go dotknąć. Lepiej było trzymać się w ryzach.

- Pozwól mi jeszcze dziś korzystać z samochodu, a obiecuję, że jutro z samego rana osobiście odstawię go na wasz parking.

- Nic z tego - warknął Gruber. - Jesteś cholernie przebiegła. Już od pięciu dni próbuję odebrać ci tę mazdę.

- No to jeszcze jeden wieczór nie zrobi ci większej różnicy.

- Ale mam nadzieję otrzymać też dowód wdzięczności. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi?

Na chwilę mnie zatkało.

- Wybij to sobie z głowy. Zabieraj wóz. Możesz go wziąć choćby zaraz. Jeśli mam być szczera, wolę iść stąd na piechotę do domu rodziców.

Gruber spod półprzymkniętych powiek gapił się na mój biust. Kupuję staniki rozmiaru 36B, czyli dość duże, ale nie mam jakichś nadzwyczaj wybujałych piersi jak na swoje 170 centymetrów wzrostu. Tego dnia byłam ubrana w czarne elastyczne szorty i bardzo luźną bluzkę z dzianiny. Nigdy bym nie pomyślała, że taki strój można uznać za wyzywający. Ale widocznie Lenny był innego zdania.

Jego uśmiech poszerzał się stopniowo, zyskałam nawet okazję się przekonać, że brak mu jednego zęba trzonowego.

- Chyba mógłbym zaczekać do jutra. Ostatecznie chodziliśmy przecież do jednej klasy.

- Owszem.

Nie zdołałam z siebie wydusić niczego więcej.

Pięć minut później skręciłam z alei Hamilton w ulicę Roosevelta, dwie przecznice od domu moich rodziców. Natychmiast odebrałam ten sam bezdźwięczny zew, który jak magnes przyciągał mnie zawsze do „Miasteczka”. Z osiedla na kilometr emanowała rodzinna atmosfera, człowieka ogarniało poczucie bezpieczeństwa, wrażenie bezgranicznej miłości, przytulności, tradycyjnego domowego ciepła. Zegar na desce rozdzielczej auta pokazywał, że spóźniłam się już siedem minut. Ostatecznie jednak dotarłam bez większych przygód.

Zaparkowałam przy krawężniku i popatrzyłam z daleka na wąski, piętrowy bliźniak z werandą obudowaną kratownicą z listewek i osłoniętą aluminiowym daszkiem. Przykryta jednospadzistym dachem z brązowej dachówki połówka domu należąca do rodziny Plumów była pomalowana na żółto - nieodmiennie tak samo od czterdziestu lat. Po obu stronach wylanego cementem ganku rosły okazałe krzewy kaliny, a w skrzynkach rozmieszczonych wzdłuż balustradki werandy kwitły pelargonie. Bliźniak miał typowy rozkład: na dole od frontu salon, dalej jadalnia, a kuchnia od tyłu; na piętrze łazienka oraz trzy sypialnie. Cała ta niewielka przestrzeń, choć zawsze wypełniona kuchennymi zapachami i przeładowana meblami, w moich wspomnieniach nieustannie tętniła życiem.

Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich mama.

- Stephanie! - zawołała. - Czemu jeszcze siedzisz w samochodzie i nie wchodzisz? Obiad gotowy. Chyba wiesz, jak ojciec się złości, kiedy wszystko stygnie. Odlałam już ziemniaki, a pieczeń wyjęta z pieca wyschnie na wiór.

W „Miasteczku” rodzinne posiłki wydawały się rzeczą świętą. Jak Księżyc krąży wokół Ziemi, a Ziemia wokół Słońca, tak życie każdej rodziny w osiedlu koncentrowało się wokół brytfanki z pieczenią. Od tak dawna, jak tylko sięgam pamięcią, ukoronowaniem dnia powszedniego moich rodziców był ów kilogram pieczonego mięsa, stawianego na stole dokładnie o godzinie szóstej po południu.

Za plecami mojej matki pojawiła się w drzwiach babcia Mazurowa.

- Też muszę sobie kupić parę czegoś takiego - zauważyła, taksując spojrzeniem moje szorty. - Nie muszę się jeszcze wstydzić swoich nóg. - Zakasała spódnicę i popatrzyła krytycznie na chude łydki. - I co o tym myślicie? Jak bym wyglądała w takich gatkach rowerzysty?

Babcia Mazur ma kościste, wypukłe kolana przypominające gałki od drzwi. Może kiedyś jej nogi były zgrabne, ale wiek zrobił swoje: skóra się pomarszczyła, mięśnie zwiotczały. Mimo to mogłaby chodzić w szortach, gdyby tylko zechciała. Według mnie życie w New Jersey ma tę olbrzymią zaletę, że nikogo tu nie dziwią nawet starsze damy w strojach nastolatek.

Ojciec, który w kuchni porcjował pieczeń, głośno parsknął z pogardą.

- Spodenki rowerzysty! - mruknął i z donośnym klaśnięciem uderzył się w dłonią w czoło. - Też mi pomysł!

Dwa lata wcześniej, kiedy zarośnięte tłuszczem arterie zmusiły dziadka Mazura do przeniesienia się na wielką ucztę z pieczeni w niebiosach, babcia zamieszkała razem z moimi rodzicami i wyglądało na to, że zostanie tu już do końca. Ojciec znosił jej obecność z zadziwiającą mieszaniną klasycznego stoicyzmu i mało taktownych pomruków.

Pamiętam, jak kiedyś opowiadał mi o psie, którego miał w dzieciństwie. Wynikało z tych opowieści, że był to najbrzydszy i najstarszy pod słońcem kundel o doszczętnie zapchlonej mózgownicy. Całkowicie odporny na wszelkie zakazy, sikał gdzie popadnie. Zęby mu się psuły, dziąsła ropiały, tylne łapy wykręcał artretyzm, a pod skórą na bokach falowały grube zwały tłuszczu. Któregoś dnia dziadek Plum zaciągnął kundla za garaż i tam zastrzelił. Podejrzewałam, że teraz ojcu śniło się po nocach, iż w podobny sposób rozprawia się z babcią Mazurową.

- Powinnaś sobie kupić elegancką garsonkę - powiedziała mama, stawiając na stole miseczki z zielonym groszkiem oraz marynowaną cebulką. - Masz już trzydziestkę, a wciąż się ubierasz jak te smarkate podfruwajki. Myślisz, że w ten sposób znajdziesz sobie porządnego męża?

- Nie szukam męża. Jednego już miałam i na razie mi wystarczy.

- A to dlatego, że wzięłaś sobie za męża taki koński zad - wtrąciła babcia.

Trudno się było z nią nie zgodzić. Mój były mąż faktycznie przypominał koński zad, zwłaszcza wtedy, gdy przyłapałam go in flagrante delicto z Joyce Barnhardt na stole kuchennym.

- Słyszałam, że syn Loretty Buziek wyprowadził się od swojej żony - oznajmiła mama. - Pamiętasz Rolanda Buzicka?

Dobrze wiedziałam, do czego zmierza, dlatego postanowiłam uciąć temat w zarodku.

- Nie zamierzam się umawiać z Rolandem Buzickiem - oznajmiłam stanowczo. - Wybij to sobie z głowy.

- A co ty masz przeciwko niemu?

Buziek prowadził małą firmę drobiarską. Był gruby i łysiejący. Może stanowiło to dowód mojego snobizmu, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnych romantycznych chwil w towarzystwie faceta, który całymi dniami patroszy i porcjuje kurczaki.

Matka nie dawała jednak za wygraną.

.. W porządku. A co powiesz o Berniem Kuntzu? Spotkałam go ostatnio w pralni, rozpytywał mnie, jak ci się powodzi. Odniosłam wrażenie, że jest tobą zainteresowany. Mogłabym go zaprosić na kawę i ciasto.

Wcześniejsze doświadczenia sugerowały, że matka już to uczyniła, a teraz jedynie krążyła wokół boiska, na lewo i prawo rozdając widzom cukierki.

- Nie chcę rozmawiać na temat Berniego - odparłam. - Muszę wam powiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Przynoszę złe wieści...

Odwlekałam tę chwilę jak najdłużej. Setki razy obmyślałam sposób wyznania im prawdy.

Mama szybko uniosła obie dłonie do twarzy.

- Pewnie masz guz na piersi!

Do tej pory nie było jeszcze w naszej rodzinie przypadku raka piersi, ale ona bardzo się go bała.

- Nie, nic z tych rzeczy. Mam problemy z pracą.

- Jakie problemy?

- Takie, że ją straciłam. Zostałam zwolniona w ramach redukcji etatów.

- Zwolniona! - Mama głośno westchnęła. - Nie mogę w to uwierzyć. Tak bardzo się cieszyłaś z tej posady.

Skupowałam przecenioną damską bieliznę dla sieci handlowej E.E. Martina z siedzibą w Newark, mieście jakże odmiennym od reszty New Jersey, zwanego przecież Stanem Ogrodów. W gruncie rzeczy to matka bardzo się cieszyła z mojej posady, uważała ją za niezwykle eksponowaną, podczas gdy naprawdę jeździłam tylko po całym wschodnim wybrzeżu, targując się o najniższe ceny nylonowych majteczek. Niestety, E.E. Martin nie okazał się wysłannikiem fortuny.

- Nie ma się czym przejmować - oświadczyła po chwili. - W handlu bielizną zawsze będzie zapotrzebowanie na zdolnych ludzi.

- Nieprawda. Nigdzie nie mogę znaleźć pracy.

Nie wyjaśniałam już, że jest to wręcz niewykonalne dla kogoś, kto pracował w sieci E.E. Martina. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje stanowisko upodobniło mnie do trędowatej. Zimą wyszła na jaw wielka afera łapówkarska Martina, niemal natychmiast dziennikarze okrzyknęli go szefem olbrzymiej szajki złodziejskiej. Cały zarząd firmy oskarżono o stosowanie praktyk niezgodnych z prawem, sieć została wykupiona przez spółkę Baldicott Inc., ja natomiast, choć nie byłam ani za grosz winna, zaczęłam być traktowana jak rabuś przyłapany na gorącym uczynku.

- Już od pół roku jestem bez pracy.

- Od pół roku? Dlaczego o niczym nie mówiłaś? Nawet własnej matce bałaś się przyznać, że wylądowałaś na bruku?

- Jeszcze nie wylądowałam na bruku. Chwytam się dorywczych zajęć, wszelkiego rodzaju papierkowej roboty...

To prawda, że coraz bliżej byłam tego „bruku”. Zostawiłam swoje wizytówki chyba we wszystkich firmach w Trenton i najbliższej okolicy, z nabożeństwem czytywałam wszelkie ogłoszenia w prasie. Wcale nie byłam wybredna, godziłam się zarówno na posadę telefonistki, jak i pomocnika hycla, niemniej przyszłość widziałam w czarnych kolorach. Zazwyczaj mi powtarzano, że mam zbyt dobre wykształcenie jak na zwykłe stanowisko biurowe, natomiast brak mi doświadczenia do objęcia funkcji kierowniczej. Ojciec w zamyśleniu nałożył sobie drugą porcję pieczeni. Przez trzydzieści lat pracował na poczcie i skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę. Teraz zaś dorabiał na pół etatu jako kierowca taksówki.

- Spotkałem wczoraj twojego kuzyna, Vinniego - rzekł. - Właśnie szuka kogoś do pracy w biurze. Powinnaś do niego zadzwonić.

No tak, właśnie o takiej karierze marzyłam przez całe życie - o papierkowej robocie dla Vinniego. Spośród wszystkich moich krewnych jego uważałam za najgorszego, za prawdziwego karalucha, erotomana i zboczeńca, autentyczną kupę łajna.

- Ile płaci? - zapytałam.

Ojciec wzruszył ramionami.

- Pewnie najniższą stawkę.

Cudownie. Otrzymałam wręcz wymarzoną propozycję dla kogoś, kto znajduje się w skrajnej desperacji. Parszywy szef, parszywa robota, parszywa płaca. Zyskiwałam za to nieograniczone możliwości dalszego użalania się nad sobą.

- A co najważniejsze, miałabyś do nas bardzo blisko - wtrąciła mama - mogłabyś codziennie wpadać na obiad.

Pokiwałam smętnie głową, zastanawiając się, czy nie lepiej od razu wbić sobie nóż w oko.

 

Promienie słoneczne przesączały się przez szczelinę między zasłonami w mojej sypialni. Klimatyzator zamontowany w oknie sąsiedniego saloniku pojękiwał żałośnie, co oznaczało, że już od rana żar leje się z nieba. Zielonkawoniebieski wyświetlacz cyfrowy zegara elektronicznego w radioodbiorniku swym blaskiem informował, że minęła godzina dziewiąta. Kolejny dzień zaczął się bez mojego udziału.

Z głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka i podreptałam do łazienki. Później poczłapałam do kuchni i stanęłam przed lodówką, mając nadzieję, że w ciągu nocy nawiedziły ją jakieś dobre duszki. Po chwili otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste półki. Niestety, nic jadalnego w magiczny sposób nie wyklonowało z resztek masła rozmazanego w pudełku i nie wyłoniło się z białego osadu szronu na zamrażalniku. Pół słoika majonezu, butelka piwa, kilka kromek ciemnego chleba pokrytego niebieskawą pleśnią, marne resztki zmrożonej na kamień sałaty zapakowane w obślizgły, brązowy papier i torebkę foliową oraz pudełko pokarmu dla chomików dzielnie chroniły mnie przed coraz bliższym widmem głodowej śmierci. Przez chwilę się zastanawiałam, czy dziewiąta rano to dobra pora na piwo, ale zaraz przvszło mi do głowy, że w Moskwie jest teraz chyba czwarta po południu, a to przecież pora najlepsza.

Wypiłam pół butelki piwa i w posępnym nastroju przeszłam do saloniku. Odchyliłam zasłonkę i spojrzałam na parking przed blokiem. Moja mazda zniknęła. Lenny musiał wstać dzisiaj wcześnie. Niezbyt mnie to zaskoczyło, lecz mimo to poczułam wyraźne ściskanie w dołku. Mogłam się już uznać za całkowitego straceńca.

Zresztą to jeszcze nie było najgorsze. Przypomniałam sobie, że uległam podczas deseru i obiecałam matce, że skontaktuję się z Vinniem.

Polazłam pod prysznic, a pół godziny później wyszłam z łazienki w takim nastroju, jakbym miała gigantycznego kaca. Wbiłam się w rajstopy i garsonkę, żeby dalej odgrywać rolę przykładnej córki.

Mój chomik, Rex, spał w najlepsze w swoim słoiczku po zupie, w klatce stojącej pod stołem kuchennym. Wsypałam mu trochę pokarmu do miseczki i kilka razy cmoknęłam głośno. Rex otworzył czarne perełkowate ślepka, ziewnął szeroko, wysunął pyszczek, obwąchał miseczkę i zaraz zniknął z powrotem w słoiku. Wcale mu się nie dziwiłam. Próbowałam tego pokarmu na śniadanie poprzedniego dnia i byłam daleka od zachwytu.

Zamknęłam mieszkanie i poszłam ulicą St. James na parking firmy Blue Ribbon, handlującej używanymi samochodami. Od razu w oko wpadła mi nova wyceniona na 500 dolarów. Wielkie płaty rdzy i niezliczone wgniecenia karoserii utrudniały zaliczenie jej do klasy pojazdów osobowych, nie mówiąc już o jakimkolwiek pokrewieństwie z pierwotną marką chevroleta. Ale sprzedawca zaczął się zastanawiać, gdy zaproponowałam za nią mój telewizor i magnetowid, kiedy zaś dorzuciłam mikser i kuchenkę mikrofalową, pozostało mi jedynie podpisać dokumenty i uregulować opłaty rejestracyjne oraz podatek.

Wyprowadziłam novą z placu i pojechałam prosto do biura Vinniego. Skręciłam na parking na rogu Hamilton i Olden, a wyjmując kluczyki ze stacyjki, błagałam w duchu tego grata, żeby się nie rozsypał w miejscu publicznym. Zaraz jednak zaczęłam się modlić, żeby przypadkiem nie natknąć się na kogoś znajomego. Szybko wysiadłam i niemal biegiem pokonałam drogę do przeszklonych drzwi, obok których w witrynie duży biało-niebieski napis głosił: „Vincent Plum, Firma Poręczycielska”. Po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin