Heyer Georgette - Debiutantki.doc

(1645 KB) Pobierz

Georgette Heyer DEBIUTANTKI

1

Zaledwie pięć dni minęło od chwili, w której owdowiała lady Buxted wysłała pilną wiadomość do brata, prosząc o odwiedzenie jej w najbliższej wolnej chwili, a już szlachetnie urodzony markiz Alverstoke łaskawie się pojawił. Lady Buxted westchnęła z ulgą, gdy dowiedziała się od najmłodszej córki, że pod dom zajechał właśnie wuj Vernon. Miał na sobie strojną pelerynę i prezentował się tak wspaniale jak pięciopensówka.

- Mamo, jeździ nowym eleganckim powozem i w ogóle jest cudowny! - oświadczyła panna Kitty, przyciskając nos do szyby, by lepiej widzieć ulicę. - Jest ogromnie szykowny, prawda?

Lady Buxted surowo skarciła córkę za wyrażenie, które nie przystoi panience z jej sfery, i wyprawiła ją do pokojów dziecinnych.

Lady Buxted nie zaliczała się do wielbicielek własnego brata, toteż wieść, że zajechał powozem na Grosvenor Place, bynajmniej nie wpłynęła na zmianę jej nastroju. Był ładny wiosenny ranek, lecz wiał ostry wiatr. Nikt, kto znał markiza, nie mógł się spodziewać, że każe swoim koniom czystej krwi czekać na siebie więcej niż pięć minut. Nie na tym polegał plan, chociaż, jak rozgoryczona wyznała starszej siostrze, nie powinna była spodziewać się niczego dobrego po osobie tak samolubnej i nieuczynnej jak Alverstoke.

Słysząc to lady Jevington, władcza matrona dobrze po czterdziestce, zdawkowo przytaknęła. Ona również sądziła, że ich jedyny brat jest nieuczynnym egoistą, lecz nie widziała najmniejszego powodu, dla którego miałby wyświadczać Luizie szczególne grzeczności. Lady Jevington zupełnie nie potępiała Alverstoke’a za to, że tak mało interesował się dwoma synami i trzema córkami Luizy. Nie ma powodu, by ktoś wspomagał tak pospolitą dzieciarnię. Jednakże fakt, że markiz podobnie traktował jej własne potomstwo, świadczył niezbicie, iż myśli on wyłącznie o sobie. Któż bowiem mógłby przypuszczać, że kawaler, który nie tylko stanowił najprzedniejszą partię, ale i dysponował pokaźnym majątkiem, nie zechce z największą radością wprowadzić tak obiecującego siostrzeńca jak jej ukochany George do swojego elitarnego kręgu, a także wydać balu debiutanckiego dla drogiej Anny. Niechęci damy bynajmniej nie złagodził fakt, że i bez jego pomocy udało się doskonale wydać Annę za mąż, chociaż musiała przyznać rację swojemu staroświeckiemu małżonkowi lordowi, że potępiał krzykliwe towarzystwo, do którego należał Alverstoke, i często sama wyrażała nadzieję, iż Gregory nigdy nie pozwoli się do niego wciągnąć. Mimo wszystko nie potrafiła wybaczyć bratu, że nawet nie próbował pomóc. Twierdziła, że nie dawałaby wiary krążącym plotkom, gdyby nie miała powodów przypuszczać, iż Alverstoke nie tylko kupił stopień chorążego kawalerii w Gwardii Królewskiej dla młodego kuzyna i dziedzica, lecz wspomógł go także stosowną sumką. Na takie dictum lord Jevington odpowiadał, że przecież on sam jest w stanie dobrze wyposażyć syna, tak więc należy tylko pochwalać Alverstoke’a za zdrowy rozsądek, powstrzymał się przed zaoferowaniem pieniężnego wsparcia, jakie z pewnością głęboko uraziłoby rodziców szlachetnie urodzonego Gregory’ego Sandridge’a. Była to szczera prawda, lecz lady Jevington nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że gdyby Alverstoke miał chociaż odrobinę stosownych uczuć, nie obdarzyłby swoimi łaskami jakiegoś pośledniejszego kuzyna, tylko najstarszego bratanka. Uważała również, że w lepiej zorganizowanym społeczeństwie syn najstarszej siostry, a nie daleki kuzyn, zostałby jego dziedzicem.

Choć lady Buxted wcale nie marzyła o tak niesprawiedliwym wywyższeniu Gregory’ego, w zasadzie zgadzała się z siostrą. Obie damy podzielały niechęć do pana Endymiona Dauntry’ego, którego ochrzciły mianem absolutnego prostaka. Lecz czy ich wrogość wobec Bogu ducha winnego młodzieńca zrodziła się z urazy dla jego owdowiałej matki, czy spowodował ją fakt, iż był przystojny i wyjątkowo świetnie zbudowany - co odsuwało w cień zarówno Gregory’ego Sandridge’a, jak i młodego lorda Buxteda - to pytanie którego nikt nie ośmielił się zadać.

Jakakolwiek zatem była przyczyna, obie starsze siostry Alverstoke’a żyły w przekonaniu, że trudno byłoby znaleźć gorszego dziedzica tytułu niż Endymion toteż każda z nich dokładała wszelkich starań, by przedstawić bratu najładniejsze i najbogatsze szlachetne panny, które rok po roku znikały odsuwane w cień przez liczne zastępy ich następczyń.

Niestety Alverstoke zazwyczaj szybko się nudził. Skłonność ta pokonała jego siostry; i chociaż żadna z nich - widząc, jak wiele słabych istotek wspierało się na jego barkach - nie sądziła, iż jest nieczuły na niewieście wdzięki, to obie nie były na tyle zaślepione, by okazywać zbytni optymizm, kiedy wydawało się, że brat zaczyna okazywać zainteresowanie jakąś podsuniętą mu pod nos panienką, będącą klejnotem tak pod względem urodzenia, urody, jak i posagu. Panna ta ledwie kilka tygodni była obiektem jego westchnień, a potem nagle zapominał nawet o jej istnieniu, gdzie indziej kierując swe uczucia. Kiedy siostry zorientowały się, że roztropni rodzice popatrują na niego podejrzliwie i że powszechnie uważa się go za człowieka niebezpiecznego, zarzuciły starania o wyswatanie brata. Teraz całą energię poświęciły o wiele łatwiejszemu zadaniu - ubolewaniu nad jego opieszałością, potępianiu egoizmu i wyrzekaniu na każdy jego amoralny postępek, jeśli tylko wieść o takowym dotarła do ich uszu. Jedynie najmłodsza siostra nie wtórowała im; no, ale skoro odrzuciła ona tyle rozsądnych kawalerów starających się o jej rękę i z własnej woli poślubiła pospolitego ziemianina, a stolicę odwiedzała sporadycznie, jej zdanie niewiele się liczyło. Kiedy siostry o niej rozmawiały - co rzadko się zdarzało - nazywały ją „nieszczęsną Elizą”. Mimo iż wiedziały, że jest ulubienicą Alverstoke’a, do głowy im nie przyszło zwrócenie się o pomoc do Elizy w wyswataniu brata. Wreszcie zarzuciły ten pomysł w nie pozbawionym racji przekonaniu, że nikt, odkąd Alverstoke osiągnął wiek męski, nawet w najmniejszym stopniu nie jest w stanie na niego wpłynąć.

Lecz tym razem lady Buxted nie wezwała brata, by prawić mu kazanie. Prawdę powiedziawszy, postanowiła nie mówić niczego, co mogłoby go zrazić. Ale gdy na niego czekała, mimo smutnych doświadczeń pełna nadziei, która ją przepełniła na wieść o jego przybyciu, naszła ją myśl, że to podobne do brata - pozwolił, by minęło całe pięć dni, nim zadał sobie trud i stawił się na wezwanie, które przecież mogło dotyczyć sprawy najwyższej wagi. Z trudem więc przywołała na twarz minę wyrażającą czułe powitanie; z jeszcze większym trudem wsączyła w głos serdeczność, kiedy brat - nie zaanonsowany - wkroczył do salonu. Cóż, takie prostackie zachowanie było w jego stylu, ale ją, o wiele bardziej czułą na konwenanse, wielce oburzyło, gdyż nie widziała powodu, dla którego miałby jej dom traktować jak własny. Pohamowując jednak wzburzenie wyciągnęła dłoń.

- Vernonie! Mój drogi, cóż za cudowna niespodzianka!

- A co w tym niespodziewanego? - spytał unosząc krucze brwi. - Czy nie prosiłaś, abym przybył?

Wymuszony uśmiech nie schodził z twarzy lady Buxted, lecz tym razem odezwała się tonem co najmniej chłodnym:

- Oczywiście, ale było to tak dawno, że już sądziłam, iż wyjechałeś z miasta!

- Ach, nie! - odparł, oddając jej jak najsłodszy uśmiech. Nie oszukał tym lady Buxted, która jednak uznała, że rozsądniej będzie zignorować tę wyraźną prowokację. Pogładziła sofę i zaprosiła brata, aby usiadł. On jednak podszedł do kominka i nachylił się, by ogrzać dłonie.

- Nie mogę długo zabawić, Luizo. O co więc chodzi? Ona zaś, uprzednio postanowiwszy, że wyjawi swą prośbę małymi, taktownymi kroczkami, stwierdziła, że takie bezpardonowe pytanie rozwścieczyło ją i zbiło z tropu. Zawahała się. Brat podniósł głowę, w jego cokolwiek surowych szarych oczach pojawił się błysk, spytał:

- Słucham?

Nie zaszczyciła go natychmiastową odpowiedzią, gdyż akurat w tej chwili pojawił się kamerdyner, niosąc takie przekąski, jakie uznał za odpowiednie na tę okazję. Kiedy odstawił ciężką tacę na stolik i konfidencjonalnym tonem zaufanego domownika poinformował markiza, że podał i szkocką, i sherry, lady Buxted miała czas na pozbieranie myśli. A także na zauważenie, ku swojemu oburzeniu, że brat wybrał się w bryczesach i butach do konnej jazdy. Było to równie niestosowne, jak wkroczenie bez zapowiedzi do salonu. To, że buty lśniły, fular był elegancko zawiązany, a surdut idealnie dopasowany - z pewnością wyszedł spod ręki mistrza igły - tylko podsyciło jej niezadowolenie. Czuła, że choć brat nie przywiązuje większej wagi do swojego wyglądu, ona nie potrafi wybaczyć mu, iż nie zadał sobie fatygi, by okazać jej szacunek strojem stosownym na poranną wizytę. Przecież brat zawsze był taki elegancki, że jego styl naśladowali inni dobrze urodzeni panowie. Lady Buxted sądziła, że ktoś taki nie powinien do tego stopnia lekceważyć konwenansów. Prawdę mówiąc, kiedyś, w chwili wzburzenia, zapytała brata, czy przywiązuje on jakąkolwiek wagę do strojów. Na co po chwili zastanowienia odpowiedział, że chociaż naturalnie dobór stroju traktuje jako sprawę doniosłej wagi, to w tym samym stopniu troszczy się o konie.

Podszedł do stolika i po wyjściu kamerdynera odwrócił głowę i zapytał:

- Sherry, Luizo?

- Drogi Vernonie, przecież powinieneś wiedzieć, że nie biorę sherry do ust!

- Powinienem? Ależ mam zadziwiająco słabą pamięć!

- Nic podobnego, jeśli chcesz o czymś pamiętać!

- Owszem, wtedy nie! - zgodził się. Spojrzał na nią z ukosa i, na widok ściągniętych ust i występujących na twarz wypieków roześmiał się niespodziewanie.

- Jaka jesteś niemądra, droga siostro! Nigdy nie udało mi się tak szybko złapać na przynętę ryby, jak sprowokować ciebie! Zatem, co mam podać? Malagę?

- Napiję się kieliszeczek ratafii, jeśli będziesz łaskaw mi ją nalać - odparła sztywno.

- Zada to bolesny cios moim uczuciom, ale będę tak łaskaw. To obrzydliwe pić o tej porze! Lub, prawdę mówiąc, o każdej - dodał w zadumie. Przyniósł kieliszek; jak zawsze poruszał się niespiesznie, lecz z wdziękiem urodzonego sportsmena. - Zatem, o co chodzi? Tylko przejdź do rzeczy! Nie chcę trzymać koni na takim zimnie.

- Nalegam, byś usiadł! - powiedziała surowo.

- No dobrze, ale, na miłość boską, mów wreszcie, co cię dręczy! - zawołał i usadowił się w fotelu naprzeciw kominka.

- Sprawy mają się tak, Alverstoke, że potrzebna mi twoja pomoc powiedziała.

- Domyśliłem się tego po otrzymaniu listu, droga Luizo - odparł z zatrważającą uprzejmością. - Oczywiście, mogłaś mnie wezwać w celu ogłuszenia którymś ze swoich pogrzebaczy, ale twoje szacowne pismo było na tyle czule, że niemal natychmiast odsunąłem od siebie niecne podejrzenia. Została więc jedna tylko możliwość: czegoś ode mnie chcesz.

- Byłabym wdzięczna, jeśli łaska, gdybyś pamiętał, że w liście prosiłam cię jedynie, byś mnie odwiedził! - zauważyła, piorunując go wzrokiem.

- Nawet nie wiesz, Luizo, jak bardzo korci mnie, by z wymuszonym uśmieszkiem przyjąć twoją łaskawość! - oznajmił. - Lecz nikt nie może o mnie powiedzieć, że przypisuję sobie czyjeś zasługi! Trevor mi o tym przypomniał.

- Nie mówisz chyba, że pan Trevor czytał mój list? - zapytała rozwścieczona do białości lady Buxted. - Twój sekretarz?

- Nająłem go do czytania mojej korespondencji - wyjaśnił uprzejmie jego lordowska mość.

- Ale nie tej od najbliższych i najdroższych!

- Owszem, tej nie! - zgodził się.

Lady Buxted oddychała coraz szybciej.

- Jesteś najbardziej odrą... - Urwała, odetchnęła głębiej. Wyraźnie walczyła ze sobą. Bohaterskim wysiłkiem zdołała znowu przywołać na wargi uśmiech i odezwała się z udawanym rozbawieniem:

- Paskudnik F Nie dam się wyprowadzić z równowagi! Pragnę porozmawiać z tobą o Jane!

- Kimże, u diabła, jest... Och, tak, wiem! To jedna z twoich dziewcząt!

- Moja najstarsza córka i, pragnę ci przypomnieć, twoja siostrzenica, Alverstoke!

- Jesteś niesprawiedliwa, Luizo, nie trzeba mi o tym przypominać!

- W tym sezonie wprowadzam to drogie dziecko w świat - oznajmiła, ignorując jego uwagę. - Oczywiście zaprezentuję ją na królewskim dworze... jeżeli królowa będzie się dobrze czuła, gdyż mówi się, że ostatnio mocno niedomaga, zatem...

- Powinnaś coś zrobić z jej piegami... jeżeli to ta panna, o której myślę - przerwał siostrze. - Próbowałaś soku z cytryny?

- Nie zaprosiłam cię tutaj, by omawiać wygląd Jane! - prychnęła.

- Więc po co, u diabła?

- Prosić cię, abyś wyprawił bal na jej cześć... w Alverstoke House! - wypaliła, nie owijając już niego w bawełnę.

- Co takiego?

- Doskonale wiem, co zamierzasz powiedzieć, ale rozważ to dobrze, Vernonie! To twoja siostrzenica, a jakież miejsce byłoby stosowniejsze na jej debiutancki bal niż Alverstoke House?

- Twoje domostwo! - odpalił bez wahania.

- Och, przestań być taki niemiły! Jestem przekonana, że w tym salonie nie mogłoby tańczyć więcej niż trzydzieści par, a pomyśl tylko o całym zamieszaniu i kłopotach!

- Właśnie o tym myślę - zapewnił jego lordowska mość.

- Ależ nie może tu być żadnego porównania! To znaczy, chodzi roi o to, że musiałabym usunąć z saloniku wszystkie meble, poza tym w jadalni podać kolację, a bawialnię przeznaczyć na garderobę dla pań... a w Alverstoke House jest taka wspaniała sala balowa! Poza tym, to również mój dom rodzinny!

- Mój także - oświadczył markiz. - Niekiedy zawodzi mnie pamięć, mimo to żywo przypominam sobie całe zamieszanie i kłopoty, jak trafnie to ujęłaś, towarzyszące balom wydawanym tam na cześć Augusty, twoją i Elizy. Zatem, droga siostro, moja odpowiedź brzmi: NIE!

- Czy jesteś wyzuty z wszelkich uczuć? - zawołała dramatycznie. Wyjął z kieszeni emaliowaną tabakierkę i krytycznym wzrokiem przyjrzał się malowidłu na jego wieczku.

- Nie, absolutnie nie. Zastanawiam się, czy kupując ten przedmiot popełniłem błąd? Wtedy mi się podobał, lecz teraz zaczynam uważać, że jest niezbyt gustowny. - Westchnął i wprawnym pstryknięciem kciuka otworzył puzderko. - A już z całą pewnością nie lubię tej mieszanki - powiedział, wdychając potężny niuch i z wyraźnym niesmakiem otrzepując palce. - Mogłabyś powiedzieć, oczywiście, że powinienem być na tyle rozsądny, by nie powierzać Mendelshamowi sprokurowania tej mieszanki, i niezaprzeczalnie przyznałbym ci wtedy rację. Każdy bowiem powinien sam dobierać sobie tytoń. - Wstał. - Cóż, jeśli to wszystko, pozwolisz, że się pożegnam.

- To wcale nie wszystko! - krzyknęła, coraz bardziej rozogniona. - Wiedziałam, że tak będzie, oczywiście... och, wiedziałam!

- Wobec tego po co, u diabła, marnowałaś mój czas?

- Bo miałam nadzieję, że choć raz okażesz trochę... trochę wrażliwości! Trochę zrozumienia tego, co należy się rodzinie! A może nawet odrobinę czułości wobec biednej Jane!

- Bujasz w obłokach, Luizo! Moja niewrażliwość cię gnębi już od lat. Do biednej Jane nie żywię ani krztyny czułości, a gdybym ją przypadkowo spotkał, to pewnie nawet bym jej nie poznał. A tego, że Buxtedowie są moją rodziną, muszę się jeszcze nauczyć!

- Czyż ja nie zaliczam się do twojej rodziny? - spytała rozgniewana. - Zapomniałeś, że jestem twoją siostrą?

- Nie, niestety, nigdy nie pozwolono mi o tym zapomnieć. Och, nie trać znowu panowania nad sobą... nie masz pojęcia, jakie masz zmarszczki, kiedy wpadasz w jeden z tych swoich humorów! Niech cię pocieszy moje zapewnienie, że gdyby Buxted zostawił cię z pustą kiesą, czułbym się zobowiązany przyjąć cię na swój garnuszek. - Popatrzył kpiąco na siostrę. - Tak, wiem, że zamierzasz powiedzieć, iż z trudem wiążesz koniec z końcem, ale naga prawda jest taka, że świetnie potrafisz dawać sobie radę, droga Luizo, bez najmniejszego wsparcia z mojej strony! O nie, nie przyprawiaj mnie o mdłości banialukami o przywiązaniu! Sama nie żywisz go więcej dla mnie niż ja dla ciebie.

Wyraźnie wytrącona z równowagi tym bezpośrednim atakiem lady Buxted wyjąkała:

- Jak śmiesz tak mówić? Przecież z całą pewnością jestem ci jak najbardziej oddana!

- Okłamujesz samą siebie, siostro. Nie mnie, tylko mojej sakiewce!

- Och, jak możesz być tak niesprawiedliwy! A jeśli chodzi o to, jak świetnie potrafię sobie radzić, to ośmielam się zauważyć, że ty, ze swoją bezprzykładną rozrzutnością, byłbyś zdumiony, gdybyś wiedział, jak muszę liczyć się z każdym pensem! Jak sądzisz, dlaczego po śmierci Buxteda musiałam wyprowadzić się z naszego pięknego domu przy Albemarle, i zamieszkać na tym odludziu?

Uśmiechnął się.

- Ponieważ nie było najmniejszego powodu dla tej przeprowadzki, mogę tylko założyć, że spowodowało to twoje zamiłowanie do samoumartwienia.

- Jeżeli twierdzisz, że musiałam ograniczyć wydatki...

- Ależ nie, ty jedynie nie potrafiłaś oprzeć się pokusie, aby to zrobić.

- Mam piątkę dzieci na utrzymaniu... - Urwała, ostrzeżona jego kpiącym spojrzeniem, że nierozsądnie byłoby drążyć dalej ten temat.

- Otóż to! - powiedział ze zrozumieniem. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli już się pożegnamy?

- Czasami - odezwała się z tłumioną wściekłością lady Buxted - myślę, że jesteś najbardziej odrażającą, nieludzką istotą pod słońcem! Bez wątpienia, gdyby to Endymion zwrócił się do ciebie z taką prośbą, spełniłbyś ją z największą skwapliwością!

Te pełne goryczy słowa wywarły na markizie ogromne wrażenie, jednak po chwili osłupienia zebrał się w sobie i niewyraźnym, lecz kojącym tonem poradził siostrze, by położyła się do łóżka z solami trzeźwiącymi.

- Droga Luizo, uwierz mi, jesteś ogromnie wzburzona! Pozwól się zapewnić, że gdyby Endymion poprosił mnie o wydanie balu na jego cześć, powziąłbym kroki, aby umieścić go w zakładzie dla obłąkanych!

- Och, jesteś obrzydliwy! - zawołała, - Doskonale wiesz, że nie chodziło mi o... wcale nie myślałam, że...

- Nie, nie, nie tłumacz mi tego! - przerwał. - Zapewniam cię, że absolutnie nie jest to konieczne! Doskonale cię rozumiem... prawdę mówiąc, od wielu już lat! Ty... i jak podejrzewam Augusta... wmówiłyście sobie, że mam słabość do Endymiona...

- Tego... tego nierozgarniętego typa!

- Jesteś zbyt surowa: on po prostu jest nieco ślamazarny!

- No tak, wszyscy wiemy, że uważasz go za wzór wszelkich cnót - rzuciła gniewnie, mnąc w dłoniach chusteczkę.

Markiz bawił się dotąd monoklem, kołyszącym się na długiej wstążce, lecz poruszony wypowiedzią siostry podniósł szkiełko do oka, by lepiej przyjrzeć się jej wzburzeniu.

- Przedziwną interpretację nadałaś moim słowom! - zauważył.

- Nic już nie mów! - krzyknęła, tracąc nad sobą panowanie.

- Twój bezcenny Endymion może mieć wszystko, czego tylko zapragnie! Podczas gdy twoje siostry...

- Nie chciałbym ci przerywać, Luizo - mruknął nieszczerze jego lordowska mość - lecz sądzę, że jesteś w wielkim biedzie. Sama wiesz, że niezbyt jestem skory do dobroczynności.

- I rozumiem, że nie wypłacasz mu pensyjki! Och, rzeczywiście!

- Więc to cię tak boli? Jesteś wyjątkowo niezrównoważonym stworzeniem! W jednej chwili oskarżasz mnie, że źle traktuję własną rodzinę, a w drugiej łajasz mnie, że wypełniam obowiązki wobec swojego dziedzica!

- Tego prostaka! - krzyknęła. - Jeżeli on zostanie głową rodziny, ja tego nie zniosę!

- Cóż, nie musisz dręczyć się tą myślą! - poradził siostrze.

- Bardzo prawdopodobne bowiem, że cię przeżyję. Wiesz, nie daję ci więcej niż pięć lat.

Lady Buxted, nie mogąc znaleźć słów stosownych do tej sytuacji, uciekła się do niepohamowanego płaczu. Pomiędzy spazmami jednak obwiniała brata o nieżyczliwość. Lecz nawet jeśli sądziła, że taka taktyka zmiękczy jego serce, wielce się myliła. Markiza bowiem mało co bardziej nudziło od niewieścich łez i wymówek. Toteż mówiąc z nieprzekonywającą czułością, że jego obecność najwyraźniej niezbyt dobrze działa na siostrę, ruszył do drzwi, przyspieszając kroku z żarliwym zapewnieniem, że siostra pożyje przynajmniej tak długo, by zdążyła zobaczyć, jak on usuwa się do samotni.

Gdy tylko za markizem zamknęły się drzwi, lady Buxted natychmiast przestała płakać. Już miała odzyskać jaki taki spokój ducha, gdy w kilka chwil później starszy syn postanowił zajrzeć do saloniku i spytać, daremnie siląc się na takt, czy wuj złożył matce wizytę. A jeśli tak, to jak zareagował na jej prośbę. Kiedy dowiedział się, że Alverstoke okazał się nieuczynny, jak zawsze zresztą twierdziła, sposępniał, lecz mimo to powiedział, iż wcale nie żałuje, gdyż po głębszym namyśle uznał, że ten plan zupełnie mu się nie podoba.

Lady Buxted wcale nie była usposobiona do czułości. Choć równie egoistyczna jak brat, była daleko mniej szczera, gdyż nigdy nie przyznawała się do swoich słabostek, a prawdę mówiąc, nawet ich nie widziała. Już dawno temu wmówiła sobie, że jej życie to jedno pasmo wyrzeczeń dla osieroconej przez ojca dziatwy. Toteż po prostu praktykując umieszczanie przed imionami swoich dwóch synów i trzech córek należnych im tytułów, mówiąc o nich (choć niekoniecznie do nich) czule oraz powiadamiając cały świat, że ani myśli, ani dąży, by stały się jej oczkiem w głowie, w oczach bezkrytycznej większości zdołała zaskarbić sobie opinię oddanej matki.

Jej ulubieńcem był Carlton, o którym zbyt często napomykała jako o pierworodnym. Nigdy bowiem nie zdarzyło się, by przyprawił ją o drżenie serca. Z flegmatycznego chłopczyka, szanującego matkę za wyznawane przez nią wartości, wyrósł na wartościowego młodzieńca o głębokim poczuciu odpowiedzialności i poważnym podejściu do życia, co uchroniło go od tarapatów, w jakie wpadł jego energiczniejszy kuzyn Gregory. Jednak przy tym zupełnie nie potrafił zrozumieć, co takiego ciekawego widzi Gregory lub inni jego rówieśnicy w psotach i hulankach. Niezbyt był bystry, myślał wolno i z trudem, lecz był dumny ze swojego zdrowego rozsądku. Wcale też nie był zazdrosny o George’a, młodszego brata, choć wiedział, że jest on od niego inteligentniejszy. Prawdę powiedziawszy, był dumny z brata i uważał go za bystrego chłopaka; i chociaż jego przemyślenia podpowiadały mu, że taki niespokojny duch może sprowadzić owego obiecującego młodzieńca z drogi cnoty, nigdy nie zdradził się przed matką z tą obawą. Nie poinformował jej też, że postanowił nie spuszczać z George’a bacznego oka, kiedy brat już skończy naukę. Nie zwierzał się matce ani się z nią nie spierał, a nawet przy siostrze Jane nie wymknęło mu się ani słówko krytyki wobec rodzicielki.

Miał dwadzieścia cztery lata, ale ponieważ dotąd nigdy się jej ostro nie sprzeciwił, matka była nieprzyjemnie zaskoczona, gdy wyznał, że nie widzi powodu, dla którego debiutancki bal Jane miałby się odbyć w domu wuja i na dodatek na jego koszt. Błyskawicznie stracił w jej oczach, a ponieważ już była rozdrażniona, szybko skończyłoby się na sprzeczce, gdyby nie to, że rozważnie wycofał się z saloniku.

Ze smutkiem stwierdził, że Jane podziela uczucia matki, i dowodzi, że wstrętny wuj Vernon jest tak nieczuły, poza tym ma węża w kieszeni i żałuje marnych kilkuset funtów.

- Jestem przekonany, Jane - powiedział Buxted poważnym tonem - że masz za wiele dobrego smaku, by pragnąć aż tak zależeć od hojności wuja.

- Och, bzdury! - zawołała gniewnie. - Czemu nie miałabym od niego zależeć? Przecież to jego obowiązek!

Zdawało się, że Buxtedowi jeszcze bardziej obwisła górna warga - działo się tak zawsze, gdy był niezadowolony. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała nagana:

- Staram się uwzględnić twoje niezadowolenie, nie mogę się jednak oprzeć myśli, że zrozumiesz, iż bal tutaj, w twoim własnym domu, okaże się o wiele przyjemniejszy niż w ogromnych komnatach Alverstoke House, gdzie, ośmielam się twierdzić, nie znałabyś więcej niż połowy gości.

Jego druga siostra, Maria, którą niebawem też czekał bal debiutancki, była równie jak Jane rozwścieczona, i niemal nie mogła się powstrzymać, doczekała jednak, aż brat zakończy swoją starannie przemyślaną wypowiedź, nim spytała gniewnie, dlaczego plecie takie bzdury.

- Więc zabawniejszy byłby podrzędny balik tutaj, wydany dla nie więcej niż pięćdziesięciu osób, od balu debiutanckiego w Alverstoke House? Chyba postradałeś zmysły! - poinformowała jego lordowską mość. - Znasz mamę - byłoby to nędzne przyjęcie! A wyobrażasz sobie, jaki wspaniały byłby bal wydany przez wuja? Setki gości, a wszystko w pierwszorzędnym gatunku! Homary, galareta z auszpiku, wino i bita śmietana...

- I szampan! - wyrwała się Jane, nie zwracając na brata uwagi.

- A ja razem z mamą i wujem stanęłabym u szczytu tych wielkich schodów. W białej satynowej sukni przystrojonej pączkami róż, w różowym welonie i w wianeczku!

Owa cudowna wizja przywołała łzy w jej oczach, lecz ani w Marii, ani w Carltonie nie wzbudziła entuzjazmu. Maria zaprotestowała, że dziwacznie kłóciłoby się to z jej piegami i piaskowożółtymi włosami, natomiast Carlton stwierdził, że dziwi się, jak jego siostry mogą przejmować się takimi błahostkami. Żadna z nich nie pofatygowała się, by odpowiedzieć, ale kiedy dodał, że on, ze swojej strony, cieszy się, iż Alverstoke odmówił wydania balu, rozgniewały się tak samo jak ich mateczka, a narobiły o wiele więcej wrzasku. W tej sytuacji Carlton wycofał się, zostawiając siostry wyrzekające na to, jak jest prozaiczny, oraz kłócące się o pączki róż i różową satynę. Zgodziły się wszakże, że odmowa wuja wynikła najprawdopodobniej z winy matki. Żadna z panien bowiem nie wątpiła, że to za jej przyczyną okazał się taki uparty.

 

 

2

Kiedy markiz wrócił do domu, natknął się na list, leżący na jednym z hebanowych stolików intarsjowanych pozłacanym brązem. Zaadresowano go dużym i zamaszystym charakterem pisma, a blado-niebieski lak pieczęci był nienaruszony. Pan Charles Trevor, doskonały sekretarz markiza, od pierwszego wejrzenia uznał, że liścik pochodzi od jednej z lekkomyślnych piękności, która na jakiś czas zaprzątnęła rozproszoną uwagę jego lordowskiej mości. Rzucając na ręce usłużnego lokaja kapelusz, rękawiczki i suto ozdobioną pelerynę, która taki podziw wzbudziła w pannie Kitty Buxtedównie, markiz wziął liścik i pomaszerował do biblioteki. Kiedy przełamał pieczęć i rozłożył perfumowany arkusik, jego wrażliwy węch wyczuł zapach ambry. Na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. Przytrzymał liścik na wyciągnięcie ramienia i po omacku poszukał monokl. Patrząc przez szkiełko, nieuważnie przejrzał wiadomość, po czym wrzucił papier do kominka. Uznał, że Panny stała się niemożliwie nudna. Oszołamiające stworzenie, lecz nie sposób zaspokoić jej apetytu, nawet pierwszej klasy podarunkami. Teraz zażądała pary kremowych koni do swojego powoziku, a w ubiegłym tygodniu diamentowego naszyjnika. Podarował go jej i powinna to potraktować jako prezent na pożegnanie.

Paskudne perfumy, którymi skropiła liścik, widać przylgnęły do jego palców. Kiedy Charles Trevor wszedł do pokoju, markiz starannie wycierał dłonie. Podniósł głowę i widząc wyraz zdumienia na twarzy młodego dżentelmena, powiadomił go, że nie znosi zapachu ambry.

Pan Trevor nie skomentował tego ani słowem, lecz jego uczucia tak wyraźnie malowały się na twarzy, że Alverstoke dodał:

- Otóż to! Wiem, co myślisz, Charlesie, i masz bezsprzecznie rację. Pora już odprawić Panny. - Westchnął. - Miło było, lecz jak na taką małą ptaszynę jest stanowczo zbyt żarłoczna.

I na to pan Trevor nic nie powiedział. Trudno zresztą byłoby mu to zrobić, gdyż w tej delikatnej materii miał mieszane uczucia. Jako moralista mógłby tylko potępiać tryb życia swojego pryncypała; natomiast jako dżentelmen absolutnie wiemy rycerskim zasadom żałował biednej Panny; jednakże jako człowiek, który w pełni orientował się, jaką szczodrość okazał tej damie jego lordowska mość, musiał przyznać, że dama nie miała powodu do narzekań.

Charles Trevor, jeden z młodszych członków bardzo rozgałęzionej rodziny, zawdzięczał swoją obecną pozycję takim okolicznościom, że jego ojciec tuż po święceniach został zaangażowany jako nauczyciel i mentor ojca obecnego markiza, towarzysząc mu na przedłużającej się w nieskończoność Wielkiej Wyprawie. Okazało się, że komfortowy tryb życia nie był jedyną nagrodą: szlachetnie urodzony uczeń bowiem szczerze się do niego przywiązał; został ojcem chrzestnym jego najstarszego syna, a własnego wychował w przekonaniu, że wielebny Laurence Trevor ma prawo domagać się jego opieki.

Toteż kiedy wielebny Laurence odważył się zaproponować obecnemu markizowi właśnie Charlesa jako kandydata odpowiedniego na osobistego sekretarza, Alverstoke zaakceptował go z o wiele większą ochotą, niż Charles się spodziewał, i przyjął na prawach domownika. Chociaż Charles nie czuł powołania, by powiększyć szeregi sług bożych, lecz mimo to był poważnym młodzieńcem o nienagannym morale, zatem wszystko, co dotąd słyszał o Alverstoke’u, utwierdziło go w przekonaniu, że objęte stanowisko będzie jednym pasmem cierpień i udręki. Charles żywił do ojca silne przywiązanie, a że zdawał sobie sprawę, iż niezbyt zamożnemu pastorowi nie jest łatwo wychować sześciu synów, przeto dla siebie zachował obawy, zapewnił ojca, że dołoży wszelkich starań, by nie zawieść jego nadziei, a sam pocieszył się refleksją, że jako mieszkaniec Alverstoke House z pewnością łatwiej odkryje i pochwyci swoją szansę, niż gdyby rozbijał się po wiejskim probostwie.

Jednakże zaczął interesować się polityką, a tam niełatwo było trafić na żyłę złota. Markiz bowiem nie podzielał jego ambicji i konsekwentnie unikał zbyt częstego pojawiania się w Izbie Lordów. Jednakże od czasu do czasu to się zdarzało i wtedy Trevor mógł pisywać dla swojego patrona krótkie przemówienia, które ten uznał ze stosowne wygłosić, i niekiedy przemycał w nich własne polityczne zapatrywania.

Co więcej, przekonał się, że Alverstoke’a nie sposób nie polubić. Choć nie miał powodów, by przypuszczać, że markiz zainteresuje się jego problemami, to przekonał się, że jest nie tylko niewymagający, ale także przyjazny, i nigdy nie upierał się przy swoim zdaniu. Wymieniając listy z przyjacielem z college’u, który znalazł się w podobnej sytuacji, a którego pracodawca traktował jako coś pośredniego między czarnym niewolnikiem a starszym służącym, Charles zorientował się, że miał szczęście. Alverstoke bowiem dawał mu niekiedy bolesnego przytyczka w nos, lecz kiedy sekretarz naprawdę popełnił błąd, piorunował go bezprzykładnie, nigdy jednak nie podkreślając, że stoi od niego wyżej na drabinie społecznej. Gdy przyjacielowi Charlesa wydawano szorstkie rozkazy, w stronę Charlesa kierowano uprzejme prośby i zazwyczaj towarzyszył im uprzejmy uśmiech jego lordowskiej mości. Mimo iż Charles bardzo się starał, ostatecznie nie potrafił się oprzeć urokowi Alverstoke’a bardziej, niż tego pragnął, podziwiał jego zamiłowanie do koni i sprawność w wielu sportowych dyscyplinach.

- Podejrzewam - odezwał się markiz z błyskiem rozbawienia w oku - sądząc po twojej niepewności i po tym, że jesteś uległy niczym owieczka, iż czujesz się zobowiązany, by przypomnieć mi o jakiejś kolejnej niemiłej powinności. Radzę ci dobrze, nie rób tego. Będę dla ciebie bardzo nieprzyjemny i możesz zawisnąć na suchej gałęzi.

Poważne oblicze pana Trevora rozjaśnił uśmiech.

- Tego pan nigdy nie zrobi, sir - powiedział po prostu. - A skoro mówimy o powinności... ja przynajmniej nie sądzę, by tym była! Pomyślałem tylko, że chciałby się pan o tym dowiedzieć.

- Pomyślałeś? Z doświadczenia wiem, że takie słowa niechybnie są wstępem d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin