Johansen Iris - Niewinna.doc

(1815 KB) Pobierz

Iris Johansen

NIEWINNA

 

Prolog

Promontory Point, Utah

25 listopada 1869 roku

Zaczekaj!

Dobry Boże, nie słyszał jej. Szedł w stronę pociągu, długimi krokami przemierzając drewniany peron. Za chwilę już go nie dogoni.

Przerażenie wstrząsnęło ciałem Jane Barnaby. Zaczęła biec, a jej perkalowa, wypłowiała spódnica wydymała się za nią jak balon. Przez dziury w podeszwach butów ostre kawałki lodu kaleczyły jej stopy. Nie zwracając uwagi na ból, przedzierała się przez zamarznięte błoto pociętej koleinami ulicy w stronę peronu oddalonego o sto jardów.

- Proszę! Nie jedź!

W szarudze świtu sylwetka Patricka Reilly’ego była tylko zamazaną plamą, ale musiał usłyszeć jej wołanie, bo zawahał się przez chwilę. Podjął jednak marsz w stronę pociągu, szybko pokonując dystans pomiędzy budynkiem stacji a pasażerskim wagonem.

Opuszczał ją.

Strach ścisnął jej gardło i z rozpaczą przyśpieszyła biegu. Pociąg już drżał, dyszał kłębami pary, napinał swe stalowe mięśnie, szykując się do skoku naprzód.

- Zaczekaj na mnie!

Patrzył prosto przed siebie, nie zwracając na nią uwagi.

Rozpacz wybuchła w niej krzykiem pełnym wście­kłości:

- Do cholery! Słyszysz mnie? Nie waż się wsiadać do tego pociągu!

Zatrzymał się w pół kroku, a jego potężne barki napięły się groźnie pod wełnianym płaszczem w szarą kratkę. Odwrócił się i ze zmarszczonym czołem patrzył, jak biegnie do niego wzdłuż peronu. Zatrzymała się przed nim.

- Jadę z tobą.

- Jak cholera! Powiedziałem ci wczoraj wieczorem u Frenchiego, że masz tu zostać!

- Musisz mnie zabrać!

- Nic nie muszę! - Spojrzał na nią groźnie. - Wracaj do mamusi. Będzie cię szukać.

- Nie, nie będzie. - Podeszła o krok bliżej. - Wiesz, że troszczy się tylko o swoją fajkę. Nie obchodzi jej, gdzie jestem. Nie wzruszy się, że pojadę z tobą.

Potrząsnął głową.

- Wiesz, że to prawda. - Jane zwilżyła usta. - Jadę z tobą. Ona mnie nie chce. Nigdy mnie nie chciała.

- No, ja też cię nie... - Rumieniec jeszcze bardziej zaczerwienił jego i tak czerstwą twarz, a irlandzki akcent stał się bardzo wyraźny, kiedy powiedział niezgrabnie: - Bez obrazy, ale w moim życiu nie ma miejsca dla dzieciaka.

- Nie jestem taka mała, mam prawie dwanaście lat! - To było małe kłamstewko, dopiero co skończyła jedenaście, ale pewnie o tym nie pamiętał. Znów po­deszła o krok bliżej. - Musisz mnie zabrać. Jestem twoja.

- Ile razy mam ci powtarzać? Nie jestem twoim ojcem!

- Moja matka powiedziała, że najpewniej to ty. - Dotknęła kosmyka kręconych, rudych włosów, otacza­jących jej szczupłą twarzyczkę. - Mamy takie same włosy, a ty przychodziłeś do niej na długo przedtem, zanim wzięła się za fajkę.

- Tak samo jak połowa facetów z Union Pacific! - Nagle ukucnął przed nią, a jego głos złagodniał. - Wielu Irlandczyków ma rude włosy, Jane. Cholera, tylko z mojej brygady czterech było stałymi klientami Pearl. Dlaczego nie wybierzesz sobie jednego z nich?

Bo rozpaczliwie chciała, żeby to był on. Był dla niej milszy niż którykolwiek z mężczyzn płacących za ciało jej matki. Kiedy Patrick Reilly odwiedzał namiot Frenchiego, był najczęściej pijany, nigdy jednak nie krzywdził kobiet jak inni. Kiedy zaś spotkał tam Jane, traktował ją z szorstką serdecznością.

- To ty. - Zacisnęła szczęki w wyrazie uporu. - Prze­cież nie wiesz na pewno, że to nie ty!

Jego twarz przybrała równie nieprzejednany wyraz:

- A ty nie wiesz na pewno, że to ja. Wracaj więc do Frenchiego i daj mi spokój! Chryste, nawet bym nie wiedział, jak się tobą opiekować!

- Opiekować się mną? - Popatrzyła na niego za­skoczona. - Po co miałbyś to robić? Ja sama się o siebie troszczę.

Przez moment na jego nieprzystępnej twarzy pojawił się cień współczucia.

- Chyba rzeczywiście musiałaś się tego nauczyć. Przy twojej mamuśce przyssanej do tej przeklętej tai z opium, wychowując się w norze tego alfonsa...

Natychmiast wykorzystała cień złagodnienia w jego głosie.

- Nie będę ci sprawiała kłopotów! Nie jem dużo i nie będę ci się plątała pod nogami! - Znów zaczął się chmurzyć, więc zaczęła mówić jeszcze szybciej: - Chyba że każesz mi coś zrobić, oczywiście. Umiem ciężko pracować! Spytaj kogo chcesz u Frenchiego. Wynoszę pomyje i pomagam w kuchni. Sprzątam, zmywam i za­łatwiam sprawunki. Umiem liczyć i zająć się pieniędzmi. W soboty Frenchie każe mi nawet pilnować klientów i mówić im, kiedy już minął czas, za który zapłacili. - Złapała go za ramię. - Obiecuję, że będę robić wszystko, co chcesz, tylko mnie zabierz ze sobą!

- Cholera, nie różu... - Zamilkł na chwilę, patrząc na błagalny wyraz jej twarzy, a potem powiedział cicho: - Zrozum, jestem robotnikiem kolejowym. To wszystko, co umiem, a teraz moja praca tu się skończyła, położyliśmy już tory na całym szlaku. Mam propozycję, żeby razem z moją brygadą pracować w Salisbury, a to jest wielka szansa dla takiego nieuka jak ja. Salisbury jest daleko za oceanem, w Anglii. Przecież nie będziesz chciała jechać tak daleko.

- Chcę! Wszystko mi jedno, dokąd pojedziemy! - Jej mała rączka zacisnęła się na jego ramieniu. - Weź mnie na próbę! Zobaczysz, że nie pożałujesz!

- Jak cholera, że nie pożałuję! - W jego głosie nagle pojawiło się zniecierpliwienie. Strząsnął z siebie jej rękę i wstał. - Nie uwiążę się do końca życia z dzieciakiem jakiejś dziwki! Wracaj do Frenchiego! - Znów ruszył w stronę pociągu.

Odmowa przestraszyła ją, ale nie zaskoczyła. Przez całe życie była odrzucana i odpychana przez wszystkich poza mieszkańcami namiotu Frenchiego. Dawno już się nauczyła, że była inna niż dzieci szanowanych żon, jeżdżące z miasta do miasta za kolejowymi brygadami. One należały do innego świata, świata nakrochmalonych, czystych ubrań, kąpieli co sobotę i kościoła co niedzielę, a ona...

Fala mdłości naszła ją wraz ze wspomnieniem ponure­go, ledwie oświetlonego latarniami wnętrza namiotu Frenchiego, gdzie wyrka oddzielone były od siebie tylko brudnymi kocami, zawieszonymi na obwisłych linach. Przypomniała sobie słodkawy zapach opium, które matka pociągała ze śmiesznie wyglądającej szklanej bańki po­stawionej obok barłogu, i twardą dłoń Frenchiego, ude­rzającą ją w policzek, kiedy nie wypełniła wystarczająco szybko jego rozkazu.

Nie, nie mogła do tego wszystkiego wrócić teraz, kiedy ucieczka była tak blisko.

Tak mocno zacisnęła ręce w pięści, że paznokcie wbiły jej się w skórę.

- Nic ci nie pomoże zostawienie mnie. I tak pojadę za tobą. - Doszedł już do wagonu i postawił lewą nogę na schodku. - Naprawdę pojadę. Jesteś mój.

- Jak cholera!

- Pojadę za tobą do tego Saddlebury i...

- Salisbury! I będziesz musiała przepłynąć przez ten przeklęty ocean!

- To przepłynę! Znajdę sposób. Zobaczysz, że znajdę sposób, żeby... - jej głos się załamał i przerwała.

- A niech to! - Opuścił głowę i wbił wzrok w metal schodka. - Dlaczego, do diabła, musisz być taka cholernie uparta?!

- Weź mnie! - wyszeptała. Nie wiedziała już, co powiedzieć, co mu jeszcze obiecać. - Proszę! Boję się, że jak zostanę, będę kiedyś taka jak ona. Ja... nie chcę tam być.

Stał i słuchał, coraz bardziej przygarbiony.

- Och, do cholery! - powiedział nagle, odwrócił się i zeskoczył z powrotem na peron. Jego wielkie, piegowate dłonie chwyciły ją w talii; bez wysiłku uniósł ją i postawił w wagonie. - Jezu! Ależ jesteś malutka! Nic nie ważysz!

Czyżby się poddał? Bała się w to uwierzyć.

- To nieważne. Jestem mała na swój wiek, ale jestem bardzo silna.

- Dobrze by było! Możesz jechać, ale to nic nie znaczy! Nie jestem twoim ojcem i masz mnie nazywać Patrick, jak wszyscy!

- Patrick - powtórzyła posłusznie.

- I ciężko zapracujesz na swoje utrzymanie!

- Jeśli tak każesz. - Trzymała się mocno żelaznej poręczy, a z nadmiaru szczęścia kręciło jej się w głowie. - Nie pożałujesz! Wynagrodzę ci to. Nie ma takiej rzeczy, której bym...

- Czekaj tu, a ja pójdę pogadać z konduktorem o zabraniu cię do pociągu. - Odwrócił się. - Chryste! Pewnie każe mi kupić dla ciebie bilet! Spędzam lata na budowaniu tej cholernej linii kolejowej, a teraz każą mi płacić ciężką forsę za...

- Dwa bilety.

Zatrzymał się i popatrzył na nią. Jego głos był złowieszczo miękki:

- Dwa bilety?

Zebrała się w sobie.

- Li Sung. - Uniosła rękę i kiwnęła na małego, chudego człowieczka, który przyszedł za nią, a teraz czekał w cieniu budynku stacyjnego. - On też jedzie. - Na jej sygnał Chińczyk pokuśtykał naprzód, dźwigając plecak i zniszczoną, rozlatującą się torbę podróżną. - To mój przyjaciel. Nie będzie sprawiał kłopotów.

- Nie będzie? On jest kaleką!

- Umie gotować. - powiedziała szybko. - Wiesz, że umie. Jadłeś kiedyś u Frenchiego jego gulasz. Poza tym jest mądrzejszy od większości ludzi, których znam. Uczy mnie czytać i liczyć i wie wszystko o ziołach, i...

- Nie! - powiedział Patrick kategorycznie. - Nie będę ciągnął ze sobą żadnego kaleki. Żółtek wraca.

- On musi jechać z nami! - Znów się nachmurzył. A co będzie, jeśli zmieni zdanie i ją też odeśle z powrotem? Ale nie może zostawić Li Sunga. Pośpiesznie mówiła dalej. - Pozwalasz mi jechać ze sobą, a Li Sung ma siedemnaście lat, jest prawie mężczyzną. On będzie ci bardziej pomocny niż... - Wyraz twarzy Patricka ani trochę nie zmiękł. - Nie będzie ci przeszkadzał! Ja będę się nim opiekować!

Patrick spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Tak, potrafię się nim zająć! Tylko kup mu bilet! - wyszeptała. - Proszę!

- Myślisz, że mam maszynkę do robienia forsy?

- Nie mogę pojechać bez niego. Frenchie robi z nim straszne rzeczy!

Li Sung zatrzymał się obok nich, przenosząc wzrok z Jane na Patricka.

- Jadę?

Jane spojrzała błagalnie na Patricka.

- A niech to wszystko jasna cholera! - Patrick od­wrócił się gwałtownie i ruszył wzdłuż peronu w kierunku umundurowanego konduktora, który rozmawiał z maszy­nistą wychylonym z breka. - Ale tylko do Omaha. Niech mnie szlag, jeśli go wezmę dalej!

Jane z ulgą wypuściła powietrze.

- W porządku. Wsiadaj do pociągu, Li Sung.

- Gdzie jest Omaha?

- Myślę, że daleko. - Jane też nie wiedziała. - Ale zanim tam dojedziemy, wymyślę sposób na to, żebyś był z nami do końca. On nie jest nieugiętym czło­wiekiem.

Li Sung uśmiechnął się kwaśno.

- Ale jest Irlandczykiem, a Irlandczycy nie lubią mojej rasy.

- Znajdę sposób - odpowiedziała Jane. - Tylko przez jakiś czas nie pokazuj mu się na oczy.

Kiedy otworzyła drzwi do przedziału pasażerskiego, poczuła nagłą wibrację podłogi pod stopami i zastygła, przestraszona. Ten ruch był jakiś... dziwny. Odkąd pa­miętała, zawsze przenosiła się wraz z matką od jednego namiotowego obozowiska do drugiego, w miarę jak Frenchie podążał za brygadami kładącymi tory, jednak nigdy dotąd nie jechała pociągiem.

Li Sung ze zrozumieniem pokiwał głową, kiedy ich spojrzenia się spotkały.

- Mnóstwo siły. Rozumiem, dlaczego nazywają to żelaznym koniem.

Potrząsnęła głową.

- To bardziej jak te smoki, o których mi opowiadałeś, zionące ogniem i dymem i smagające ogonami. - Ruszyła przed nim przejściem między siedzeniami. - Przyzwyczai­my się.

Li Sung wrzucił na półkę nad jej głową oba plecaki, torbę położył obok niej i przytaknął:

- Jeśli w ogóle można się przyzwyczaić do smoków.

- Można. - Usiadła i zawinęła ręce w pelerynę. Powietrze czuć było starymi cygarami, a z pojemnika na °pał, umieszczonego obok pieca na przedzie wagonu, pachniało świeżo porąbanym drewnem i węglem. Musi oswoić się z tą wibracją, tymi zapachami i tym hałasem, które mają stanowić jej nowe życie. - Wszystko będzie dobrze. Li Sung. Zobaczysz, będziemy...

Nagle z torby podróżnej dobiegło żałosne skomlenie.

- O, psiakrew, miałam nadzieję, że będzie spał. - Jane rzuciła ukradkowe spojrzenie za okno i zobaczyła, że Patrick wciąż pogrążony jest w kłótni z konduktorem. Szybko otworzyła torbę. W polu widzenia natychmiast pojawił się brązowo-biały pysk. Delikatnie pogłaskała miękką sierść na głowie chudego szczeniaka ogara. - Ciii, nie teraz. Żadnych hałasów!

- Mówiłem ci, żeby nie brać tego przybłędy.

Podniosła głowę i rzuciła Li Sungowi spojrzenie pełne nagany.

- Sam ma tylko sześć tygodni. Frenchie pozwoliłby mu zdechnąć z głodu tak samo, jak to zrobił z jego matką i innymi szczeniakami. Musiałam go zabrać.

Uśmiech rozjaśnił żółtą twarz Li Sunga, towarzysząc wyrazowi rezygnacji.

- Wiem, taka jest twoja natura. Ale twój ojciec nie będzie zachwycony.

- On nie wie... jeszcze. - Szybko zamknęła torbę i wręczyła ją Li Sungowi. - Lepiej go zabierz na przód wagonu i zostań tam, dopóki po ciebie nie przyjdę.

Li Sung wzruszył ramionami i wziął torbę.

- Pewnie wyrzuci mnie z pociągu razem ze szczenia­kiem.

- Nie, nie wyrzuci. Nie pozwolę mu. Po prostu przekonam go, że przyda się nam obronny pies w... - Przerwała, starając się przypomnieć sobie nazwę miasta, do którego zmierzali. - Salisbury.

- A jak to zrobisz?

- Po prostu się do niego przyczepię i nie popuszczę. - Zacisnęła szczęki. - Jeżeli naprawdę czegoś chcesz, możesz sprawić, że to się stanie. Musisz tylko przeć naprzód, aż wszyscy inni zmęczą się walką.

- No to miejmy nadzieję, że on się znuży, zanim dojedziemy do tego Omaha. - Li Sung pokuśtykał wzdłuż przejścia na drugi koniec wagonu.

Jej ojciec skończył dyskusję z konduktorem i szedł po peronie, wyraźnie niezadowolony.

Ojciec. Muszę pamiętać, żeby go tak nit nazywać, pomyślała smutno. I tak nie uzna jej za swoją córkę, tylko się rozzłości. Kiedyś, jeżeli będzie ciężko pracowała, jeśli okaże się wystarczająco niezbędna, może jej pozwoli wymawiać to słowo.

Kiedy lokomotywa wydała z siebie przeszywający gwizd, Jane aż podskoczyła i chwyciła się drewnianej ławki, bo pociąg ruszył naprzód z szarpnięciem.

Usłyszała, jak Patrick wyrzuca z siebie stek prze­kleństw, wielkimi susami pokonując ostatnie kilka jardów. Wskoczył na stopnie i wspiął się do wagonu.

W zimnym powietrzu za oknem para wyglądała jak mgła, a czarny smok powoli odjeżdżał od byle jak skleconych chat i poplamionych namiotów, które tworzyły Promontory Point.

Strach jej ścisnął gardło, kiedy ten widok przesuwał się przed oczami, a ona zdała sobie sprawę, że oto znika wszystko, co kiedykolwiek znała.

- Chcesz wrócić?

Spojrzała w górę i zobaczyła swego oj... Patricka, stojącego obok niej z wyrazem nadziei na twarzy.

- Mogę cię odesłać do domu, kiedy tylko dojedziemy do następnej stacji.

- Nie.

- Ostatnia szansa!

Promontory Point zniknęło, jakby go nigdy nie było, i jej strach też nagle się rozpłynął.

- Nie!

Niewiele mogła wiedzieć o czymś takim jak dom, ale była pewna, że u Frenchiego go nie miała. Skoro jej ojciec jest robotnikiem kolejowym, przemieszczającym się z miejsca na miejsce, więc być może ten ryczący, buchający Parą smok, którym teraz jechała, będzie odtąd jej domem. A jeśli tak, musi się o nim dowiedzieć wszystkiego i oswoić go. Tak, właśnie to musi zrobić; jej ojciec kocha kolej, więc kolej musi stać się jej życiem tak samo jak jego.

Ostrożnie usiadła z powrotem na twardym siedzeniu i powoli starała się rozluźnić napięte mięśnie.

- Nie wracam. Tylko przez chwilę się bałam, ale już jest w porządku.

Zamruczał coś pod nosem i opadł na siedzenie obok niej.

Zamknęła oczy i wsłuchała się w stukot kół o żelazne szyny. Powoli, stopniowo, do jej świadomości dotarł rytm metalicznego turkotu, podobny do bicia ogromnego serca, i nieuchwytnie uspokajająca miarowość syku pary. Może ten smok wcale nie jest taki groźny. Może z biegiem czasu uda się z nim zaprzyjaźnić i poznać jego tajemnice...

1

Krugerville, Afryka

3 kwietnia 1876

Ruel przywodził Ianowi na myśl pięknego tygrysa, gotowego do błyskawicznego ataku.

Z wprawą mordercy trzymał w prawej ręce nóż o kościanej rękojeści, a na twarzy igrał mu uśmiech zadowolenia. Był obnażony do pasa. W świetle latarni jego mięśnie lśniły brązowo i złoto, a niebieskie oczy jarzyły się złowróżbną radością, kiedy zataczał kręgi wokół olbrzymiego, uzbrojonego w maczetę Mulata.

Przyglądając się poprzez zalegający w barze dym walczącym mężczyznom Ian MacClaren przeżył szok. Mimo wszystko nie spodziewał się, że Ruel będzie wy­glądał tak... zabójczo. Wieści, które do niego docierały przez te wszystkie lata, powinny go ostrzec, bo przecież nawet jako chłopiec Ruel nigdy nie dał się poskromić. A już na pewno teraz w wyglądzie jego brata nie było śladu łagodności.

Tygrys stąpa cicho, tygrys wścieka się głośno...

Przypomniał mu się urywek starego wierszyka, dopeł­niając wrażenia, jakie odniósł natychmiast po dostrzeżeniu Ruela. Ten chłopak zawsze tryskał nieujarzmioną, radosną energią, teraz jednak biła od niego wręcz rozpłomieniona żywotność. Rysy jego bezbłędnie symetrycznej twarzy, które kiedyś Margaret określiła jako piękno upadłego anioła, z upływem czasu wyostrzyły się i stwardniały, lecz zachowały ten porywający magnetyzm, jaki zawsze w nich wił. Jego ciemnobrązowe włosy, zaczesane do tyłu i związane w ogon, splecione były spłowiałym, biało-złotym sznurkiem, co jeszcze bardziej upodobniało go do tygrysa.

Mulat ciął nagle maczetą.

Ruel z łatwością wykonał unik i sparował cios, po czym zaśmiał się cicho, z wyraźnym zadowoleniem.

- Nareszcie! Już mnie zaczynałeś nudzić. Barak.

- Nie stój tak! - Mila, złapała Iana za rękę. - Powie­działeś, że jak cię do niego zaprowadzę, to pomożesz. Barak go zabije!

- Z pewnością tego właśnie próbuje - mruknął Ian. Kiedy kilka godzin wcześniej przyjechał do miasta, po­wiedziano mu, że jest to po prostu jedną z dziwek obozu poszukiwaczy złota, jednak wyraźnie związaną uczuciowo z Ruelem. Taki stan rzeczy nie zaskoczył Iana, bo kobiety, zwabione zabójczo przystojnym wyglądem i beztroskim, radosnym cynizmem, ciągnęły do łóżka Ruela jeszcze zanim przeszedł pokwitanie. Niemniej Ian sam był zdzi­wiony faktem, że wcale nie czuł lęku przed możliwością sprawdzenia się proroctwa kobiety. Ten Barak był jak wieża; jego prawie siedem stóp wzrostu i bycza mus­kulatura robiły przytłaczające wrażenie. W porównaniu z nim sylwetka Ruela, pięć stóp i jedenaście cali, wyglądała dziecinnie, jednakże Ian czuł, że Ruel nie będzie miał więcej problemów z pokonaniem Mulata niż z łobuzami, którzy szydzili z jego brata w dzieciństwie.

- Myślę, że jeszcze chwilę poczekamy i popatrzymy. Ruel nigdy nie lubił, kiedy się wtrącałem w jego sprawy.

Olbrzymi Mulat znów zrobił wypad. Ruel kocim ruchem wygiął ciało w łuk, a ostrze o włos minęło jego brzuch.

- Lepiej! - Zaśmiał się. - Ale nie wystarczająco dobrze. Boże, ależ jesteś ślamazarny!

Barak ryknął z wściekłością i znowu zaatakował.

Ale Ruela już tam nie było.

Z szybkością błyskawicy zatańczył w lewo, a na boku Baraka pojawiła się nagle czerwona szrama.

- Jesteś tak samo niezdarny z maczetą, jak przy rozdawaniu kart. Mógłbym cię nauczyć co nieco i jednego i drugiego. - Zatoczył koło wokół olbrzyma ze zręcznością mangusty walczącej z kobrą. - Ale nie sądzę, żeby było warto. Nie chcę tracić czasu, skoro i tak wkrótce umrzesz.

Ian zesztywniał, nagle zdając sobie sprawę, że to nie jest dziecięca bójka, która skończy się tylko podbitymi oczami i obdrapanymi kłykciami.

Zwrócił się do kobiety:

- Myślę, że powinniśmy nakłonić miejscowego sędzie­go, żeby to skończył.

Spojrzała na niego z zakłopotaniem.

- Sędziego?

- Przedstawiciela prawa! - wyjaśnił jej niecierpliwie.

- Tu nie ma prawa - powiedziała. - Ty musisz to skończyć! Barak chce działki Ruela. Oszukiwał tylko po to, żeby rozwścieczyć Ruela i zmusić go do walki, żeby moc go zabić.

Rozglądając się po barze Ian przeklinał poi nosem. Bóg świadkiem, że dziś wcale nie był lepiej przygotowany do wtrącenia się w tę walkę niż kiedyś, w Glencaren, do chłopięcych bójek Ruela. Ale najwyraźniej nie można się było spodziewać żadnej pomocy ze strony mężczyzn w roboczych ubraniach, siedzących przy stołach nędznej nory. Poszukiwacze złota wpatrywali się w walczących, mając w oczach tylko rozbawienie i pełną złowieszczego zaciekawienia żądzę.

Stało się jasne, że Ian musi coś zrobić, nie mógł przecież pozwolić Ruelowi na popełnienie morderstwa. Nawet w obronie własnej.

Barak znów zaatakował i Ruel znów odskoczył. Długa, krwawa szrama pojawiła się na ramieniu Baraka. - Zaczynasz mnie nudzić, ty kurwi pomiocie! - po­siedział Ruel.

Ian rozpoznał symptomy; Ruel bawił się z Barakiem, ale zaczynał się już niecierpliwić. Zaraz przejdzie do ataku. Trzeba coś zrobić!

Barak krwawił.

Ruel był o ułamek sekundy za wolny i maczeta Baraka musnęła jego klatkę piersiową.

- Świetnie! - Niewiarygodne, ale Ruel pokiwał głową z aprobatą. - Zawsze powinieneś wykorzystywać nad­mierną pewność siebie przeciwnika. Może twój mózg nie jest aż tak otłuszczony, jak myślałem.

- Okłamałeś mnie! Nic nie robisz! - Kobieta obok Iana rozluźniła kurczowy uścisk na jego ramieniu. - Nie rozumiesz? On mi pomógł! On ich... a ty pozwolisz mu umrzeć, bo chcesz popatrzeć na Baraka! - Zaczęła się przedzierać do walczących, którzy krążyli wokół siebie.

- Nie! - Ian ruszył naprzód, porywając butelkę whisky ze stołu obok. Usłyszał okrzyk protestu jednego z kopaczy, wymamrotał więc: - Bardzo proszę o wybaczenie, ale być może będę tego potrzebował.

Ruel kolejny raz się zaśmiał, ale Ian wyczuł w tym śmiechu twardszy odcień. Chłopak nie był taki głupi, żeby zlekceważyć ostrzeżenie, jakim było skaleczenie maczetą, i ruszy teraz, żeby to skończyć.

- Barak! - Mila wskoczyła olbrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin