ZAKŁADNICY DIABŁA - o książce.txt

(7 KB) Pobierz
Zakładnicy diabła

Malachi Martin 

O wznowieniu tej ksišżki, którš nabyło już dwadziecia tysięcy polskich czytelników, nie zadecydowały względy komercyjne. W opi­nii wielu specjalistów jest to jedna z najważniejszych ksišżek dotyczšcych opętania i egzorcyzmów. Autor drobiaz­gowo i po kolei opisuje mechanizm ulegania osobowemu złu oraz niewyobrażalnie trud­nš walkę egzorcystów o uwolnienie opę­tanych od jego wpływu. Pięć opisanych przez autora przypadków, to pięć zupełnie odrębnych osób, odmiennych rodowisk i portretów psychologicznych. A jednak pro­ces stopniowego przejmowania władzy nad ofiarš, choć różny w szczegółach, prze­biega podobnie i kończy się zawsze tak samo.

Malachi Martin przeledził w szczegó­łach zarówno życie ofiar, jak i ich egzor­cystów, opisał wydarzenia poczšwszy od chwil znacznie poprzedzajšcych pierwsze, zazwyczaj niedostrzegane lub lekceważone przez otoczenie, objawy zbliżajšcego się dra­matu. Wskazuje, jak wiele słaboci wy­ko­rzystać może wróg.

Jednak opisywane, z niezwykłym talen­tem literackim, wydarzenia, to nie tylko tra­gedia osób dotkniętych opętaniem, to rów­nież dramat egzorcystów, którzy, ratujšc in­nych, sami narażajš się na niewyobrażalne cierpienie. Ci ludzie naprawdę istnieli, te wydarzenia, choć przerażajšce jak scena­riusz horroru, naprawdę miały miejsce.

Należy jednak dodać, że ksišżka przeznaczona jest tylko dla osób doros­łych. Gdy komentuje się istotę zła, nie spo­sób uniknšć drastycznych opisów, doty­kajšcych najgłębiej skrywanych zakamar-ków duszy, ani słów, którymi, choć nie z własnej woli, posługuje się osoba opętana. Ta ksišżka może budzić strach, ale też refleksję nad własnym życiem.


 
iloć stron: 496
Format ksišżki (mm): 135x204



Fragment rozdziału Przyjaciel Zio i Umiechnięty

Petera zdumiało jego własne opanowanie. Wiedział o tym, że przeciwnik popełnił błšd. Zdumiała go też pogarda, którš nasycił swojš ripostę.

Mówił dalej:

 Kiedy byłe niczym. Potem byłe piękny. Najpiękniejszy z tych, których stworzył Bóg.  Gorzka ironia, zawarta w tych słowach, zwróciła uwagę wszystkich poza Marianne. Nie przerywał, dalej chłostał i prowokował.  Potem zeszpeciła cię duma. Póniej zostałe pokonany. Zrzucony z wyżyn, jak gasnšca pochodnia.

Z ust Marianne wydobył się głuchy ryk.

Peter cišgnšł swój wywód, nie zważajšc na to; ustawił swego przeciwnika tam, gdzie chciał.

 Wygnany i okryty niesławš, i osšdzony, i na zawsze pozbawiony praw, i na zawsze pokonany.

Ciało Marianne drżało.

 Trzymajcie jš!  szepnšł do swych pomocników. W samš porę. Trzęsła się gwałtownie. Ryk przypominał teraz kwik wini przebitej nożem, wyzwalajšcym z tętnicy strumień krwi.

Egzorcysta postawił kropkę nad i.

 Ty również jeste tworem Boga, ale nie zbawionym przez Krew Jezusa.

I znów to przecišgłe, rozpaczliwe wycie.

Kiedy zamierało, całe ciało Petera zelektryzował lęk. I w tym momencie obecnoć znów rzuciła do ataku swš nienawić. Natarła na niego niczym istota z krwi i koci. Wpiła szpony w jego umysł i wolę, wbiła się głęboko w korzenie jego determinacji, w jakš wewnętrznš, wrażliwš i delikatnš strefę jego istoty, gdzie rodził się ból i poczucie przyjemnoci.

To włanie było starcie, które Conor tak szczegółowo opisywał Peterowi. To była kulminacja owego pojedynku. Peter uczynił znak krzyża. Wiedział doskonale: teraz jeden z nich będzie musiał się poddać, a drugi zostanie zwycięzcš. Musi wytrzymać. Musi się oprzeć rozpaczy. Oprzeć się zwštpieniu. Oprzeć się potępieniu. Oprzeć się. Oprzeć. Oprzeć. Wytrzymać. Miał wrażenie, że to rozkazy, które przychodzš do niego z najgłębszego sedna jego istoty.

W pierwszym, desperackim odruchu skierował myli ku swemu życiu  ku wszelkim przejawom piękna i prawdy, jakich dowiadczył i jakie poznał: ku krzykowi mew nad Dooahcarrig, ku rytmicznemu stukotowi butów podczas zimowych tańców; ku umiechowi Mae, ku zaciszu domu rodzinnego, ku cichym letnim wieczorom, które spędzał u wybrzeży wyspy Aran, spoglšdajšc za Galway, na góry Connemara, purpurowe masywy, spowite w lnišcš złotawš mgiełkę.

Ale każdy z tych obrazów, ledwie się pojawił, ulatniał się jak kropla wody rzucona w płomienie. Tak istotne dla niego symbole lojalnoci, autorytetów, nadziei, słusznoci, troski i czułoci wysychały i blakły. Wyobranię spalała rozgrzana do czerwonoci rozpacz i umysł nie mógł mu w niczym pomóc. Jedynie jego wola zmuszała umysł i wyobranię do całkowitego bezruchu, ale i to sprawiało mu potworny ból.

I wówczas obecnoć cichaczem natarła na jego wolę, cięła jš bezlitonie. Zdaniem pozostałych mężczyzn, niewiele się działo: żadnych odgłosów, jedynie ciężki oddech Petera i szuranie ich własnych stóp, kiedy starali się zachować równowagę i jednoczenie przytrzymać Marianne; żadnych silniejszych wrażeń, poza oporem, jaki stawiało im jej ciało.

Furiacki atak, jakiemu sprostać musiał Peter, przypominał ostry grad, walšcy się na blaszany dach, wypełniał całš jego wiadomoć nieustajšcym stukotem lęków, paraliżujšcych wolę i umysł. Gdybym tylko mógł swobodniej oddychać  pomylał.  Albo gdybym mógł przebić się przez tę wzgardę.

Niewyranie widział wiece, pryskajšce woskiem na nocny stolik i rzucajšce wiatło na rozpiętš na krzyżu sylwetkę.

Pamiętaj, chłopcze, duma. To jego słaby punkt. Jego duma! Walnij go w jego dumę!

Odnalazłszy w sobie głos Conora, Peter wypalił:

 Umiechnięty, zostałe pokonany, pokonany przez tego, który nie lękał się poniżenia i mierci. Odejd! Umiechnięty! Odejd! Zostałe pokonany przez krew i wolę. Łżesz. Jezus jest twoim Panem

Pomocnicy, wcišż trzymajšcy Marianne, usłyszeli, jak wydobywa z siebie te słowa. Nagle rozpętał się harmider: nikogo nie oszczędził. Szafka kołysała się z trzaskiem, klamki szczękały bez ładu i składu. Drzwi do pokoju zatrzaskiwały się i otwierały, zatrzaskiwały się i otwierały. Koszulka Marianne pękła na rodku, odsłaniajšc piersi i brzuch. Dżinsy poszły w szwach. Wcišż podnosiła głos, wydała całš serię miarowych, dziwnie wolnych wrzasków. Na jej torsie, pachwinach, nogach i twarzy pojawiły się grube pręgi, jakby kto bez litoci chłostał jš niewidzialnym batogiem. Szamotała się i kopała, dyszała ciężko i pluła. Nie panowała już nad sobš, moczem i kałem zalała całe łóżko. Nozdrza obecnych w pokoju ludzi wypełnił ostry odór.

Peter szeptał wcišż:

 On ciebie pokonał. On ciebie pokonał. On ciebie pokonał

Ból, jakiego doznawała jego wola podczas tych zmagań, wpędzał go w stan odrętwienia. W gardle mu zasychało. Oczy zasnuwała mgiełka. Bębenki mu pękały. Czuł, że jest pokryty brudem, którego żaden człowiek nie zdoła zmyć. Osuwał się w dół, w dół i w dół.
 Jezu! Mario!  Conor  wyszeptał, kiedy kolana się pod nim ugięły.  Wszystko stracone. Nie wytrzymam. Jezu! 

Siedem tysięcy mil dalej, po drugiej stronie oceanu, na innym kontynencie, w Rzymie, lekarz wychodzšcy z celi ojca Conora skinieniem głowy pożegnał pielęgniarkę. Powiedział ojcu przełożonemu, że wezwanie karetki nic tu nie da. Tym razem sprawa zaszła za daleko. Reszta była tylko kwestiš godzin.

Ojciec Conor dostał trzeciego zawału. Przez cały wieczór czuł się dobrze. Nad ranem za zadzwonił ze swej celi do przełożonego.

 Ojcze, znów ci sprawię kłopot.

Kiedy zjawili się u niego, stwierdzili, że osunšł się na biurko. W prawej dłoni wcišż ciskał krucyfiks. 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin