1
Pearl S. Buck
CESARZOWA
Przełożył Krzysztof Schreyer
Tytuł oryginału: Imperial Woman
Data wydania oryginalnego 1956
Data wydania polskiego 1994
O Pearl S. Buck
Pearl Buck (z domu Sydenstricker) urodziła się 26 czerwca 1892 r. w Hillsboro w Zachodniej Wirginii, ale znaczną część swego życia spędziła w Chinach. Była córką misjonarzy prezbiteriańskich, którzy wkrótce po jej narodzinach wyjechali wraz z nią do Państwa Środka. Wbrew zwyczajom osiedlili się z dala od misji, w głębi Chin - dzięki temu mała Pearl opanowała język chiński, zanim zaczęła mówić po angielsku. W 1900 r. rodzina Sydenstrickerów przeniosła się do Szanghaju, chroniąc się przed zamieszkami spowodowanymi rewolucją Bokserów (I Ho Tuan). Tu właśnie nastąpił debiut Pearl - jako kilkunastoletnia dziewczynka zaczęła publikować swoje literackie próbki w Shanghai Mercury, ucząc się jednocześnie pod kierunkiem chińskiego uczonego Kunga historii Chin, podstaw konfucjanizmu, a także chińskiego języka pisanego. Chiny opuściła tylko na krótko, by kontynuować naukę w Randolph-Macon College w Lynchburg, gdzie w 1914 r. otrzymała bakalaureat. Potem powróciła do Chin i w 1917 r. wyszła za mąż za Amerykanina Johna L. Bucka. Państwo Buck zamieszkali w jednej z północnych prowincji Państwa Środka, a później przenieśli się do Nankinu, gdzie Pearl Buck wykładała na uniwersytecie historię literatury angielskiej. W Chinach pozostała aż do roku 1934, kiedy to ze względu na zaostrzającą się sytuację polityczną w tym kraju podjęła decyzję powrotu do USA, gdzie pozostała już do swej śmierci w 1973 r.
Lata spędzone w Państwie Środka zaowocowały jednak w jej twórczości. Znaczna część bogatego dorobku literackiego Pearl Buck (wydała ponad 50 powieści) poświęcona jest właśnie Chinom. Z rzadkim zrozumieniem opisywała ten mało znany i trudno dostępny zachodniemu czytelnikowi region świata. Jej powieści nasycone są bogactwem szczegółów, znajomością mentalności i wrażliwości mieszkańców tego kraju.
Jej twórczość zyskała sobie ogromną popularność wśród czytelników całego świata. Pearl Buck była jedną z najczęściej tłumaczonych pisarek amerykańskich w historii tego kraju, a jej powieści osiągały milionowe nakłady. Była przy tym autorką cenioną przez krytyków. Otrzymała wiele prestiżowych nagród - w 1932 r. nagrodę Pulitzera za powieść Ziemia błogosławiona, w 1935 Medal im. Williama Deana Howellsa za najlepsze dzieło literatury amerykańskiej w latach 1930-35, a w 1938 Komitet Literatury Szwedzkiej Akademii Nauk przyznał jej nagrodę Nobla w dziedzinie literatury.
Cesarzowa to jedna z ciekawszych powieści w dorobku Pearl Buck. Jest to fascynująca opowieść o ostatniej wielkiej władczyni Chin - cesarzowej Tz’u Si, która władała Państwem Środka w latach 1862-1908. W historii Chin był to okres niezwykle burzliwy - nasilała się ekspansja mocarstw zachodnich, które usiłowały narzucić temu krajowi swoją dominację. Był to także okres wewnętrznych zamieszek wstrząsających imperium - Rewolucji Tajpingowskiej, która stawiała sobie za cel obalenie dynastii mandżurskiej władającej Chinami od ponad dwustu lat, i Rewolucji Bokserów skierowanej przeciwko wzrastającej dominacji obcych potęg. Wydarzenia te stanowią tło powieści, w której autorka stara się przede wszystkim stworzyć portret cesarzowej Tz’u Si - energicznej, ambitnej i przebiegłej kobiety, która musiała przejść długą drogę, zanim osiągnęła pełnię władzy, zanim z nic nie znaczącej nałożnicy stała się władczynią wielomilionowego narodu. Pearl Buck z wielkim wyczuciem i znajomością psychiki ludzi Wschodu odsłania przed czytelnikiem motywy kierujące poczynaniami cesarzowej, tworząc porywającą opowieść o władzy, intrygach i spiskach, które prowadzą do jej zdobycia, o cenie, jaką trzeba za nią zapłacić.
Jehonala
Kwiecień, czwarty miesiąc roku słonecznego 1852, trzeci miesiąc roku księżycowego, dwieście ósmy rok panowania w Chinach wielkiej dynastii mandżurskiej. W Pekinie wiosna tego roku nadeszła późno i północne wiatry niosące ładunek drobnego, żółtego piasku z pustyni Gobi wiały zimowym chłodem nad szczytami domów. Piasek opadał na ulice, tworzył wiry i przenikał przez drzwi i okna. Osadzał się w rogach pokoi, kładł się na stołach, krzesłach i w fałdach odzieży, zasychał na policzkach płaczących dzieci i w zmarszczkach starców.
W mandżurskim domu chorążego Muyangi, w Alei Cynowego Dzbana piasek dokuczał bardziej niż zwykle, bowiem okna nie były szczelnie dopasowane, a drzwi wisiały luźno w drewnianych zawiasach. Tego właśnie poranka Orchideę, najstarszą córkę zmarłego brata Muyangi, obudził hałas wiatru i skrzypiącego drzewa. Usiadła na wielkim chińskim łożu, które dzieliła ze swą młodszą siostrą, i skrzywiła się, ujrzawszy piasek, który leżał na kołdrze jak pofarbowany śnieg. W jednej chwili, miękko, aby nie obudzić śpiącej, wywinęła się z pościeli. Poczuła pod gołymi stopami na podłodze piasek i westchnęła. Dopiero wczoraj wymiotła do czysta cały dom, a teraz, skoro tylko wiatr ucichnie, znów trzeba będzie zamiatać.
Orchidea, dziewczyna ładna, sprawiała wrażenie wyższej, niż była w istocie, z powodu swej szczupłości oraz tego, że zawsze trzymała się prosto. Rysy miała wyraziste, ale nie pospolite - prosty nos, czysta linia brwi, ładnie rzeźbione, niezbyt małe usta. Jednak jej piękno kryło się przede wszystkim w oczach. Były podłużne, wielkie, niezmiernie czyste, z wyraziście obrysowanymi, czarnymi źrenicami. Lecz piękno to nie miałoby znaczenia bez wrodzonej energii i inteligencji, które mimo że była jeszcze bardzo młoda, ożywiały całą jej istotę. Potrafiła panować nad sobą, a miękkość ruchów i pełne spokoju zachowanie świadczyły ojej sile.
Zwinnie i bezszelestnie ubrała się w szarym od piasku, porannym świetle i odchylając niebieską, jedwabną zasłonę, która oddzielała sypialnię, weszła do głównego pokoju, a z niego do przylegającej doń małej kuchenki. Z wielkiego żelaznego kotła na glinianym piecu unosiła się para.
- Lu Ma - pozdrowiła służącą. - Wstałaś dziś wcześnie. - Jej miły, rozsądnie ściszony i nad wyraz uprzejmy ton świadczył o opanowaniu.
Zza kotła odpowiedział skrzeczący głos:
- Nie mogłam spać, panienko. Cóż my poczniemy, kiedy nas opuścisz?
Orchidea uśmiechnęła się.
- Cesarzowa wdowa może mnie nie wybrać - moja kuzynka Sakota jest ode mnie daleko ładniejsza.
Zerknęła za piec. Lu Ma siedziała w kucki i starała się podsycać ogień wiązkami suchej trawy, wykorzystując każdy listek tego skąpego opału.
- Zostaniesz wybrana. - Staruszka powiedziała to tonem zdecydowanym i smutnym wyłaniając się zza pieca. Wyglądała na zatroskaną. Była niską, zgarbioną Chinką w jedwabnym, niebieskim odzieniu, wyblakłym i połatanym, ze skrępowanymi kikutami stóp, z twarzą zaciągniętą siecią zmarszczek obrysowanych bladym piaskiem. Piasek pokrywał też jej siwe włosy, oszraniał brwi i brzeg górnej wargi.
- Ten dom zginie bez ciebie - biadoliła. - Twoja siostra nie zaceruje nawet szwu, który się rozszedł, bo zawsze wszystko za nią robiłaś. Ci chłopcy, twoi bracia, potrafią w ciągu miesiąca znosić do szczętu jedną parę butów. A co z twoim krewnym Jung Lu? Czy od dzieciństwa nie jesteś z nim prawie zaręczona?
- Poniekąd jesteśmy zaręczeni - odpowiedziała Orchidea tym samym, niezmiennie miłym głosem.
Wzięła ze stołu miednicę i żelazną chochlą, która leżała na blacie pieca, nalała do niej gorącej wody z kotła. Następnie sięgnęła po mały, szary ręcznik wiszący na ścianie, zanurzyła go w gorącej wodzie, wyżęła prawie do sucha i przetarła nim twarz i szyję oraz nadgarstki i dłonie. Kiedy jej gładka, owalna twarz zaróżowiła się od wilgotnego ciepła, spojrzała w maleńkie, kilkucalowe lustro wiszące nad stołem. Mogła w nim dostrzec tylko swoje niezwykłe, żywe i ciemne oczy. Zawsze była z nich dumna, chociaż nigdy nie pozwoliła sobie tego okazać. Kiedy sąsiadki mówiły o jej brwiach podobnych do skrzydełek ćmy i o oczach jak listki, zdawała się nie słuchać. Ale słyszała.
- No, no - powiedziała staruszka, wpatrując się w nią. - Zawsze mówiłam, że niesiesz z sobą własne przeznaczenie. Ono jest w twoich oczach. Musimy być posłuszni cesarzowi, Synowi Niebios. A kiedy zostaniesz cesarzową, mój klejnocie, nie zapomnisz o nas i będziesz nam zawsze pomagała.
Orchidea zaśmiała się miękko i powściągliwie.
- Będę tylko konkubiną, jedną z setek!
- O tym, kim będziesz, zadecydują niebiosa - oświadczyła staruszka. Wyżęła ręcznik i powiesiła go na gwoździu. Następnie uniosła miskę, podeszła do drzwi i uważnie wylała wodę na zewnątrz.
- Ułóż włosy, panienko - powiedziała. - Jung Lu przyjdzie dziś wcześnie rano. Powiedział, że być może będzie dziś posłańcem złotych wezwań.
Orchidea nie odpowiedziała, lecz z właściwym sobie wdziękiem weszła do sypialni. Jej siostra, delikatny kształt lekko zaokrąglony pod kołdrą, jeszcze spała. Orchidea rozpuściła cicho długie, czarne włosy i rozczesywała je drewnianym chińskim grzebieniem, nasyconym wonnym olejkiem z drzewa kasji. Potem splotła je w dwa zawoje nad oczami, wpinając w każdy z nich kwiatek z drobnych perełek otoczonych liśćmi z zielonego szmaragdu.
Zanim skończyła, usłyszała w przyległym pokoju kroki swego krewniaka Jung Lu, a następnie jego głos, głęboki nawet jak na mężczyznę, pytający o nią. Po raz pierwszy w życiu nie wyszła do niego natychmiast. Byli z rodu mandżurskiego, więc nie rozdzielało ich stare chińskie prawo i chiński zwyczaj, które zabraniały spotykania się przeciwnych płci po przekroczeniu siódmego roku życia. Jung Lu i ona byli towarzyszami zabaw w dzieciństwie, a gdy wyrośli z dzieciństwa, stali się zaprzyjaźnionymi kuzynami. Teraz był on strażnikiem bram Zakazanego Miasta i ze względu na swą służbę nie mógł często przychodzić do domu Muyangi. Zawsze jednak pojawiał się w święta i urodziny, a podczas ostatniego chińskiego święta Powitania Wiosny, dwa miesiące temu, rozmawiał z nią o małżeństwie.
Tamtego dnia ani go nie odrzuciła, ani też nie przyjęła. Ze swym olśniewającym uśmiechem na twarzy powiedziała:
- Nie powinieneś zwracać się do mnie, lecz do mego stryja.
- Jesteśmy kuzynami - przypomniał jej.
- W trzecim pokoleniu - odparła.
Tak więc odpowiedziała mu, nie mówiąc tak i nie mówiąc nie, i teraz, mając w pamięci tamten dzień, a myślała o nim zawsze, odsunęła zasłonę. Stał w głównym pokoju, wysoki, mocny, rozstawiając szeroko stopy. Każdego innego dnia zdjąłby czapkę z rudych lisów, a może nawet i płaszcz, ale dziś stał, jak ktoś obcy, trzymając w ręce pakiet owinięty w żółty jedwab.
Spostrzegła to natychmiast, a on wiedział, że to spostrzegła. Odczytali wzajemnie swoje myśli, jak zawsze.
Powiedział tylko:
- Poznajesz cesarskie wezwania.
- Głupotą byłoby tego nie wiedzieć - odpowiedziała.
Nigdy nie zwracali się do siebie oficjalnie ani nie używali zwrotów grzecznościowych, nie mówili też banałów właściwych rozmowom między kobietą i mężczyzną. Znali się zbyt dobrze.
Teraz spytał, wpatrując się intensywnie w jej oczy:
- Czy mój krewny Muyanga wstał już?
Odpowiedziała, nie opuszczając wzroku pod jego spojrzeniem: - Wiesz przecież, że nie wstaje do południa.
- Dziś musi wstać - odparł Jung Lu. - Potrzebuję jego podpisu jako twego opiekuna zastępującego ci ojca.
Odwróciła głowę i zawołała:
- Lu Ma, obudź mego stryja! Jung Lu musi otrzymać jego podpis, zanim powróci do pałacu.
- No, no - westchnęła staruszka.
Orchidea wyciągnęła rękę.
- Pokaż mi ten pakiet.
Jung Lu przecząco potrząsnął głową.
- Przeznaczony jest dla Muyangi.
Opuściła rękę.
- A jednak wiem, o czym mówi pismo. Za dziewięć dni mam udać się do pałacu wraz z moją kuzynką Sakotą.
Jego czarne oczy osadzone pod ciężkimi brwiami błysnęły.
- Kto ci o tym wcześniej powiedział?
Na wpół skrywając swe długie oczy pod prostymi, czarnymi rzęsami, odwróciła od niego wzrok.
- Chińczycy wiedzą o wszystkim. Przystanęłam wczoraj na ulicy, aby przyjrzeć się ich wędrownym aktorom. Grali Cesarską Konkubinę - tę starą sztukę. Trocheja uaktualnili. W sztuce mówi się, że w dwudziestym dniu szóstego miesiąca dziewice rodów mandżurskich muszą pokazać się matce Syna Niebios. Ile nas jest w tym roku?
- Sześćdziesiąt - odpowiedział.
Uniosła swe proste, długie i czarne rzęsy znad onyksowych oczu.
- Jestem jedną z tych sześćdziesięciu?
- Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ostatecznie będziesz pierwszą z nich - powiedział.
Jego głos, tak głęboki i tak spokojny, wniknął w jej serce z siłą proroctwa.
- Gdziekolwiek będę - powiedziała - ty będziesz przy mnie. Będę się tego domagała. Czyż nie jesteś moim krewnym?
Znów wpatrzyli się w siebie, zapominając przez chwilę o wszystkim. Rzekł poważnie, jak gdyby niczego nie powiedziała:
- Przyszedłem, aby prosić twego opiekuna o pozwolenie poślubienia ciebie. Teraz nie wiem, co mi odpowie.
- Czy może odrzucić cesarskie wezwanie? - spytała.
Odwróciła od niego spojrzenie i ze spokojnym wdziękiem podeszła do długiego stołu z czarnego drewna, który stał przy ścianie. Między dwoma wysokimi, miedzianymi świecznikami, pod malowidłem świętej góry Wu Taj, kwitły w wazonie żółte orchidee.
- Otwarły się dziś rano. Cesarski kolor. To wróżba - wyszeptała.
- Wszystko jest teraz wróżbą w twojej głowie - odpowiedział.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Jej czarne oczy rozbłysły gniewem. - Czyż nie jest moim obowiązkiem służyć cesarzowi, jeśli zostanę wybrana?
Oderwała od niego spojrzenie i powiedziała swym zwykłym, cichym i grzecznym głosem:
- Jeśli nie zostanę wybrana, oczywiście zostanę twoją żoną.
Do pokoju weszła Lu Ma, spojrzała badawczo na obie młode twarze.
- Twój stryj już się obudził, panienko. Mówi, że posiłek zje w łóżku. Tymczasem twój krewny może wejść.
Odeszła i po chwili z kuchni dobiegły odgłosy krzątaniny. Dom powoli nabierał życia. Obaj chłopcy sprzeczali się na zewnętrznym podwórzu, w pobliżu furtki prowadzącej na ulicę. Z sypialni słychać było błagalne wezwania młodszej siostry:
- Orchideo, starsza siostro! Nie czuję się dobrze! Boli mnie głowa...
- Orchidea - powtórzył Jung Lu. - Teraz to imię jest dla ciebie zbyt dziecinne.
- Ale to jest wciąż moje imię! - tupnęła nogą. - I dlaczego stoisz? Spełnij swój obowiązek, a ja spełnię swój.
Opuściła go gwałtownie. Stał patrząc, jak odrzuca zasłonę i pozwala jej opaść za sobą.
W tej krótkiej chwili gniewu podjęła jednak ostateczną decyzję. Pójdzie do Miasta Cesarskiego i zostanie, musi zostać wybrana. W jednej chwili rozstrzygnęły się jej długie wewnętrzne zmagania. Zostać żoną Jung Lu, matką jego dzieci - byłoby ich wiele, bo oboje są namiętni - czy cesarską konkubiną? Ale Jung Lu kocha tylko ją, ona natomiast kocha jego i coś jeszcze. Cóż takiego? Dowie się o tym w dniu cesarskiego wezwania.
Dwudziestego pierwszego dnia szóstego miesiąca księżycowego obudziła się w Zimowym Pałacu cesarskiego miasta. Jej pierwszą myślą była ta, z którą zasnęła tej nocy:
„Jestem między murami Miasta Cesarza!”
Noc minęła. Nadszedł dzień, wielki i doniosły dzień, na który czekała potajemnie od czasu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i widziała, jak starsza siostra Sakoty opuszcza na zawsze dom, by zostać cesarską małżonką. Siostra Sakoty zmarła, zanim mogła zostać cesarzową, i nikt z rodziny nigdy już jej nie zobaczył. Ale ona, Orchidea, będzie żyła.
- Trzymaj się oddzielnie - powiedziała jej wczoraj matka. - Jesteś jedną jedyną między dziewicami. Sakota jest bardzo drobna i delikatna, a ponieważ jest siostrą zmarłej małżonki, z pewnością zdobędzie pierwszeństwo przed tobą. Jakiekolwiek jednak zajmiesz stanowisko, możesz zawsze wznieść się ponad nie.
Matka, jak zawsze poważna, pożegnała ją tymi słowami, a one żyły w jej umyśle. Nie szlochała, słysząc w nocy płacz innych, obawiających się cesarskiego wyboru w nadchodzącym dniu. Jeśli zostanie wybrana, może się zdarzyć, że już nigdy - matka wprost jej to powiedziała - nie zobaczy ani swego domu, ani rodziny. Miałaby szansę odwiedzić dom rodzinny dopiero po osiągnięciu dwudziestego pierwszego roku życia. Między rokiem siedemnastym a dwudziestym pierwszym rozciągałyby się cztery samotne lata. Ale czy istotnie muszą być samotne? Kiedy myślała o Jung Lu, wyobrażała je sobie jako samotne. Myślała jednak również o cesarzu.
Ostatniej nocy w domu nie spała z podniecenia. Sakota również nie spała. W którejś z cichych godzin usłyszała stąpanie i rozpoznała je.
- Sakota! - wykrzyknęła.
W ciemności delikatna ręka kuzynki namacała jej twarz.
- Orchideo, boję się! Pozwól mi leżeć z sobą.
Odepchnęła więc na bok swą, bezwolną we śnie, młodszą siostrę i zrobiła miejsce dla kuzynki. Sakota wpełzła do łóżka. Jej ręce i stopy były chłodne i drżące.
- A ty się nie boisz? - wyszeptała, okrywając się kołdrą i przylegając do ciepłego ciała kuzynki.
- Nie - odpowiedziała Orchidea. - Cóż może mi się stać? I dlaczego ty się lękasz, skoro twoja starsza siostra była wybranką cesarza?
- Umarła w pałacu - wyszeptała Sakota. - Była tam nieszczęśliwa, umierała z tęsknoty za domem. Ja też mogę umrzeć.
- Będę tam z tobą - powiedziała Orchidea. Swymi silnymi ramionami objęła jej smukłe ciało. Sakota również była zbyt szczupła, zbyt delikatna. Nigdy nie była głodna, nigdy nie była silna.
- A co będzie, jeśli nie znajdziemy się w tej samej grupie? - spytała Sakota.
I tak też się stało. Rozdzielono je. Wczoraj, kiedy dziewice pokazały się po raz pierwszy matce Syna Niebios, ta wybrała dwadzieścia osiem spośród sześćdziesięciu. Sakota, jako siostra zmarłej księżniczki, umieszczona została w pierwszej grupie - F’ei, natomiast Orchidea w trzeciej - Kuei Jen.
- Ma temperament - powiedziała stara, przenikliwa cesarzowa wdowa wpatrując się w Orchideę. - Gdyby nie to, umieściłabym ją w grupie drugiej - P’in, nie byłoby bowiem rzeczą odpowiednią umieszczanie jej w grupie pierwszej wraz z jej kuzynką, siostrą mej synowej, która odeszła do Żółtych Źródeł. Niech zostanie w grupie trzeciej, będzie lepiej dla mego syna, cesarza, jeśli jej nie zauważy.
Orchidea słuchała posłusznie, z pozorną skromnością. Teraz będąc dziewicą dopiero trzeciej grupy, przypominała sobie słowa, które matka powiedziała jej na pożegnanie. Jej matka była silną kobietą.
W uśpionej sali rozległ się głos głównej garderobianej, której zadanie polegało na przygotowaniu dziewic.
- Panienki, czas wstawać! Czas, by poprawić swą urodę! Oto dzień, który może być dla was szczęśliwy.
Na to wezwanie wszystkie zerwały się na nogi. Wszystkie - prócz Orchidei. Nie będzie robiła niczego, co robią inne. Będzie zawsze osobno, będzie zawsze sama. Leżała bez ruchu, ukryta pod jedwabną kołdrą, i obserwowała dziewczęta drżące w rękach służących, które przyszły im pomagać. Powietrze wczesnego poranka było chłodne, północne lato dopiero się zaczęło, z płytkich drewnianych wanien z gorącą wodą unosiła się para przypominająca mgłę.
- Wszystkie muszą się wykąpać - zarządziła główna garderobiana. Siedziała na szerokim bambusowym krześle, tłusta i surowa, nawykła do okazywanego jej posłuszeństwa.
Dziewczęta, teraz już nagie, weszły do wanien, a służące nacierały ich ciała perfumowanym mydłem i myły je miękkimi szmatkami, podczas kiedy główna garderobiana przyglądała się każdej z nich po kolei. Nagle odezwała się:
- Z sześćdziesięciu wybrano dwadzieścia osiem. A ja mogę doliczyć się tylko dwudziestu siedmiu. - Zajrzała do kartki, którą trzymała w ręce, i wyczytała nazwiska dziewic. Dziewice odpowiadały z miejsca, w którym stały. Ostatnia jednak nie odpowiedziała.
- Jehonala! - kobieta wezwała powtórnie.
Było to rodowe nazwisko Orchidei. Wczoraj, zanim opuściła dom, stryj, który był jej opiekunem, wezwał ją do swej biblioteki, by udzielić jej ojcowskiej rady.
Stała przed nim, gdy mówił nie podnosząc się z fotela, przez który przelewało się jego ogromne ciało spowite w bladoniebieskie jedwabie. Czuła się przy nim dobrze, był bowiem dla niej zawsze niedbale uprzejmy, ale nie kochała go, bo on sam nie kochał nikogo, będąc zbyt leniwym na miłość lub nienawiść.
- Teraz, kiedy masz wejść do Miasta Cesarza - powiedział swym cichym głosem - musisz pożegnać swe dziecięce imię: Orchidea. Od dzisiaj nazywać się będziesz Jehonala.
- Jehonala! - Znów zawołała główna garderobiana, a ona znów nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i udawała, że śpi.
- Czy Jehonala uciekła? - spytała kobieta.
- Pani, ona leży w łóżku - odpowiedziała jedna ze służących.
Główna garderobiana była wstrząśnięta.
- Wciąż w łóżku? I może teraz spać?
Służąca podeszła do łóżka i spojrzała.
- Jeszcze śpi.
- Cóż to za serce z kamienia?! - wykrzyknęła stara. - Obudź ją! Ściągnij z niej kołdrę, uszczypnij ją w ramię!
Służąca usłuchała, a Jehonala - udając, że się budzi - otworzyła oczy.
- O co chodzi? - spytała sennie. Usiadła i poderwała ręce do policzków. - Och, och... - wyjąkała miękko głosem zranionego gołębia. - Jak mogłam zapomnieć?
- Rzeczywiście, jak mogłaś! - powiedziała oburzona główna garderobiana. - Czyżbyś nie znała rozkazu cesarza? Za dwie godziny macie być wszystkie w sali audiencyjnej, gotowe, każda dziewica w pełnej krasie. Mówię - dwie godziny! W tym czasie musicie być wykąpane, uperfumowane, odziane, ufryzowane i nakarmione.
Jehonala ziewnęła, przykrywając usta ręką. - Jak doskonale spałam! Materac jest bardziej miękki niż ten w moim domu.
- Chyba nie wyobrażałaś sobie, że materac w pałacu Syna Niebios mógłby być tak twardy, jak w twoim łóżku - parsknęła stara.
- Był znacznie bardziej miękki, niż to sobie wyobrażałam - powiedziała Jehonala.
Zstąpiła na wykładaną kafelkami podłogę, jej bose stopy były zgrabne i mocne. Dziewice pochodziły z rodów mandżurskich, więc nie krępowano im stóp, tak jak Chinkom.
- Idź już, idź - przynagliła główna garderobiana. - Pośpiesz się, Jehonalo! Inne są już prawie ubrane.
- Tak, Czcigodna - odpowiedziała.
Nie śpieszyła się jednak. Pozwoliła się rozebrać służącej, nie pomagając jej w najmniejszym stopniu, a rozebrana, po wejściu do płytkiej wanny z gorącą wodą, nie poniosła nawet ręki, aby się umyć.
- Cóż to - wysapała kobieta - nie zamierzasz mi wcale pomóc?
Jehonala otworzyła szeroko swe wielkie, czarne i błyszczące oczy.
- Co mam robić? - spytała bezradnie.
Nikt nie powinien się domyślić, że w jej domu nie było żadnych służących z wyjątkiem Lu Ma w kuchni. Że zawsze kąpała nie tylko siebie, ale także swą młodszą siostrę i braci. Że prała ich odzież, tak zresztą jak i swoją. Że kiedy byli mali, nosiła ich na plecach przewiązanych pasami materiału, krzątając się tu i tam, pomagając matce w domu i wybiegając często do sklepu z oliwą lub na targ warzywny. Że jej jedyną rozrywką było przystawanie na ulicach i przyglądanie się trupom wędrownych chińskich aktorów. Stryj Muyanga, zawsze up...
asiaj