Kellerman Jonathan - Unik.pdf

(1137 KB) Pobierz
Kellerman Jonathan - Unik
Kellerman Jonathan - Unik
Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
„KB”
Specjalne podziękowania dla emerytowanego kapitana DaidabelI a z biura
koronera Los Angeles.
1
Omal nie zabiła niewinnego człowieka.
Creighton Charley Bondurant jechał ostrożnie, ponieważ od tego zależało jego
życie. Przez Latigo Canyon ciągnęły się kilometry wąskiej, krętej drogi. Charley nie
przepadał za urzędasami, ale ustawienie znaków z ograniczeniem prędkości do
dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę nie było głupie.
Mieszkał piętnaście kilometrów w górę od Kanan Durne Road, na
półtorahektarowym kawałku rancza, które należało do jego dziadka za czasów
Coolidge’a. Dziadek trzymał konie i muły, bo lubił ich upór. Charley dorastał wśród
rozsądnych, rzeczowych ranczerów i nielicznych bogaczy, którzy też byli w
porządku. Pojawiali się na jazdę konną w weekendy. Teraz przyjeżdżali tylko bogaci
pozerzy.
Cierpiący na cukrzycę, reumatyzm i depresję Charley mieszkał w
dwupokojowym domku z widokiem na porośnięte dębami wzgórza, a dalej ocean.
Miał sześćdziesiąt osiem lat, nigdy się nie ożenił. Nędzna imitacja mężczyzny - tak
nazywał sam siebie nocami, kiedy leki mieszały się z piwem i ogarniało go
przygnębienie.
W pogodniejsze dni udawał starego kowboja.
Tego ranka był między tymi skrajnościami. Sztywne paluchy stóp bolały go
jak diabli. Dwa konie padły zeszłej zimy. Zostały mu tylko trzy chude, białe klacze i
na pół ślepy owczarek. Na karmę i siano wydawał większość emerytury. Ale noce
były ciepłe, jak na październik, nie miał złych snów, a gnaty mu nie dokuczały.
To przez siano wstał o siódmej, wyczołgał się z łóżka, wypił kawę i zjadł
 
czerstwą drożdżówkę - do diabła z poziomem cukru we krwi. Potem krótka przerwa,
żeby uruchomić wewnętrzną kanalizację, i o ósmej, już ubrany, odpalał pikapa.
Na luzie stoczył się piaszczystą drogą do Latigo, obejrzał na lewo i prawo,
przetarł oczy, wrzucił jedynkę i pojechał. Paśnik Topanga znajdował się dwadzieścia
minut drogi na południe; Charley postanowił wpaść po drodze do Malibu Stop &
Shop po kilka sześciopaków, puszkę tytoniu i trochę chipsów.
Był ładny poranek - tylko kilka obłoków dryfowało na wschodzie po
błękitnym niebie, od Pacyfiku wiał słodko pachnący wiatr. Charley włączył radio i
słuchając Raya Price’a, skierował się na południe, powoli, uważając na jelenie. Przed
zmrokiem te szkodniki rzadko wyłaziły, ale w górach nigdy nie wiadomo, czego się
spodziewać.
Naga dziewczyna wyskoczyła mu pod koła o wiele szybciej niż jeleń.
Oczy miała pełne grozy, usta rozwarte tak szeroko, że Charley przysięgał, że
widział jej migdałki.
Wbiegła na drogę, wprost pod jego pikapa, z rozwianym włosem, wymachując
rękami.
Charley wcisnął hamulec. Samochodem zarzuciło. Potem ostro zniosło go na
lewo, prosto na poobijaną barierkę, oddzielającą drogę od trzystumetrowej nicości.
Runął w stronę błękitnego nieba.
Cały czas wciskał hamulec. Leciał dalej. Zmówił modlitwę, otworzył drzwi i
przyszykował się do skoku.
Przeklęta koszula zaczepiła się o klamkę. Wieczność stała się nagle bardzo
bliska. Co za głupia śmierć!
Rozdzierając materiał, wyrzucając z siebie przekleństwa i błagania, Charley
napiął całe swoje sękate ciało i obolałą stopą wcisnął hamulec do samej podłogi.
Ciężarówka sunęła dalej, zarzucała tyłem, sypała żwirem.
Zadygotała. Potoczyła się jeszcze kawałek. Stuknęła w barierkę.
Charley usłyszał zgrzyt metalu.
Samochód stanął.
Charley wysiadł. Pierś miał ściśniętą, nie mógł wciągnąć powietrza do płuc.
To by dopiero było: uratowany przed upadkiem w zapomnienie, wykitował na głupi
zawał.
Zakrztusił się i wessał powietrze. Pociemniało mu przed oczami, więc oparł
się o ciężarówkę. Nadwozie zaskrzypiało; odskoczył, czując, że znów się zsuwa.
 
Ciszę poranka przeszył wrzask. Charley otworzył oczy, wyprostował się i
zobaczył dziewczynę. Wokół nadgarstków i kostek miała czerwone ślady. Na szyi
sińce.
Piękne młode ciało; solidne balony podskakiwały, kiedy biegła w jego stronę -
to grzech tak myśleć, była przerażona, ale skoro miała takie balony, to na co niby
miał zwrócić uwagę?
Gnała, szeroko rozkładając ramiona, jakby chciała, żeby Charley ją objął.
Ale wrzeszczała, miała przerażone oczy, więc nie był pewien, co powinien
zrobić.
Pierwszy raz od dawna był tak blisko nagiej kobiety.
Ale nie było w tym nic podniecającego. Miał przed sobą dziecko - mogłaby
być jego córką. Wnuczką.
I te ślady na nadgarstkach, kostkach, szyi.
Znów zaczęła krzyczeć.
- Obożeobożeoboże!
Była już tuż obok niego, złote włosy chłostały jego twarz. Czuł zapach jej
strachu. Zobaczył gęsią skórkę na ładnych, opalonych ramionach.
- Pomocy!
Biedaczka dygotała. Charley ją objął.
2
Człowiek trafia do L.A., kiedy nie ma już co ze sobą zrobić. Dawno temu
pojechałem na zachód z Missouri jako zdesperowany szesnastoletni abiturient, z
częściowym stypendium na uniwerku.
Jedyny syn alkoholika i cierpiącej na depresję matki. Nic mnie nie trzymało
na równinach.
Żyjąc jak nędzarz, ucząc się, pracując i dorabiając graniem na gitarze w
kapelach weselnych, udało mi się zdobyć wykształcenie. Zarobiłem trochę jako
psycholog, o wiele więcej na trafionych inwestycjach. Kupiłem sobie dom na
wzgórzach.
Moje związki to zupełnie inna historia, ale tak by było niezależnie od tego,
gdzie bym mieszkał.
Kiedy pracowałem jeszcze z dziećmi, codziennie wysłuchiwałem opowieści
 
rodziców. Dowiedziałem się, jak wygląda życie rodzinne w okolicach L.A.
Pakowanie się i przeprowadzki co rok lub dwa lata, kierowanie się impulsami, śmierć
domowego rytuału.
Wielu moich pacjentów mieszkało na spieczonych słońcem pustkowiach, bez
towarzystwa innych dzieci; całymi godzinami przewożono ich w tę i z powrotem do
beżowych zagród, które nazywano szkołami. Długie, elektroniczne noce rozjaśniane
były katodami i nagłaśniane agresywną muzyką. Okna sypialni wychodziły na
falujące w upale kilometry sąsiedztwa, które wcale nie zasługiwało na tę nazwę.
W L.A. jest wielu wymyślonych przyjaciół. Moim zdaniem to nieuniknione.
Mieszkamy w mieście przemysłowym, które produkuje fantastykę.
Miasto niszczy trawę czerwonymi dywanami, czci sławę dla niej samej,
radośnie dewastuje wszystko, bo toczy się tu ciągła „przebudowa”. Przyjdź do swojej
ulubionej restauracji, a najprawdopodobniej zastaniesz szyld krzyczący o porażce i
okna zaklejone szarym papierem. Zadzwoń do przyjaciela, a usłyszysz, że nie ma
takiego numeru.
„Nie przekierowujemy”. To chyba tutejsze motto.
W L.A. możesz zniknąć na bardzo długo, zanim ktokolwiek uzna to za
problem.
*
Kiedy Michaela Brand i Dylan Meserve zniknęli, nikt tego nie zauważył.
Matka Michaeli, dawniej kasjerka na stacji benzynowej, teraz mieszkała z
butlą tlenową w Phoenix. Ojciec nieznany - być może jeden z kierowców, których
Maureen Brand zabawiała latami. Michaela wyjechała z Arizony, żeby uciec przed
upałem, poszarzałymi krzakami, nieruchomym powietrzem i ludźmi pozbawionymi
marzeń.
Rzadko dzwoniła do matki. Syk butli Maureen, zwiędłe ciało, ostry kaszel i
spojrzenie chorej na odmę doprowadzały ją do szału. W sercu Michaeli z L.A. nie
było na to miejsca.
Matka Dylana Meserve’a zmarła dawno temu na niezdiagnozowaną,
zwyrodnieniową chorobę neuromięśniową. Jego ojcem był saksofonista altowy z
Brooklynu, który po pierwsze, w ogóle nigdy bachora nie chciał, a po drugie, zmarł
pięć lat temu po przedawkowaniu.
Michaela i Dylan byli piękni, młodzi i szczupli, i przyjechali do L.A. z
 
oczywistych powodów.
W dzień on sprzedawał buty w sklepie w Brentwood. Ona była kelnerką w
pseudotrattorii w Beverly Hills.
Poznali się w Domu Gry, gdzie pobierali lekcje dramy od Nory Dowd.
Widziano ich ostatni raz w poniedziałek wieczorem, tuż po dwudziestej
drugiej, kiedy razem wychodzili z zajęć. Mordowali się na nich ze sceną z Simpatico.
Żadne z nich nie osiągnęło tego, o co chodziło Samowi Shepardowi, ale w sztuce było
dużo niezłych ról - i sporo wrzasku... Nora Dowd polecała im, żeby „wlali” samych
siebie w tę scenę, „poczuli” smród końskiego nawozu, otworzyli się na cierpienie i
beznadzieję.
Oboje uważali, że im się to udało. Vinnie Dylana był doskonale szalony i
niebezpieczny, a Michaela dobrze wykreowała Rosie - tajemniczą kobietę z klasą.
Nora Dowd wydawała się zadowolona z pracy podopiecznych, zwłaszcza z
występu Dylana.
To Michaelę trochę zraniło, ale trudno.
Nora wyskoczyła z jedną ze swoich gadek o prawej i lewej półkuli mózgu.
Mówiła bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Salon Domu Gry był urządzony jak sala teatralna. Wykorzystywano go
jedynie podczas zajęć - dość częstych, bo studentów nie brakowało. Jedna z
podopiecznych Nory, dawna tancerka egzotyczna April Lange, dostała rolę w
sitcomie. Jej zdjęcie z autografem wisiało w przedpokoju, zanim ktoś je zabrał.
Jasnowłosa, bystrooka, trochę drapieżna. Michaela myślała często: czemu właśnie
April?
A z drugiej strony, może to był dobry znak. Skoro przytrafiło się to April,
mogło się przytrafić każdemu.
Dylan i Michaela mieszkali w kawalerkach, on przy Overland w Culver City,
ona przy Holt Avenue, na południe od Pico. Oba mieszkanka były ciasne, ciemne,
położone na parterze. Właściwie nory. W L.A. czynsz miażdżył człowieka. Jedna
wypłata często ledwie starcza na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Czasem więc
ciężko nie popaść w depresję.
Kiedy nie pojawili się w pracy dwa dni z rzędu, zostali zaocznie zwolnieni.
I tyle.
3
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin