Jan Brzechwa-Patentoria(1).pdf

(51 KB) Pobierz
38552718 UNPDF
Jan Brzechwa
PATENTONIA
Zanim Bajdoci zdążyli przyjrzeć się dokładnie ruchowi na stacji i pasażerom, sufit i ściany
Stalowej Strzały uniosły się niespodziewanie w górę, natomiast cała dolna platforma,
wraz z fotelami i pozostałą zawartością torpedy, ruszyła naprzód. Rozległy się dźwięki
sygnałów, płyty rozsunęły się otwierając szeroki tunel, który wchłonął podróżników. Ale
już po chwili platforma wynurzyła się na zewnątrz dworca. Posuwała się szybko po ulicy,
która przedstawiała ciekawy widok. Wysoko nad jezdnią, na stalowych wiązaniach i
łukach, wznosiły się domy Patentończyków, a na dole sunęło automatycznie osiem
ruchomych chodników, każdy z inną szybkością. Chodniki wewnętrzne przeznaczone
były dla ruchu pieszego, zewnętrzne, o wiele szersze, służyły dla pojazdów. Platforma
Bajdotów posuwała się prawym skrajem jezdni, zaś obok przesuwali się mieszkańcy tego
zmechanizowanego miasta, a każdy z nich stał na wielkiej stopie swojej jedynej nogi.
Ponieważ sąsiedni chodnik poruszał się z taką samą prawie szybkością, co platforma
Bajdotów, mogli oni ze swoich foteli przyglądać się tubylcom.
Patentończycy wyróżniali się nie tylko tym, że posiadali jedną nogę, ale nadto
przewyższali Bajdotów wzrostem o trzy głowy. Mieli też nosy niezwykle długie i bardzo
ruchliwe, tak jak gdyby węch stanowił najważniejszy zmysł tych istot. Mężczyźni byli
zupełnie łysi, kobietom zaś od połowy głowy wyrastały rude włosy, zaplecione w trzy
krótkie warkoczyki. Dzieci pod tym względem niczym nie różniły się od dorosłych.
Ubiór Patentończyków był prosty i jednolity. Składał się ze skórzanych kurtek, długich
wełnianych pończoch i obszernych peleryn. Wielkie stopy obute były w gumowe
kamasze na podwójnych sprężynowych podeszwach, dzięki którym mogli z lekkością
koników polnych robić skoki na wysokość kilku metrów i poruszać się z szybkością
czterdziestu mil na godzinę.
Chodniki nigdy się nie zatrzymywały. Patentończycy jednym zwinnym skokiem
wydostawali się na perony, ustawione w pewnych odstępach wzdłuż jezdni. W tem sam
sposób wskakiwali z peronów na chodniki.
Z lewej strony jezdni biegł najszybszy chodnik, który unosił liczne pojazdy w kształcie
cygar, kul i spłaszczonych ogórków. Pojazdy te nie posiadały kół, tylko szerokie płozy,
podobne do nart.
Pojazdy kuliste były to dwuosobowe świdrowce, wykonane w całości z cienkiego,
lekkiego metalu o przezroczystości szkła. Nazwa ich pochodziła stąd, że w środku
pojazdu sterczał maszt w kształcie świdra, który za pomocą motoru atomowego kręcił się
z szybkością stu tysięcy obrotów na sekundę. Dzięki płaskim nacięciom świdra,
zastępującego śmigło, świdrowce unosiły się w górę, a przy odpowiednim manipulowaniu
regulatorem mogły wisieć nieruchomo w powietrzu lub też odbywać podróże tak jak
samoloty. Chmary świdrowców wirujących w niebie wyglądały z dołu jak bańki mydlane.
Inne pojazdy, przeznaczone do podróży wodno-lądowych, poruszały się za pomocą
śruby umieszczonej z przodu na samym dziobie. Mogły one poruszać się po każdym
terenie, gdyż umocowane pod spodem płozy zastępowały szyny kolejowe. Śrubowce
rozwijały olbrzymią szybkość, przeskakiwały nierówności terenu, zaledwie dotykając
płozami ziemi.
Bajdoci rozglądali się dokoła z szeroko otwartymi ustami i raz po raz wydawali okrzyki
zdumienia, a pan Kleks wypytywał przesuwających się obok Patentończyków o rozmaite
szczegóły, dotyczące konstrukcji świdrowców i śrubowców. Rozmowy toczyły się w
języku bajdockim, jeśli zaś chodzi o język miejscowy, to prawie nigdzie nie było go
słychać, gdyż Patentończycy między sobą porozumiewali się w sposób zupełnie inny.
Mieli na nosach okulary, których szkła podobne były do małych ekranów. Odbijały się na
nich myśli Patentończyków, przybierając kształt ruchomych obrazów, i dlatego wymiana
słów była całkiem zbędna. Pan Kleks obiecał towarzyszom podróży, że wystara się dla
nich o takie okulary.
- Ale musicie pamiętać - dodał pan Kleks - że Patentończycy nie miewają myśli, które
chcieliby ukryć przed innymi. Obawiam się, że niejeden z was będzie wolał wyrzec się
cudownych okularów niż zdradzić się ze swoimi myślami. Jesteśmy z innej gliny i nie
wszystkie tutejsze wynalazki dadzą się zastosować do naszego życia.
Na ruchomych chodnikach pojawiały się coraz to nowe postacie patentońskich
jednonogich wielkoludów. Niektórzy z nich, dla przyspieszenia podróży, skakali na
swoich sprężynowych podeszwach w kierunku ruchu i znikali na podobieństwo pcheł.
Dzieci odbywały drogę siedząc na składanych stołeczkach. Świdrowce wznosiły się i
lądowały dla nabrania paliwa z ustawionych wzdłuż chodnika zbiorników. Platforma
Bajdotów posuwała się naprzód, bez przeszkód mijając dziwaczne, metalowe
rusztowania. Właściwego życia miejskiego nie można było dostrzec, gdyż domy
mieszkalne i ulice mieściły się bardzo wysoko. Wreszcie nastąpił kres jazdy. Platforma
uniosła się w górę. Porwały ją równocześnie cztery stalowe szpony i dźwignęły na szczyt
olbrzymiej budowli. Bajdoci znaleźli się u wejścia na plac, na którym zebrał się tłum
Patentończyków, aby powitać pana Kleksa.
Plac wybrukowany był płytkami z matowego szkła. Z takich samych płytek zbudowane
były wielopiętrowe domy, zwężające się ku górze i zakończone obrotowymi wieżami. Do
wież umocowane były wklęsłe tarcze, które pochłaniały promienie słoneczne i wytwarzały
ciepło, niezbędne nie tylko do ogrzewania mieszkań, ale również do ogrzewania
powietrza na zewnątrz. Dzięki mechanizmowi tarcz słonecznych oraz systemowi
elektrycznych chłodnic Patentończycy umieli utrzymywać temperaturę swych miast na
jednakowym poziomie o każdej porze roku. Było to ważne chociażby z tego względu, że
Patentończycy posiadali niezmiernie duże nosy, więc przy lada powiewie dostawali
kataru i kichali tak głośno, jakby grali na trąbach.
Plac przecinała szeroka ulica, której liczne odgałęzienia i przecznice widoczne były z
daleka. Ponad placem wisiały roje świdrowców, przyczepionych do balkonów domów jak
baloniki. Mieszkańcy miasta wylegli na balkony, trzymając przy ustach małe kauczukowe
głośniki. Zebrani na placu Patentończycy przystrojeni byli w uroczyste, spiczaste kaptury,
zakończone maleńkimi antenami w kształcie guzika. Jeden z nich, wyróżniający się
szczególnie dużym nosem, zbliżył się w drobnych podskokach do Pana Kleksa, pochylił
się nisko i zwyczajem patentońskim pocałował go w ucho. Była to oznaka wielkiej czci,
na którą pan Kleks odpowiedział w podobny sposób, ale musiał przy tym podskoczyć
wysoko w górę, gdyż Patentończyk przewyższał go wzrostem o dobre cztery głowy.
Powitanie z pozostałymi Bajdotami było mniej ceremonialne i ograniczało się do
wzajemnego pociągania za uszy. Pietrkowi ogromnie podobał się ten zwyczaj, gdyż po
raz pierwszy w życiu mógł targać za uszy innych, tak jak to z nim dotychczas robili
marynarze, bynajmniej nie po to, aby mu pokazać szacunek.
Po zakończeniu powitań, podczas których zgromadzony tłum odegrał na nosach Marsza
Wynalazców, Patentończyk przyłożył do ust siatkę ze szklanego drutu, wielkości
kieszonkowego zegarka, i rozpoczął przemówienie. Siatka ta stanowiła niezwykły
wynalazek. Przetwarzała ona mowę patentońską na każdy inny język, stosownie do
nastawienia znajdującej się w środku wskazówki. W ten sposób przemówienie
wygłoszone po patentońsku Bajdoci usłyszeli w języku bajdockim.
- Dostojny gościu! - powiedział mówca zwracając się do pana Kleksa. - Dzielni
podróżnicy! Na wstępie pragnę nadmienić, że piastuję w Patentonii godność
Arcymechanika, która u nas odpowiada godności Wielkiego Bajarza w waszym kraju.
Przed trzema laty, gdy Urząd Patentowy stwierdził, że dokonałem największej ilości
wynalazków, przejąłem władzę z rąk mojego poprzednika, Patentoniusza XXVIII, i
sprawuję rządy pod przybranym imieniem Patentoniusza XXIX. Gdy któryś z moich
ziomków prześcignie mnie w ilości wynalazków, jemu przekażę władzę jako memu
następcy. Takie prawo panuje w naszym kraju.
Po tych słowach zebrani na placu Patentończycy zawołali chórem:
- Ella mella Patentoniusz adarella! - co miało oznaczać po patentońsku: "Niech żyje
Patentoniusz XXIX!"
Mówca zaś ciągnął dalej:
- Dumny jestem, że mogę powitać w naszym kraju uczonego tej miary, co pan Ambroży
Kleks, któremu mam do zawdzięczenia pomysły wielu naszych wynalazków. Pomysły te
nie mogły być wprowadzone w życie w ojczyźnie pana Kleksa wskutek braku
odpowiednich materiałów i urządzeń technicznych, ale ich opisy i plany, świadczące o
geniuszu tego uczonego, dotarły do nas i pozwoliły nam zrealizować wiele doniosłych
wynalazków ku pożytkowi naszego kraju.
W tym miejscu Arcymechanik skłonił się nisko, jeszcze raz ucałował pana Kleksa w ucho
i mówił dalej:
- Pozwól, dostojny gościu, że wymienię tu wynalazki, które tobie mamy do
zawdzięczenia. A więc na pierwszym miejscu - pompka powiększająca. Dzięki niej
mogliśmy powiększyć nasz wzrost naturalny o jedną trzecią. Wynalazek ten chciałbym tu
zademonstrować.
Mówiąc to Patentończyk wyjął z kieszeni peleryny pompkę przypominającą zwykłą
oliwiarkę, przyłożył jej koniec do ucha pana Kleksa i kilkakrotnie nacisnął denko. W tej
samej chwili pan Kleks zaczął rosnąć na oczach wszystkich i po upływie kilku sekund
dorównywał już wzrostem Patentończykom. Było to naprawdę zdumiewające. Bajdoci
spoglądali z zazdrością na pana Kleksa, który stał się niemal wielkoludem. Otoczyli zaraz
Arcymechanika i nadstawiali natrętnie uszy, domagając się na migi tego samego
zabiegu. Tylko ślepy sternik stał na uboczu, bo nie bardzo wiedział o co chodzi.
Arcymechanik zorientował się, że sternik jest ślepy, i zręcznym ruchem ponad głowami
marynarzy włożył mu na nos binokle o pryzmatycznych, opalizujących szkłach. Trudno
opisać radość sternika, który nagle zaczął widzieć i z najwyższym podziwem rozglądał
się dokoła. Jeszcze większe zdumienie go ogarnęło, gdy Patentończyk przyłożył mu do
ucha pompkę i dokonał operacji powiększającej. Szczęście jego nie miało wprost granic.
Natomiast pozostałych Bajdotów Arcymechanik łagodnie, lecz stanowczo odsunął ręką,
po czym znowu podniósł siatkę do ust i kontynuował przerwane przemówienie:
- Następnym wynalazkiem opartym na pomyśle pana Kleksa jest kluczyk otwierający
wszystkie zamki, dalej pudełko do przechowywania płomyków świec, samogrające
mosty, automaty przeciwkatarowe i wiele, wiele innych. Nie mogliśmy tylko zmontować
wytwórni pigułek na porost włosów, gdyż nie posiadamy odpowiednich witaminowych
barwników. Nasz przemysł chemiczny nie nadąża, niestety za rozwojem techniki, ta zaś
nie posiada już dla nas żadnych tajemnic.
- Pigułki na porost włosów? Ależ proszę bardzo! - zawołał pan Kleks i wyciągnął z
kieszeni srebrne puzderko, z którym nigdy się nie rozstawał. - Proszę bardzo! Mam ich
duży zapas.
Mówiąc to, otworzył puzderko i poczęstował pigułkami najbliżej stojących
Patentończyków. Po chwili puzderko było puste. Tym zaś, którzy zdążyli skorzystać z
poczęstunku pana Kleksa, od razu posypały się spod kapturów bujne kędziory.
Następnie kapela odegrała na nosach kantatę skomponowaną na cześć pana Kleksa.
Ale przemówienie Patentończyka nie było jeszcze widocznie skończone, gdyż dał znak,
aby wszyscy się uciszyli, po czym ciągnął dalej:
- W naszym kraju nie znajdziecie rozrywek ani zabaw, jako że cały czas poświęcamy
pracy. Ujrzycie za to wiele ciekawych rzeczy, a niektóre z nich będziecie nawet mogli
zabrać ze sobą do ojczystej Bajdocji. Jesteście naszymi gośćmi, ale gościna wasza nie
może trwać dłużej niż jedną dobę, gdyż nie wolno nam odrywać się od naszych
warsztatów. Takie jest prawo tego kraju.
"Nie chcą, aby ich podpatrywać" - pomyślał Pietrek.
Skoro tylko Arcymechanik skończył przemówienie; wszyscy jego podwładni przyłożyli
siatki do ust i zawołali chórem:
- Niech żyje Patentoniusz XXIX! Niech żyje Ambroży Kleks!
Po czym jeszcze raz odegrali na nosach powitalną kantatę.
Gdy ucichły ostatnie tony pieśni, głos zabrał pan Kleks i w krótkich słowach podziękował
za serdeczne przyjęcie. Mówił po bajdocku, ale Patentończycy przyłożyli do uszu
kauczukowe głośniki, które od razu tłumaczyły przemówienie na język patentoński.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin