Mały Moryc w służbie totalniactwa.pdf

(77 KB) Pobierz
Mały Moryc w służbie totalniactwa – Stanisław Michalkiewicz
Mały Moryc w służbie totalniactwa – Stanisław Michalkiewicz
Aktualizacja: 2011-07-8 9:32 am
Socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju – twierdził Stefan
Kisielewski.
Jakże odmówić trafności temu spostrzeżeniu, obserwując desperackie próby podejmowane przez
posłów SLD, by wykonać postawione jeszcze w 2007 roku przez żydowską lożę Zakonu Synów
Przymierza zadanie spacyfikowania Radia Maryja? W swoim czasie nasi Umiłowani Przywódcy, dążąc
do nadania pozorów legalności ładowi medialnemu zaprojektowanemu w Magdalence przez generała
Kiszczaka i jego konfidentów, ustanowili Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, przy pomocy której
mogliby politycznie kontrolować media elektroniczne. W normalnym państwie stacja telewizyjna, czy
rozgłośnia radiowa, zwyczajnie wykupiłaby od państwa prawo korzystania z określonego pasma
częstotliwości, ale w państwie socjalistycznym bez cenzury – której narzędziem może być również
system koncesyjny – obejść się przecież niepodobna. Żeby jednak ukryć zamiar odtworzenia cenzury,
która właśnie z wielkim przytupem została „zniesiona”, ogłoszono triumfalnie, że Krajowa Rada będzie –
jakże by inaczej! – apolityczna, chociaż w myśl art. 214 konstytucji, powoływana jest przez jak
najbardziej polityczne ciała: Sejm, Senat i prezydenta. W jaki sposób z takiej politycznej sodomii
miałoby narodzić się coś apolitycznego – nikt nie wie. Ale bo też się nie narodziło; Krajowa Rada raz
przechyla się politycznie na jedną, raz na drugą stronę – ale apolityczna nie była nigdy, nawet przez
sekundę. Zresztą postulat „apolityczności” mediów też nie jest wysuwany ani serio, ani szczerze. Przez
„apolityczność” nasi Umiłowani Przywódcy rozumieją zgodność, a przynajmniej niesprzeczność z linią
polityczną, której sami się wysługują – toteż spory o „apolityczność” są tylko jedną z odmian politycznej
przepychanki.
Jak wiadomo, nasi Umiłowani Przywódcy mają zakazane uprawianie zarówno wielkiej, jak i nawet małej
polityki. Wielka polityka bowiem jest zastrzeżona – od 1 grudnia 2009 roku, to znaczy – od wejścia w
życie traktatu lizbońskiego – nawet formalnie dla faktycznych kierowników Eurosojuza, to znaczy
Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, w imieniu których działa podobna do konia Angielka, baronessa
Katarzyna Ashton, no a tę mniejszą kontrolują tubylczy tajniacy, którzy sobie tych Umiłowanych
Przywódców wystrugują z banana w zależności od potrzeb – prawdopodobnie w większości spośród
swoich kofidentów. Chodzi przede wszystkim o oszczędność i racjonalne wykorzystanie czarnej kasy
razwiedki. Jeśli konfidenci zostaną posłami i senatorami, to wynagrodzenie będzie płacić im
Rzeczpospolita, dzięki czemu środki z czarnej kasy można przeznaczyć na cele rozsądniejsze z punktu
widzenia razwiedki, a nie na futrowanie jakichś beznadziejnych figurantów. Zatem figurantom, jak to
figurantom – ani wielkiej, ani małej polityki uprawiać nie wolno. Nie mogą nawet samodzielnie
ustanawiać praw, bo zdecydowana, a nawet przytłaczająca większość projektów ustaw, to są dyrektywy
Komisji Europejskiej, które nasi Umiłowani Przywódcy mozolnie przekładają własnymi słowami – zaś
reszta – to nowelizacje, polegające na wprowadzeniu dodatków w rodzaju „lub czasopisma” – żeby
jakaś, jedna czy druga szajka mogła się trochę nakraść w tak zwanym „majestacie prawa”. Ale nawet te
nowelizacje muszą mieć certyfikat zgodności z prawem Unii Europejskiej. Nic zatem dziwnego, że w tej
sytuacji nasi Umiłowani Przywódcy znajdują ujście dla swej energii i pomysłowości w zdobywaniu
synekur, a więc posad, z którymi wiąże się sute wynagrodzenie, ale żadnej odpowiedzialności. To
właśnie możemy obserwować teraz, kiedy tworzone są partyjne listy wyborcze. Drugim ujściem złej
energii i łajdackiej pomysłowości naszych Umiłowanych Przywódców są wyrafinowane formy okradania
i prześladowania obywateli – bo na to mają od razwiedki licencję, a nawet – wolną rękę – oczywiście w
granicach lojalności, wyznaczanych przez interesy poszczególnych tajniaczych gangów.
I właśnie jeden z Umiłowanych Przywódców w osobie posła Marka Wikińskiego z Sojuszu Lewicy
Demokratycznej wpadł na pomysł – wysuwany również wcześniej przez ulktrakatolickiego dezertera z
1
Prawa i Sprawiedliwości Jana Filipa Libickiego – by wyjść naprzeciw oczekiwaniom żydowskiej loży
B`nai B`rith i wysadzić w powietrze Radio Maryja, możliwe, że w nadziei, iż kiedy już rząd Izraela
wespół z Agencją Żydowską wyszlamuje Polskę na 65 miliardów dolarów, to może zasłużonym
towarzyszom rzuci jakieś okruchy ze stołu pańskiego. Ta zbieżność intencji socjalisty bezbożnego z
socjalistą pobożnym nie jest przypadkowa. Pokazuje ona, ile to racji mieli wymowni Francuzi mówiąc,
że „les extremes se touchent”, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają – zwłaszcza kiedy
motywacje również są podobne. W przypadku posła Wikińskiego chodzi nie tylko o wysadzenie Radia
Maryja w powietrze, ale również o to, by – odwiecznym zwyczajem socjalistów – przed wysadzeniem
utytłać je w gównie. Wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że o ile Król Midas wszystko, czego tylko się
dotknął, zamieniał w złoto, o tyle socjaliści wszystko, czego tylko się dotkną, też zamieniają, tylko nie w
złoto, niestety. To utytłanie polegałoby na zmuszeniu toruńskiej rozgłośni do dopuszczenia na swoją
antenę nie tylko socjalistów bezbożnych i biłgorajskiego filozofa, ale nawet – sodomitów i gomorytki.
Dokładnie tego samego życzył sobie ultramontaniak Jan Filip Libicki w nadziei, że w tym tłumie i od też
do tej anteny się dopcha. Oczywiście zwyczajem obłudników swoje łajdackie intencje i jeden i drugi
próbuje zamaskować patetyczną retoryką, ale – jak powiadają Rosjanie – „łarczik prosto atkrywajetsia”,
toteż i spod tej retoryki totalniactwo wyłazi ze wszystkich stron.
Mam na myśli sprokurowaną przez posła Wikińskiego definicję „nadawcy społecznego”. Ten „nadawca
społeczny” to właśnie jeden z takich bolszewickich wynalazków, przy pomocy których wynalazcy mają
nadzieje przywrócić umiłowaną cenzurę, gwoli zapewnienia w ten sposób upragnionej „jedności
moralno-politycznej narodu” – oczywiście pod przewodnictwem partii sprawującej w budowie socjalizmu
rolę przewodnią. Bo przecież każdy nadawca medialny jest „społeczny”, ponieważ nadaje nie sobie
samemu, tylko publiczności, czyli „społeczeństwu”, podobnie jak kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz
sobie nie wojuje. Poseł Wikiński podobno ukończył prawo w białostockiej filii Uniwersytetu
Warszawskiego. Nie wypada zaprzeczać, chociaż sprokurowana przezeń definicja nie przynosi mu
specjalnego zaszczytu. Oto i ona: „Nadawca społeczny to nadawca, którego program służy umacnianiu
spójności dialogu społecznego, cechujący się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i
niezależnością, upowszechnia działalność edukacyjną i charytatywną, reprezentuje chrześcijański
system wartości za podstawy przyjmując uniwersalne zasady etyki oraz zmierza do ugruntowania
świadomości narodowej”. Definicja ta przypomina na pierwszy rzut oka Arkę Noego, z uwagi na to, że
podobnie jak tam pomieściły się wszystkie gatunki zwierząt, tak i tutaj – wszystkie idee – ale oczywiście
w takiej postaci, jak je pojmuje mały Moryc.
Zacznijmy od tego, że tak sformułowana definicja „nadawcy społecznego” wymaga kontrolowania
programu – a więc uchyla drzwi cenzurze. Nie chodzi bowiem wcale o kontrolowanie w celu wykrycia
przestępstwa, jakie można popełnić w treści publikacji, tylko o odpowiednie merytoryczne
ukierunkowanie przekazu. Program bowiem musi na przyklad służyć „umacnianiu spójności dialogu
społecznego”. Dialog społeczny polega na tym, że jeden mówi jedno, a drugi – cos przeciwnego – więc
z natury rzeczy nie jest „spójny”, tylko kontrowersyjny. „Spójność” zatem oznacza eliminację wszelkiej
kontrowersji, a więc sytuację, w której ze wszystkich stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych płynie
identyczny przekaz. Tak zresztą już jest – i tylko Radio Maryja, portale internetowe, oraz nieliczne
niszowe gazety z tego się wyłamują. W tej sytuacji „pluralizm” oznaczać może tylko to, że wbrew woli
właściciela stacji czy rozgłośni, będą mu się na antenie popisywać rozmaici nieproszeni goście, których
będzie musiał nie tylko tolerować w imię „bezstronności”, ale również im się nie sprzeciwiać ani słowem
w imię „wyważenia”. W tej sytuacji „niezależność” można już spokojnie włożyć między bajki, bo
właściciel stacji lub rozgłośni będzie nie tylko uzależniony, ale wręcz bezbronny nie tylko wobec posła
Wikińskiego, który na przykład zechciałby epatować Bogu ducha winnych widzów swoimi prawniczymi
mądrościami, ale nawet wobec pana Biedronia, gdyby ten zechciał urządzić przed kamerami jakieś
sodomickie „warsztaty”. Bo chyba o coś takiego właśnie chodziło posłowi Wikińskiemu, kiedy do swojej
definicji wtrynił „działalność edukacyjną”. W przypadku bowiem „charytatywnej” chodzi zapewne o
dopuszczanie kandydatów na posłów w czasie kampanii na antenę za darmo. Dalsza część definicji bije
wszelkie rekordy wesołości. Oto nasz jurysprudens jednym tchem nakazuje respektować „chrześcijański
2
system wartości”, ale „za podstawy” przyjąć jednak „uniwersalne zasady etyki”. Od razu widać, że
student Wikiński nie tylko niezbyt musiał przykładać się do nauki – bo uprzejmie zakładam, nie tylko, że
wie, co mówi, ale również – że mówi serio, a nie dla tak zwanych „jaj” – ale nawet nie miał czasu na
branie udziału w życiu kulturalnym, bo w przeciwnym razie zapamiętałby choćby z filmu Marka
Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?” spiżową wypowiedź Jerzego Kuleja, że „nie ma etyki
uniwersalnej”. Wiara posła Marka Wikińskiego w „uniwersalne zasady etyki” przypomina zachwyt
pewnego doktrynera, który w czasach stalinowskich zwiedzał wystawę Picassa. Wytłumaczono mu
wprawdzie, że Picasso, to malarz jak najbardziej postępowy, ale to, co widział na wystawie, kojarzyło
mu się z najgorszą kapitalistyczną zgnilizną. Wreszcie w ostatniej sali zobaczył obraz przedstawiający
centaura. – „A jednak to wielki malarz! – wykrzyknął z ulgą – Przecież to centaur, jak żywy!” Widocznie
widział gdzieś żywego centaura – ale – jak żauważył Antoni Słonimski – nie takie rzeczy ludzie wtedy
widywali. Nie dziwmy się zatem i posłowi Wikińskiemu, który wprawdzie na końcu swojej definicji
wsponiał o „zmierzaniu do ugruntowania tożsamości narodowej”, ale przezornie nie sprecyzował, o jaki
naród chodzi.
Jak widzimy, totalniactwo idzie w parze z lizusostwem i gotowością służenia każdemu panu, jakie starsi
i mądrzejsi wyznaczą do sprawowania nadzoru nad mniej wartościowym narodem tubylczym. Inna
rzecz, że skoro część tego narodu popiera politycznie formację posła Marka Wikińskiego, to może
rzeczywiście przydałaby się jej jakaś forma kurateli?
Stanisław Michalkiewicz
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin