Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak - Pajęczyna - syndrom bezpieki (1992r.).rtf

(431 KB) Pobierz
PAJĘCZYNA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAJĘCZYNA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak 1992

f.^i

Okładkę projektowała Joanna Morawska

ISBN: 83-85199-15-2

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pająk trzyma jedną z przednich nóg na nici sygnalizacyjnej. Kiedy owad wpa­da w sieć, pająk odczuwa drgania nici. Biegnąc orientuje się zmysłem wibra­cyjnym. Jego oczy nie dają wyraźnego obrazu przedmiotów. Odróżniają jedy­nie przedmioty jasne od ciemnych. Po dotarciu do ofiary paraliżuje ją wstrzy­kując jad.  W  ten  sposób  dokonuje wstępnego  trawienia  poza  własnym organizmem. Jeśli jest głodny — wysy­sa zdobycz od razu, a suchy szkielet pozostawia w sieci. Potem wraca do swojej   kryjówki.   Czeka,   gotowy  do następnego ataku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas tylko jeden z nich.

Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteś­my. Bał się prowokacji. Po sprawdzeniu obiecał skontak­tować z kolegami. Z czternastu osób, które mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się rozmawiać. Reszta odmówiła tłumacząc się tajemnicą służbową. Wszyscy byli oficerami aparatu bezpieczeństwa, ale nigdy nie peł­nili kierowniczych funkcji. Właśnie o takich ludzi nam chodziło, tych, co sami nie czując się winni z czystym sumieniem zrzucali winę na przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo.

Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając nazwiska — wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się dawnych pracow­ników SB zakonspirowanych w podziemnych struktu­rach, oczekujących na powrót starego porządku.

Spotykaliśmy się w różnych miejscach: w kawiarni i w mieszkaniach, na schodach Pałacu Kultury i na spa­cerze w parku. Rozmawialiśmy jadąc tramwajem i idąc ulicą. W nocy budziły nas telefony. Czasem dzwonili tyl­ko po to, żeby powiedzieć o swoich kłopotach z zaśnię­ciem, a czasem kazali brać pół litra, wsiadać w taksówkę i przyjeżdżać do nich.

Byli do siebie podobni. Jednakowo nie umieli słuchać. Bronili się przed pytaniami. Woleli mówić sami. Kilka razy bez ważnego powodu zawieszali nasze rozmowy. Potem sami zwiększali częstotliwość spotkań.

 

Uczestniczyliśmy w grze, do której oni pisali scenariu­sze. Przyjęliśmy zasady tej gry. Pozwoliliśmy im mówić.

***

Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę róż­nych ludzi, przełożonych, podwładnych. Wszystkich w jednym miejscu i czasie. Nasi lekarze nazywali to syn­dromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od 1959 roku, pracownik wydziału B — obserwacja).

Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których system przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt nie musiał przeku­pywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powie­dział: „Istnieje marksizm dogmatyczny i marksizm twór­czy. Stoję na gruncie tego ostatniego". Ja też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie Bezpieczeństwa od 1966, pracownik biura W — inwigilacja korespondencji).

Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną mądrość: ustawić się w życiu tak, żeby mi było dobrze. Jestem człowiekiem praktycznym. Na karie­rze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę: bliżej kuchni, dalej od dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o wszystkim. (Kazimierz M., od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w Departamencie III — wywiad poli­tyczny wewnętrzny).

„Nazwa rzeczy jest czymś' zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic bowiem nie wiem o człowieku, gdy ma na imię Jakub." To są zdania z Kapitału Marksa. Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, może­my rozmawiać. Służbę w SB traktowałem jak kontrakt.

 

Za pracę — dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I — wywiad).

Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć. Może mówicie prawdę, wtedy sami podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie? Jeśli jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję. Dobrze, przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście agentami, piszecie książkę. Chcę wam pomóc. Ale jeszcze bardziej chcę z wami rozmawiać dla siebie. Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką okazję. (Adam G., w SB od 1966 roku, pracownik Departa­mentu III).

Całe życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego żołądka. Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie opuścił mnie nigdy. Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny, potem pieniędzy na jej utrzymanie, głód mieszkania, później większego mieszkania i tak dalej. Ale cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka. (Krzysztof R., od 1957 roku pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowe-

Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż wynikało ze służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie mam czyste. To najważniej­sze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C archiwum, od 1966 w Departamencie III)

 

Jerzy K.:

F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone dłonie. Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa jest do dziś nie wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w Komen­dzie Stołecznej prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie Kabackirn. Wtedy zginęło z samolotu jedenaście tysięcy dolarów. Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił. On całe życie walczył o czystość, miał usta pełne wiel­kich słów. To podejrzenie było dla niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba wytrwale pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite, krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywis­tość. Do lekarzy nie chodził, bo nie miał czasu.

Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie, bo on chciał być napraw­dę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy robiono z niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę w pokoju. F. chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył. Jeszcze przez drzwi posłali mu wią­zankę. Wtedy, pierwszy raz w życiu, F. napisał raport na swoich kolegów do dyrektora. Następnego dnia nie mógł otworzyć drzwi do swojego gabinetu. Ktoś włożył spina­cze w zamek. F. się za bardzo przejmował. Gryzł się, aż się zagryzł.

Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efek­ty były takie jak u F. Wszystkich nas trzymano w napię­ciu. Czujność w stosunku do opozycji, system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie nie odpoczywał.

 

W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał rozpoznawać twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami.  Powstawała piorunująca  mieszanka.  Dla wielu kończyło się to chorobą numer trzysta — nerwicą i sanatorium w Barcinku. Barcinek był wewnętrznym ośrodkiem ministerstwa. Lekarze kierowali tam na wypo­czynek. Zwykle trzymiesięczny. Każdy objaw niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób pouf­ny. Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie nadawać sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane poradnie zdrowia psychicznego. Lekarze szli pacjentom na rękę. Dawali zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że coś z nim nie w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy. Najbardziej bali się samobójstw, bo potem ich rozlicza-

no.

Mirosław B.:

Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia czte­ry godziny na dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowa­dzało się do minimum. Trzeba było uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie rozmawiało się o konkre­tach. Nawet z kolegami. O nikim nie mogłem powie­dzieć, że jest moim przyjacielem. Nie chciałem mieć przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się okazać niebezpieczniejszy niż wróg. W SB każdy z nas był sam.

Jerzy K.:

Obejmowałem tylko odcinek. Maleńką odległość od zdarzenia do zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Niereal­ność mojego świata brała się stąd, że często nie wiedzia­łem, po co to wszystko robię, po co idę za człowiekiem, kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który idę.

 

Nad nami był ktoś’, kto obejmował i dla niego prawdo­podobnie miało to sens. Nam sensu nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie nonsensu, tak nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten system był w całości spój­ny. Poszczególne elementy nielogiczne układały się w logiczny bezsens.

Mirosław B.:

Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny. Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na drugiego dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na obróbkę. Od tej reguły nie ma wyjątków.

Jerzy K.:

Musiałem    skończyć    dziewięciomiesięczną     szkołę w Legionowie. Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadze­nia obserwacji. Na koniec każdy z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić obserwację. Nie wiedzieliśmy kiedy i jak długo będziemy obserwowani. Naszym celem było uciec obserwacji wykonując jakieś' zlecone, szkoleniowe zadanie. Wiedziałem, że chwilami mogą za mną jechać samochodem, że mogę być obser­wowany nawet przez dwadzieścia osób. Miałem opraco­wany plan zajęć. Dzień po dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład wchodziłem do sklepu, do zegar­mistrza, na klatkę schodową. Jako figurant musiałem zapisywać w notatniku uwagi. Miałem zdekonspirować jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników. Każdy z nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obser­wator A, obserwator B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez brody, ubranie, charakterystycz­ny chód, twarz, oczy. W ten sposób układałem listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis. Poznawałem z daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się okazało, że jeszcze pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry wynik. Niektórzy artyści wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z tych osób nie była od nas. W takich przypadkach musieli jeszcze raz zdawać egza­min.

Adam G.:

Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki. Aż mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szko­łę SB. O M. myślę sobie: chłopie, przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz podejmował decyzje jakie on zechce.

Kazimierz M.:

Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za figurantem osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w deszczu, na mrozie. Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do mnie należało mieć aparat foto­graficzny, radiostację. Na odprawach naczelnik mówił, czy ma być prowadzona obserwacja, czy i kontrobserwacja, to znaczy zwracanie uwagi czy samemu nie jest

się obserwowanym.

Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dosta­wałem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin