Nigel Barley - Niewinny antropolog.pdf

(688 KB) Pobierz
Microsoft Word - Barley Nigel - Niewinny antropolog
NIGEL BARLEY
NIEWINNY ANTROPOLOG
Notatki z glinianej chatki
Przełożyła Ewa T. Szyler
Nigel Barley (fot. (c) John Foley)
Prószyński i S-ka
Copyright (c) Nigel Barley, 1983
All rights reserved
Tytuł oryginalu
The lnnocent Anthropologist
Copyright (c) for the Polish translation
by Ewa T. Szyfer 1997
Okładkę i strony tytułowe według projektu
Pawła Pasternaka opracował Zbigniew Karaszewski
Fotografia na okładce
Nigel Barley
Mapka
Brunon Nowicki
Konsultacja etnologiczna
dr Ryszard Vorbrich
Redaktor serii
Monika Machlejd-Ziemkiewicz
Redaktortechniczny
Elżbieta Urbańska
Wydanie pierwsze
Warszawa 1997
ISBN 83-7180-035-5
Wydawca:
Prószyńskii S-ka
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Skład komputerowy
Dorota Krall
Druk i oprawa:
Łódzkie Zakłady Graficzne
90-019 Łódź, ul. Dowborczyków 18
Na podstawie mapy Donalda Roouma
copyright D British Museum Publications Ltd, 1983
Dlaczego by nie?
Dla Jeepa
"Dlaczego by właściwie nie pojechać w teren?" Takie oto
pytanie rzucił jeden z moich kolegów na koniec mocno zakrapianej dyskusji o
stanie antropologii, nauczania uniwersyteckiego oraz życia akademickiego w
ogólności. Podsumowanie nie wypadło najlepiej. Niczym pani Hubbard z angielskiej
piosenki dla dzieci, szukaliśmy jedzenia w pustym
kredensie.
Moja historia niewiele różni się od innych. Wykształcenie
zdobyłem w instytucjach szkolnictwa wyższego, a nauczycielem zostałem bardziej
przez przypadek niż wskutek zamierzonego działania. Życie uniwersyteckie w
Anglii opiera się na
kilku niemożliwych do przyjęcia założeniach. Zakłada się mianowicie, że kto jest
dobrym studentem, ten będzie dobrym
naukowcem. Kto jest dobrym naukowcem, będzie dobrym nauczycielem. A kto jest
dobrym nauczycielem, zechce z pewnością przeprowadzać badania terenowe. Żaden z
tych związków w rzeczywistości nie zachodzi. Znakomici studenci przeprowadzają
zatrważająco złe badania. Wspaniali akademicy,
których nazwiska wciąż się spotyka w fachowych periodykach, prowadzą tak
ogłupiające i nudne zajęcia, że studenci
opowiadają się przeciw, wyparowując z sal wykładowych niczym rosa pod
afrykańskim słońcem. Jest w zawodzie mnóstwo
oddanych badaczy terenu, o skórach wyprawionych skwarem,
którzy przez całe lata, zaciskając zęby, obcują z tubylcami
i którzy sprawami uczelni interesują się niewiele albo wręcz nie
interesują się nimi wcale.
Z tymi badaniami terenowymi, jak uznaliśmy - my, zniewieściali "młodzi
antropolodzy" z doktoratami pisanymi po
bibliotekach - mocno przesadzano. Naturalnie starsi nauczyciele, którzy "pełnili
służbę" w czasach imperium i przy okazji swoich obowiązków "tyknęli trochę
antropologii", mieli
własny interes w podtrzymaniu kultu boga, którego najwyższymi kapłanami się
mienili. Za dużo znieśli trudów oraz niedostatków na bagnach i w dżunglach, żeby
jakimś smarkaczom
pozwalać iść na skróty. Przyciskani podczas dyskusji na temat rozmaitych
zagadnień teorii czy metafizyki, kiwali smutno głowami, pykali z wolna fajkę,
głaskali brody i mruczeli
coś o "ludziach z krwi i kości", którzy nijak nie pasują do abstraktów
powołanych do życia przez "tych, co nigdy nie byli
w terenie". Okazywali autentyczny żal wobec nieświadomości swych kolegów, bo
sprawa wydawała się całkowicie jasna. Oni tam byli, oni widzieli. O czym więc tu
mówić.
Po paru latach nauczania wciąż tych samych, powszechnie
przyjętych zasad na wydziale antropologii o nie wyróżniającym
się poziomie akademickim nastał, jak mi się wydawało, czas
na zmiany. Niełatwo było określić, czy badania terenowe są
równie nieprzyjemną powinnością co służba ojczyźnie i należy przecierpieć je w
milczeniu, czy też stanowią dodatkową korzyść, za którą powinno się być
wdzięcznym losowi.
Opinie kolegów w tej sprawie okazały się niezbyt pomocne.
Większość z nich miała dość czasu, by ubrać swoje doświadczenia w poświatę
romantycznej przygody. Fakt odbytej wyprawy w teren zdaje się bowiem dawać
licencję nudziarza.
Znajomi i krewni kogoś takiego są nad wyraz zdziwieni, gdy
najprostsze czynności - od przepierki po leczenie kataru - nie
są oblane sosem etnograficznych reminiscencji. Dawne przeżycia stają się
najlepszymi przyjaciółmi i wkrótce w pamięci
nie pozostaje nic poza "starymi dobrymi czasami" w terenie może z wyjątkiem paru
przypadków okropnych męczarni, których nie da się zapomnieć ani utopić w ogólnej
euforii. Jeden
z moich kolegów na przykład twierdził, że doskonale było mu
pomiędzy zgodnymi, uśmiechniętymi tubylcami, którzy obdarowywali go koszami
owoców i kwiatów. Tymczasem wnikliwsza kronika wypadków obfitowała w
sformułowania typu:
"Było to wkrótce po tym, kiedy się zatrułem" albo "Nie mogłem dobrze chodzić, bo
wciąż dokuczał mi ropiejący czyrak pod
palcem". Rzecz miała się więc jak z owymi wesołymi dykteryjkami z czasów wojny,
które sprawiają, iż wbrew zdrowemu rozsądkowi gotowiśmy żałować, że nie było nas
wtedy na
świecie.
Może jednak uda się coś zyskać na doświadczeniach z terenu.
Seminaria przestaną ciągnąć się niemiłosiernie. Stojąc przed
koniecznością mówienia o czymś, o czym nie będę miał bladego pojęcia, sięgnę do
worka z etnograficznymi anegdotami, jak
to czynili w swoim czasie moi nauczyciele, i rozwinę opowiastkę, dzięki której
moi uczniowie choć dziesięć minut przetrwają w skupieniu. Dostępny stanie się
też cały zestaw technik dystansowania ludzi. I tu przypomina mi się pewien
przykład.
Podczas jednej z konferencji, nudnej wedle obowiązujących
standardów, rozmawiałem z kilkoma starszymi kolegami,
a wśród nich z dwójką ponurych australijskich etnografów.
Uczestnicy rozmowy wycofywali się po kolei, jakby się umówili, aż zostawili mnie
całkiem samego na pastwę owego okropieństwa z antypodów. Po kilku minutach
milczenia nieśmiało zaproponowałem drinka w nadziei przełamania lodów.
Australijska etnografka skrzywiła się z niechęcią.
Phi sarknęła, wydymając usta dość tego mieliśmy w buszu.
Pobyt w terenie ma tę wielką zaletę, że daje możliwość rzucania podobnych uwag,
na co zwykły śmiertelnik nie mógłby sobie pozwolić.
Sądzę, że posługiwanie się takimi właśnie zdankami stworzyło aurę
ekscentryczności wokół nudnych w gruncie rzeczy
osobników z wydziałów antropologii. Antropologowie mają
dużo szczęścia, jeśli idzie o ich wizerunek w oczach opinii
publicznej. Wiadomo na przykład, że socjologowie to pozbawieni poczucia humoru
lewicujący głosiciele nonsensów i truizmów. Antropologowie tymczasem siadują u
stóp kapłanów
hinduizmu, oglądają cudzych bogów i plugawe rytuały, odważnie udają się tam,
dokąd przed nimi nikt nie dotarł. Otacza
ich aura świętości i boskiego oderwania się od spraw przyziemnych. Dla własnej
korzyści uczynili się błogosławionymi
męczennikami angielskiego kościoła ekscentryzmu. Propozycję przystania do tego
grona niełatwo odrzucić.
9
Uczciwie mówiąc, należało także pomyśleć chociażby
przelotnie o tym, że moje badania w terenie mogą wnieść
coś istotnego do stanu ludzkiej wiedzy. Na pierwszy rzut oka
wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Samo gromadzenie faktów ma bowiem
niewiele uroków. Antropologii nie
brakuje faktów, lecz inteligentnego ich wykorzystania. Skłonność do
"kolekcjonerstwa" jest w tej dyscyplinie powszechna
i trafnie charakteryzuje wysiłki wielu etnografów oraz nieudolnych
interpretatorów, którzy po prostu grupują zgrabne
przykłady dziwnych obyczajów wedle obszarów albo alfabetycznie, albo w porządku
zmian ewolucyjnych zależnie od
bieżącej mody.
Gwoli szczerości, wydawało mi się wówczas, i nadal mi się
wydaje, że usprawiedliwienie badań terenowych oraz innych
poczynań akademickich tkwi nie tyle w chęci uczestnictwa
we wspólnym dorobku, ile w samolubnym planowaniu własnego rozwoju. Badania
akademickie są, niczym życie klasztorne, nieustannym doskonaleniem ducha. Mogą
też służyć szerzej pojmowanym celom, nie należy jednak oceniać ich wyłącznie na
takiej podstawie. Sformułowany tu pogląd nie pasuje
naturalnie ani do akademickiej konserwy, ani do tych, którzy
mają się za siły rewolucyjne. I jedni, i drudzy skażeni są nadmiernym pietyzmem
wobec samych siebie oraz napuszoną zarozumiałością, co sprawia, że trudno im
uwierzyć, by świat
mógł nie śledzić każdego ich słowa.
Stąd owo gremialne oburzenie w środowisku, gdy Malinowski, "wynalazca" badań
terenowych, przedstawił się w swym
dzienniku jako istota ludzka i omylna. Bywał czasami rozwścieczony przez
"czarnych" albo nimi znudzony, dręczyło
go pożądanie, doskwierała mu samotność. Wedle powszechnego odczucia dzienniki
należało wycofać z obiegu, bo "źle służyły sprawie", bo były niepotrzebnie
obrazoburcze i wielorako lekceważyły starszyznę zawodu.
Daje tu o sobie znać nieznośne zakłamanie u części wtajemniczonych, któremu
powinno się przeciwdziałać przy każdej
sposobności. Tak tedy, z głową pełną tych i innych myśli, rozpocząłem spisywanie
świadectwa o moich własnych poczynaniach. Świadectwa nie będącego niczym nowym
dla tych,
którzy przeszli podobne doświadczenia, zamierzałem jednak
uwypuklić aspekty traktowane w monografiach entograficznych
jako "nieetnograficzne", "nie mające związku z"..., "nieważne". W pracy
zawodowej zawsze bardziej pociągały mnie wyż-
sze stopnie abstrakcji i spekulacje teoretyczne, bo tylko postęp w tych właśnie
dziedzinach może uczynić interpretację
faktów bliższą rzeczywistości. Utkwiwszy wzrok w ziemi, zapewniamy sobie widok
nie tylko mało interesujący, ale i częściowy. Książka ta może więc przywrócić w
tym względzie
równowagę, a zarazem pokazać studentom oraz, życzmy sobie tego, osobom nie
związanym z antropologią, jak się ma
gładka pisanina do orki na ugorze rzeczywistości, z której owa
pisanina czerpie, oraz dać wyobrażenie o pracy w terenie tym,
którzy czegoś takiego nie przeżyli.
A zatem pomysł wyjazdu zagnieździł się w moich myślach
i niczym ziarno w żyznej glebie, zaczął powoli kiełkować.
Dlaczego właściwie zachciewa mi się terenu? spytałem
kolegę.
Uczynił obszerny gest, jeden z repertuaru gestów wykładowcy. Posiłkował się nim
wówczas, gdy studenci zadawali pytania typu:
- Co to jest prawda?
Albo:
- Jak się pisze: "wół"?
Odpowiedź była jednak odpowiedzią.
Między bajki włożyć należy opowiastki o antropologach trawionych żądzą
przebywania pośród wybranej, jednej jedynej
grupy mieszkańców tej planety i strzeżenia jej sekretów - sekretów wielkiej wagi
- przed resztą ludzkości, oraz o tym, że
sugerowanie im, by zajęli się czym innym, jest jak sugerowanie, że mogli byli
poślubić kogokolwiek, niekoniecznie swego wyjątkowego trafnie dobranego
partnera. Moja praca dyplomowa została napisana na podstawie materiałów
drukowanych i rękopisów w języku staroangielskim. Określiłem to
wówczas, może nieco górnolotnie, że "podróżowałem w czasie, a nie w
przestrzeni". Sformułowanie takie łagodziło surowość moich egzaminatorów, ale i
tak czuli się w obowiązku grozić mi palcem, przestrzegając, bym w przyszłości
zajmował się bardziej konwencjonalnymi obszarami. Nie miałem
słabości do żadnego kontynentu, a ponieważ nie wyspecjali-
zowałem się w żadnym konkretnym rejonie podczas studiów,
nie żywiłem też uczucia odrazy do żadnej lokalizacji. Wnioskując z istniejących
opracowań - mających odzwierciedlać
badane ludy, a nie ludzi, którzy te ludy badali - Afryka wydawała mi się
zdecydowanie nudnym kontynentem. Po znakomitym początku Evansa-Pritcharda tematy
gwałtownie ograniczono do pseudosocjologii i systemów pokrewieństwa jako
funkcjonujących całości. Później prace poprawiły się nieco,
gdy należało zacząć rozważać "poważne" zagadnienia, takie
jak uświęcone zwyczajem małżeństwa czy symbolizm, ale dalej wypadały blado.
Antropologia afrykańska jest pewnie jedną z niewielu dziedzin, gdzie nudną
opieszałość uznaje się za
zasługę. Fascynująca musiała być natomiast Ameryka Południowa, lecz wiedziałem
od kolegów, że kwestie polityczne
nieustannie utrudniają pracę, a co więcej, pracuje się tam jakby w cieniu Levi-
Straussa i antropologów francuskich. Oceania
była chyba najłatwiejsza z punktu widzenia warunków bytowych, lecz wszystkie
badania w Oceanii prowadziły do tego
samego. Aborygeni zdawali się mieć monopol na diabelnie
skomplikowany system związków małżeńskich. Indie byłyby
wspaniałym miejscem, lecz dokonanie tam czegoś sensownego wymagałoby osiedlenia
się na dobre pięć lat i nauczenia
się najpierw kilku języków, by w ogóle zacząć. Daleki Wschód?
Należało się zorientować, co tam da się zrobić.
Taką ocenę można w istocie określić jako pobieżną, jednak
wielu moich rówieśników, i późniejszych badaczy, postępowało w tenże sposób.
Większość naukowych dociekań zaczyna
się przecież od nieokreślonego zainteresowania jakimś obszarem wiedzy i rzadko
się zdarza, że człowiek wie, o czym będzie traktować jego praca, póki nie
zostanie napisana.
Kilka następnych miesięcy spędziłem na śledzeniu politycznych niepokojów w
Indonezji, urozmaicanych ogólnymi wiadomościami o okrucieństwach i destrukcji w
całej Azji. W końcu zacząłem się skłaniać ku Timorowi Portugalskiemu.
Wiedziałem, że bardziej interesuje mnie symbolizm kulturowy
i świat wierzeń aniżeli polityka czy społeczne procesy urbanizacji, a Timor
zdawał się stwarzać po temu najrozmaitsze możliwości, ze swoimi królestwami i
nakazowym systemem koligacenia się, w myśl którego małżeństwo należy zawrzeć w
ob.-
rębie danej kategorii grup krewniaczych. Zdaje się być regułą, że uporządkowana
struktura symboli często uwidacznia się
wyraźniej, gdy mają miejsce zjawiska tego rodzaju. Już miałem zacząć opracowywać
plan, gdy w gazetach zaroiło się od
doniesień o wojnie domowej, ludobójstwie i inwazji. Biali
najwyraźniej obawiali się o swoje życie, pojawiła się groźba
głodu. Musiałem zapomnieć o tej podróży.
Szybka konsultacja poprzez znajomości w handlu doprowadziła mnie do wniosku, że
lepiej zrobię wracając do pomysłu
Afryki, gdzie uzyskanie pozwolenia na prowadzenie badań nie
było zbyt trudne, a warunki życia wydawały się bardziej stabilne. Skierowano
moją uwagę na lud Bubi z Fernando Po. Tym,
którzy nigdy nie dotarli na Fernando Po, pozwolę sobie wyjaśnić, że jest to
wyspa u wybrzeży Afryki Zachodniej, dawna
hiszpańska kolonia zarządzana jako część Gwinei Równikowej. Zacząłem węszyć za
literaturą. Wszyscy bardzo niepochlebnie wyrażali się o Fernando Po i Bubi.
Brytyjczycy szydzili,
że jest to miejsce, "gdzie nawet późnym popołudniem można
spotkać rozmamłanego hiszpańskiego urzędnika wciąż w piżamie", i rozwodzili się
z upodobaniem nad dokuczliwym gorącem i chorobami, z których owo miejsce
słynęło. Dziewiętnastowieczni badacze niemieccy uznali tubylców za degeneratów.
Mary Kingsley opisała wyspę jako obiecujące źródło węgla.
Richard Burton zadziwił wszystkich faktem, że wybrał się tam
i przeżyć. W sumie - deprymująca perspektywa. Na szczęście dla
mnie, jak wówczas sądziłem, miejscowy dyktator zaczął uprawiać, oględnie mówiąc,
politykę wyrzynania swoich oponentów. Nie mogłem zatem pojechać na Fernando Po.
Wtedy właśnie jeden z moich kolegów podsunął mi dziwnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin