GRAHAM MASTERTON
ZAKLĘCI
Na stopniach świetlistego domu wariatów
Słyszę, jak brodaty dzwon wstrząsa trawnikiem lasu
W podzwonnym dla mego świata.
Gregory Corso "In the Fleeting Hand of Time"
Jeśli umrzeć muszę... Oto będzie
W tej żyznej ziemi żyźniejszy pył ukryty
Rupert Brooke "The Soldier"
"Memmack" brzmi tak, jak gaelickie słowo mor-riomach,
oznaczające "z wielkiej głębiny".
Berry Fell "America BC"
ROZDZIAŁ I
Ledwie na moment oderwał wzrok od jezdni, sięgając do schowka na rękawiczki po
kasetę Santany, gdy coś niewyraźnego i szarawego, jak dziecko zakutane w płaszcz
przeciwdeszczowy, przeleciało przez szosę tuż przed nim.
Wrzasnął: "ach!" i kopnął stopą hamulec. Ześlizgnęła się, więc kopnął ponownie.
Na mokrym asfalcie kombi obróciło się w poprzek szosy, piszcząc oponami. A potem
podskoczyło, opadło na zaścielone liśćmi pobocze i z głośnym trzaskiem walnęło w
pień dębu.
Jack zgasił silnik i trzęsąc się siedział na miejscu. Jezu Chryste! Jezu Chryste
Wszechmogący! Kapuśniaczek zaczął osiadać kropelkami na przedniej szybie.
Oczywiście jechał szybko, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt mil na godzinę, w
kierunku niewyraźnie majaczącego, wznoszącego się po zboczu pagórka zakrętu. Ale
przecież widzialność nie była aż tak zła, on zaś skierował wzrok na bok na nie
dłużej niż ułamek sekundy. Nie rozumiał, jak, u diabła, mógł przeoczyć dziecko,
wybiegające z pobocza szosy.
- Jezu Chryste - powtórzył głośno. Głos miał słaby i nie przekonywający. Ciągle
jeszcze trząsł się nieopanowanie.
Nabrał pełne płuca powietrza, odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł z samochodu.
Wóz stał teraz obrócony maską w kierunku, z którego przybył, karoseria u jego
końca była wgnieciona z lewej strony od zderzenia z drzewem. Teraz, gdy umilkł
odgłos silnika, droga i otaczający ją las wydawały się dziwnie ciche. Żadnych
odgłosów prócz skapywania kropli ze zwisających nad głową gałęzi i od czasu do
czasu dalekiego popiskiwania czajki.
Lasy, lasy i jeszcze lasy. To z ich powodu ojciec jego matki zawsze nienawidził
Wisconsinu. Ojciec matki był farmerem i dla niego drzewa oznaczały pniaki.
- Te wszystkie pieprzone drzewa - skarżył się, nawet po odejściu na emeryturę.
Jack pociągnął nosem, zadrżał i rozejrzał się wokół. Na drodze nie leżało
dziecko, dzięki Bogu, a także nie było śladu niczyjej obecności na jej skraju.
Żadnego szarobiałego płaszcza przeciwdeszczowego, usmarowanego krwią. Żadnego
zgniecionego pantofla treningowego.
Podniósłszy kołnierz sportowego płaszcza pobrnął z powrotem przez zmącone błoto,
usiłując nie pobrudzić swych nowych płytkich brązowych pantofli. Ponieważ krople
drobnego deszczyku nie osiadały na śladach opon, widział dokładnie, w którym
miejscu nacisnął hamulec i gdzie wpadł w poślizg. Cztery krzyżujące się ósemki,
poprzecznie przecinające smołowaną nawierzchnię. Przykucnął, by przyjrzeć im się
z bliska. Nic nie wskazywało, by uderzył kogokolwiek.
Zresztą nie myślał, że kogokolwiek uderzył. Nie przypominał sobie żadnego
zderzenia prócz końcowej kolizji z drzewem. Odwrócił się, osłaniając oczy przed
deszczem i przyjrzał się z przodu swemu kombi. Nie było wgniecenia na przednim
zderzaku, reflektory pozostały nienaruszone. Miał nadzieję, że nie otarł się
bokiem o kogoś i nie odrzucił go w ten sposób w paprocie i krzaki leśnego
poszycia. Słyszał już o ofiarach piratów jezdni, leżących w krzakach o kilka
jardów od ruchliwej autostrady i umierających choćby z zimna.
Przeszedł szosą kilka kroków do tyłu. Stulił dłonie przy ustach i zawołał:
- Halo? Jest tu kto? Halo?!
Stał całkiem nieruchomo, nasłuchując. Czajka krzyczała pii-uu, pii-uuu, a potem
pii-uiddi. Deszcz padał na ziemię tak miękko, jak woal umierającej oblubienicy.
Trudno było uwierzyć, że znajdował się ledwie o dwadzieścia minut jazdy od
stolicy stanu, Madison, i o mniej niż dwie godziny jazdy od Milwaukee.
Zawołał "Halo?" jeszcze trzy czy cztery razy. Nadal żadnej odpowiedzi. Serce
przestało tłuc mu się w piersi, oddech wrócił do zwykłego rytmu. Powoli się
uspokajał. Wyciągnął chusteczkę do nosa, otarł twarz i wydmuchał nos. Pomimo
chłodu koszulę i całą bieliznę miał przesiąkniętą zimnym potem.
Musiała to być sarna, prawda? Albo może kozioł. W każdym razie jakieś zwierzę.
Nie przyjrzałeś mu się dość dobrze, co? To znaczy, Jack, dajże spokój, bądźmy
poważni, cóż by dziecko robiło tutaj, tak daleko w lesie, w deszczowe czwartkowe
popołudnie, o całe mile od jakiejkolwiek miejscowości? Sam byś się tutaj nie
znajdował, nieprawdaż, gdybyś nie musiał sprawdzić starej chatki letniej taty
nad Diabelskim Jeziorem, a jedyna przyczyna, dla której pojechałeś tą drogą,
jest taka, że przypadkiem skraca ci o piętnaście mil przejazd do szosy numer
pięćdziesiąt jeden.
Chciałem powiedzieć, że cóż, u diabła, robiłoby dziecko tutaj tak daleko?
A jednak niepokojące w tym wszystkim było to, że Jack z całą pewnością widział
biegnące nogi, wymachujące ręce i podniesiony kaptur. Zdrowy rozsądek mówił mu,
że musiało to być zwierzę. Ale nadal miał przed oczami dziecko, zakutane w
szarobiały płaszcz przeciwdeszczowy, wyskakujące tuż przed nim w ten dziki,
właściwy dzieciom, źle wyliczony sposób.
Odczekał jeszcze parę chwil. A potem powoli, odwracając się kilka razy, wrócił
do swego kombi. Była to electra, model z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
pierwszego roku, czerwony metalik, teraz pokryty drobnymi kropelkami deszczu.
Ostatni wóz jego ojca. Jack odziedziczył go wraz z letnią chatką i pokojami
pełnymi kwaśnego zapachu książek oraz gazetami w większej liczbie, niż
ktokolwiek potrafiłby policzyć. Zmuszony został do sprzedania apartamentu w
Jackson Park, aby opłacić podatki taty oraz koszty pogrzebu - choć przecież nie
mógłby za nic przekonać Maggie, by tu zamieszkała, za żadne brylanty, ponieważ
Maggie zawsze wierzyła, że rak jest w jakiś sposób zaraźliwy. Całe życie
spędzone na pracy i marzeniach nie przyniosło nic bardziej spektakularnego, niż
coś, czym można było jeździć, oraz czegoś do czytania.
Tylne światła samochodu były rozbite; na zbutwiałych liściach leżały rozrzucone
odłamki czerwonego plastyku. Tylne drzwi zostały tak wgniecione, że wykrzywiły
się w szyderczym uśmiechu jak warga Elvisa Presleya i bez względu na to, jak
ostro Jack próbował wbić je na miejsce, nie chciały się zamknąć jak należy.
Przyszło mu na myśl, że mogło być gorzej. Mógł zderzyć się z dębem czołowo i
zranić się poważnie, nawet zabić. Chyba dobrze się stało, że nie potrafił
opanować poślizgu przednich kół. Kierowca lepszy od niego mógł tu zginąć.
Wsiadł do wozu i uruchomił silnik. Pasek klinowy chłodzenia piszczał, ale poza
tym wyglądało, że samochód nadaje się w pełni do jazdy. Gdyby tylko dowiózł go z
powrotem do Milwaukee - było mu obojętne, czy będzie takie nawet wydawał
dźwięki, jak orkiestra w Pfister Bierkeller.
Już miał włączyć przednie wycieraczki, gdy wydało mu się, że coś dostrzegł przez
srebrzystą mgiełkę kropel mżawki, pokrywającą szybę. Białawy błysk w lesie po
prawej stronie. Przetarł przednią szybę i przyjrzał się ponownie, ale zjawisko
znikło. Otworzył drzwiczki i wychylił się do połowy, by lepiej widzieć. I znowu
leciutki ruch, ledwie widoczna szarobiała plama, tego był pewien.
Sięgnął do tylnego siedzenia i wyciągnął płaszcz przeciwdeszczowy. Bez wątpienia
był tam ktoś w głębi lasu; ktoś albo coś. A cokolwiek to było, prawie załatwiło
ich oboje. Jeśli to zwierzę, nie będzie w stanie nic już zrobić, tylko o tym
zameldować. Ale jeśli to dziecko, chciał, do jasnej cholery, dowiedzieć się, co
ono zamierza, biegając samotnie po lesie.
Wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i zaczął ukosem schodzić z pagórka. Pod stopami
miał grubą warstwę mokrych, zbutwiałych liści, więc co drugi krok ześlizgiwał
się w bok. Gdy już dotarł do bardziej płaskiego terenu, jego pantofle
pociemniały od wilgoci, a ciernie jeżynowych krzaków powyciągały mu nitki ze
spodni moherowego garnituru. Zatrzymał się na moment, by odzyskać oddech.
- Gówno - mruknął pod nosem. Co też go opętało, by wyruszyć w dół po mokrym,
nierównym skłonie w pogoni za dzieckiem, które prawdopodobnie dzieckiem nie było
w ogóle, lecz głupią zabłąkaną kozą. Mógł sobie w tej chwili siedzieć w suchym,
ciepłym samochodzie w drodze do domu, słuchając "Abraxasa" Santany, włączonego
na cały regulator, by zagłuszyć odgłosy piszczącego paska klinowego.
/ mam nadzieję, że czujesz się lepiej... i mam nadzieję, że dobrze się czujesz!
Czekał węsząc i rozglądając się wokoło. Z tyłu ledwie mógł dostrzec
matowoczerwony tylny zderzak swego kombi stojącego wysoko w górze na poboczu
szosy. Przed nim teren nadal opadał w dół, teraz już w stronę ciemnego i
zarośniętego jaru, pełnego jeżyn i ociekających wilgocią paproci. Usłyszał, że
gdzieś płynie woda, klekocze strumyczek. Ale tego mokrego popołudnia pod ciężko
zwisającym szarym niebem szmer potoczka zamiast być wesoły, brzmiał głucho i
przygnębiająco.
Powinien zawrócić. Kontynuowanie tego jest nielogiczne, kapitanie. Nawet, jeśli
szarobiała postać jest dzieckiem, z całą pewnością go nie zabił. A jeśli to
koza, z łatwością potrafiła go przegonić i skakać po górach i dolinach, w
których jego obuwie nie tylko było nieprzydatne, ale wręcz niebezpieczne.
- Halo! - zawołał po raz ostatni. - Jest tam kto?
Znów zadrżał, tym razem z zimna. A prócz tego pilnie musiał zrobić siusiu.
Przysunął się do kępy paproci i jego mocz okrył się parą w popołudniowym
chłodzie. Zdawało mu się, że trwa to wiecznie. Ale nie był nawet w połowie, gdy
znów ujrzał szarawobiałą postać, ledwie na sekundę, daleko w dole wąwozu, między
drzewami.
- Hej! - zawołał. - Hej, ty! - Zapiął spodnie na suwak i zaczął się przedzierać
w tamtą stronę. - Hej, dziecko, poczekaj trochę!
Grunt pod jego stopami nagle zaczął stromiej opadać. Poślizgnął się ze trzy czy
cztery razy, aż został zmuszony do pochwycenia paproci, by uchronić się od
upadku. We wnętrzu dłoni rozciął sobie skórę do krwi. Wysysając krew, kulejąc,
klnąc pod nosem przepychał się coraz dalej w głąb wąskiego wąwozu.
Ty głupi skurwysynu - pomyślał pod własnym adresem. - Wspinanie się pod górę, by
powrócić do wozu, zajmie ci całe godziny, i do diabła, deszcz pada coraz
gęściejszy.
Ześlizgnął się w dół po naniesionych potokiem, mokrych kamieniach, chwycił za
paprocie, by odzyskać równowagę, a potem padł ciężko na plecy.
Gówno - wściekł się. - Gówniane gówno!
Powoli, z wysiłkiem stanął na nogach. Spodnie miał z tyłu przemoczone i
oblepione błotem. Jego nowe pantofle nadawały się tylko do wyrzucenia na śmieci.
Prawa ręka nadal mu krwawiła, do tego nabił sobie siniaka na lewym łokciu.
No to koniec. Dziecko czy nie dziecko, tu zawracam i jadę do domu.
Wyprostował się, nabrał głęboko powietrza, a potem wrzasnął:
- Dziecko! Słyszysz mnie? To już koniec! Daj sobie spokój! Jeśliś się zgubiło,
to twoje gówniane szczęście! Słuchaj, co ci mówię! - Zaczął nasłuchiwać, ale
dolatywało do niego tylko echo własnego głosu, padający deszcz i szemrzący
strumyk. - Cholerne, głupie dziecko - mruknął pod nosem. - Cholernie głupie...
cokolwiek to jest: gówno, koza. Kogo to obchodzi?
Rozpoczął wspinaczkę po zboczu wąwozu. Ale właśnie wówczas kątem oka dostrzegł
na brzegu, na lewo od siebie, ledwie ze dwadzieścia jardów dalej - szarobiałą
postać. Nie poruszała się, nie biegła, po prostu stała z pochyloną głową wśród
chwiejących się paproci. Zatrzymał się i wpatrzył w nią, szczękając z zimna
zębami. Tym razem z jakiegoś powodu nie miał ochoty wołać.
- Dobra, teraz cię dopadłem, skurwysynu - mruknął pod nosem i zaczął się
przedzierać do góry przez paprocie i jeżyny. Tym razem postać pozostała na
miejscu, odziana w szarawobiały płaszcz przeciwdeszczowy, podniósłszy szpiczasty
kaptur i opuściwszy ramiona. Jack pomyślał, jakie to dziwne, że nie odwróciła
się i w ogóle nie drgnęła. Przecież musiała go słyszeć. Pchał się w górę zbocza
tak subtelnie, jak to robił we Francji generał Patton ze swą Trzecią Dywizją
Pancerną.
Już prawie dotarł do postaci, ale nadal się nie poruszyła. Stała tuż przy płocie
z drutu kolczastego, biegnącym ukośnie wzdłuż boku doliny. Zdecydowanie było to
dziecko, a nie zwierzę. Ale wyglądało na dziecko dziwacznie przygarbione,
dziecko zdeformowane i po raz pierwszy Jack poczuł autentyczny niepokój.
- Hej, dziecko! - zawołał ochryple, bardziej by popisać się odwagą niż ze
złości. - Hej, dziecko, prawie zabiłeś nas dwoje tam na drodze.
Stało nieporuszone, oparte o płot. Jack dotarł wreszcie do niego i chwycił za
górny drut płotu, by uchronić się przed ześlizgnięciem z pagórka.
Dopiero w chwili gdy prawie go dotykał, zorientował się, że to w ogóle nie jest
dziecko. I nawet nie zwierzę. Chwycił za jego "kaptur" i oderwał je od płotu. A
w ręce miał tylko przemoczony egzemplarz gazety "Milwaukee Sentinel" z zeszłej
niedzieli. W jakiś sposób rozwinął się i niesiony wiatrem przybrał na jednym z
słupów płotu kształt dziecka w kapturze.
Jack długo stał w deszczu. Miał srogą minę, a w każdej dłoni trzymał mokry kłąb
stronic działu sportowego dziennika. Nie mógł nic z tego zrozumieć, a w jakiś
szczególny sposób wydarzenie okazało się bardziej niepokojące, niż gdyby znalazł
prawdziwe dziecko. Widział przecież przebiegającą tuż przed nim przez szosę taką
samą postać. Widział, że pomknęła w dół po zboczu aż do doliny. Z dołu, z
wąwozu, wyglądała dokładnie tak, jak zakapturzone dziecko. Czy naprawdę, u
diabła, mogła stać się niczym więcej, tylko gazetą?
Rozwinął mokre stronice i sprawdził datę. Ostatnie piątkowe wydanie. Nic w nim
szczególnego. Zmiął je powoli, a potem machnął ręką do tyłu i wyrzucił papier.
Po raz ostatni rozejrzał się po lesie. Nie było tam niczego nawet odlegle
przypominającego dziecko, które - jak sądził - ścigał. Żadnych zwodniczych
przebłysków widoku szarobiałego płaszcza przeciwdeszczowego wśród paproci.
Wciągnął powietrze, otarł czoło wierzchem dłoni i zaczął przygotowywać się do
długiej, męczącej drogi do swego auta.
Ale właśnie w tym momencie dostrzegł wśród drzew coś przypominającego szczyt
dachu. Wszedł o parę jardów wyżej po zboczu pagórka i wkrótce ujrzał go całkiem
wyraźnie - potężny budynek z wieżycami z żółtej cegły, dachem krytym
błyszczącymi, niebieskoszarymi płytkami i z wieloma rzędami gotyckich okien. A
cóż, u diabła, to była za budowla?
Jack rozsunął druty kolczaste ogrodzenia, schylił głowę i przecisnął się na
drugą stronę. Budynek stał, patrząc od strony szosy, po przeciwnej stronie
doliny. Wieże miał przesłonięte ogromnymi białymi dębami. W rezultacie choć
zbudowano go w taki sposób, by górował nad otaczającymi lasami, prawie nikt nie
mógł go dostrzec od strony szosy.
Od świata zewnętrznego - jak zamek Śpiącej Królewny - chroniło go dzikie
otoczenie naturalne. Jack ocenił, że las został prześwietlony jeden raz,
dwadzieścia, może trzydzieści lat temu. Obecnie jednak by posuwać się naprzód,
musiał walczyć z cierniami i krzakami dzikich róż. Zanim osiągnął kępę dębów o
jakieś dwieście jardów poniżej na południowy zachód od budowli, poły jego
płaszcza zostały dwukrotnie rozdarte, a skarpetki miał w strzępach. Pantofle za
sto siedemdziesiąt dolarów można było spisać na straty.
Ale najbardziej zaintrygował go sposób, w jaki został tu zwabiony: tak jakby
przez całe życie przeznaczony był do odkrycia owego budynku, tego właśnie
popołudnia, o tej właśnie godzinie. Jakby czekał on na niego.
Jako chłopiec spędzał niemal każde wakacje letnie w tej okolicy, nad jeziorem
Mirror, nad Diabelskim Jeziorem lub jeziorem Wisconsin. W towarzystwie
przyjaciół przemierzał te lasy podczas setek wycieczek pieszych albo "wypraw
badawczych".
Ale nigdy dotychczas nie widział tego budynku, o tak przecież imponującej
wielkości. Nigdy nie dowiedział się o jego istnieniu. Był tak wspaniały i
otaczała go tak tajemnicza aura, że Jack poczuł się prawie dotknięty, iż nie
odkrył go, gdy miał jedenaście lat. Pomyśleć tylko, w jakie gry mogli się tutaj
bawić z Dougiem McLeishem! W Księcia Niezłomnego! Żelazną Maskę! Drakulę!
Bawiliby się fantastycznie! Czemu musiał z tym odkryciem czekać aż do dziś, gdy
jest czterdziestotrzyletnim żonatym mężczyzną i mieszka w Milwaukee, kierując
przedsiębiorstwem, posiadającym sieć warsztatów natychmiastowego montażu
tłumików?
Budowla wyglądała jak zamek lub hotel albo imponujący dworzec kolejowy.
Zbudowano ją z takiej samej jasnożółtej cegły, jak stary browar Pabsta w
zachodniej części Milwaukee; tej samej, dzięki której Milwaukee zyskało
przezwisko "Kremowego Miasta". Stworzono ją w stylu gotyku austriackiego, z
kwadratowymi wieżami na obu końcach dwustustopowej fasady, oba skrzydła
zwieńczono grupami pięciu iglic, dekoracyjna balustrada z kutego żelaza ciągnęła
się przez całą długość rynien.
Wszędzie były twarze. Szare twarze, odlane z ołowiu, u wylotów wszystkich
rynien. Wykute z kamienia koloru żółtej ochry twarze nad oknami. Czarne, żelazne
twarze w załomach balustrady. Chyba razem ponad setka. Lecz w przeciwieństwie do
większości chimer na świecie żadna z nich nie była brzydka ani groteskowa.
Wszystkie cechował wyraz spokoju, pogody, nawet świątobliwości. Co dziwniejsze,
wszystkie miały zamknięte oczy, jakby były ślepe, śpiące lub martwe.
Jack utorował sobie drogę między drzewami, aż wreszcie wydostał się na wysypaną
białym żwirem drogę, okrążającą cały budynek. Żwir poprzerastał bluszcz i
plusznik. Na zachodniej wieży bluszcz wspiął się aż po okna drugiego piętra,
tuląc się do cegieł jak mroczna i zaborcza kochanka.
Nie ulegało wątpliwości, że budynek stoi pustkami od lat, może nawet
dziesięcioleci. Rynny były fatalnie skorodowane, a woda sączyła się po bokach
głównego wejścia, pozostawiając na cegłach smugi rdzy, sięgające całej wysokości
fasady. Wszystkie okna były ciemne, zakurzone i puste, a całe tuziny oprawnych w
ołów, kwadratowych szybek popękane. W prawie wszystkich kominach tkwiły
porzucone ptasie gniazda; podobne gniazda widniały wciśnięte między dekoracyjne
iglice na dachu.
Cała ta budowla, trwając tak wśród padającego drobnego deszczu, tchnęła
atmosferą cichej rozpaczy, dawno utraconej pamięci oraz wytwornego ubolewania.
Jack podszedł do głównego wejścia, wspiął się po kamiennych stopniach i
spróbował pociągnąć za masywną klamkę z brązu. Okazało się, że drzwi są
zamknięte na klucz, być może także na sztaby. A przecież nie groziło budowli
niebezpieczeństwo zniszczenia przez wandali, nie tutaj w głębi lasów, gdzie nikt
nie mógł jej znaleźć.
Obok drzwi wisiał staromodny dzwonek odlany z brązu, ozdobiony wizerunkiem
twarzy - twarzy świętego z zamkniętymi oczami. Jack pociągnął za rączkę, ale
jedynym tego skutkiem była opadająca chmura rdzawego pyłu. Pociągnął po raz
drugi mocniej i tym razem usłyszał ostre dzwonienie gdzieś w głębi gmachu,
dzwonienie długie i uporczywe, jakby ktoś wściekle wymachiwał ręcznym dzwonkiem.
Cofnął się zakłopotany. Wielki Boże, a jeśli w środku ktoś tam jest? Niemalże
oczekiwał, że twarz na dzwonku otworzy oczy i spojrzy na niego z dezaprobatą.
Ale dzwonienie wewnątrz wreszcie zamarło i budynek znów stał cichy. Twarz na
dzwonku pozostała nie zmieniona: błoga i ślepa. Jack potrząsnął głową i
powiedział pod własnym adresem: "dupek", drwiąc ze swego zaniepokojenia.
Odszedłszy od głównego wejścia skierował się aż do narożnej wschodniej wieży.
Spróbował zajrzeć do środka przez któreś z okien, ale szyby okazały się tak
ciemne, że prócz niejasnego konturu czegoś, co mogło być kanapą, nic innego nie
dojrzał. Z boku budynku trawa i chwasty wyrosły prawie na wysokość piersi.
Znalazł więc jakąś gałąź i odłamawszy parę bocznych gałązek, użył jej do walki z
podszyciem. Indiana Jones. Stanley w poszukiwaniu doktora Livingstone'a.
Cisza, przejmująca wilgoć i osamotnienie w lesie wzbudziły w nim uczucia, jakich
nie doznawał od wieku chłopięcego. Zaczął cicho pogwizdywać przez zęby -
dramatyczna ścieżka dźwiękowa, towarzysząca jego przedzieraniu się przez zarośla
chwastów. Gdy spłoszył wiewiórkę, podrzucił do ramienia swój kij jak strzelbę i
udał, że strzela za nią, uciekającą na jeden z pobliskich dębów. Bum! Bum! Bum!
Minął drzwi, pomalowane niszczącą się teraz niebieską farbą. Musiały prowadzić
do kuchen budynku. Przycisnąwszy czoło do okna dostrzegł wewnątrz potężny,
staromodny trzon kuchenny i dwa wielkie zlewy z prostopadłymi kurkami. Przy
ścianie stał oszklony kredens, nadal wypełniony stosami białych talerzy
obiadowych oraz filiżanek.
To było niesamowite. Wszystko wyglądało tak, jakby budynek opuszczono
pozostawiając to, co się w nim znajdowało - meble, zastawę i dywany. Na
parapecie okna kuchennego stał nawet szklany wazon, a w nim bukiet wyschniętych
chryzantem.
Jack dotarł do tylnej fasady budynku. Przez całą jej długość ciągnęła się
cieplarnia o szkielecie z kutego żelaza, teraz paskudnie zardzewiałego, z
tuzinami potłuczonych szyb i szklanym dachem zasłanym grubą warstwą liści i
brudów. Z cieplarni kamienne stopnie prowadziły w dół, do położonego w
zagłębieniu terenu ogrodu, w którym żwirowane ścieżki biegły zgodnie z
konwencjonalnym wzorem liści koniczyny. Wszystkie klomby były teraz zapuszczone
i zarośnięte, a pergola dla róż, stojąca pośrodku ogrodu, częściowo się
zawaliła. Za zagłębieniem ogrodu teren wznosił się tarasami w kierunku lasu.
Dalej na zachód na części terenów zbudowano korty tenisowe, a zaraz koło nich
znajdował się otwarty basen pływacki, obramowany pasami ceramicznych płytek.
Id...
wszystkolandia