Niven Larry-Miasto Pożogi.pdf

(2606 KB) Pobierz
Niven Larry-Miasto Pozogi
Larry Niven
Jerry Pournelle
Miasto Pożogi
(The Burning City)
Przełożył Wojciech Szypuła
Robercie i Marilyn
To nie Bóg morduje dzieci.
Ślepy los ich nie zabija,
A przeznaczenie nie rzuca psom na pożarcie.
To my sami. Tylko my.
Alan Moore, Watchmen.
Przedmowa
Ogień istniał na ziemi przed przybyciem boga ognia. Ogień był zawsze; Yangin-Atep
przyniósł ludziom szaleństwo. Dzieci Yangin-Atepa igrają z   ogniem, nawet gdy parzy im
palce.
Był to tylko żart z jego strony – wtedy i przez niezliczone późniejsze stulecia. Kiedy jed-
nak większy bóg sprowadził wielki mróz, żart Yangin-Atepa nabrał nowego znaczenia. Mi-
eszkańcy lodowej północy nie przetrwaliby, gdyby bóg ognia nie upodobał sobie jednego
z nich.
Ostrożni ludzie parzyli się płomieniem tylko raz, ale ich lud umierał z zimna. Ktoś prze-
cież musi podtrzymywać ogień zimą. Dwanaście tysięcy lat przed narodzinami Chrystusa,
kiedy większość bogów odeszła do krainy mitów, a   magia powoli znikała ze świata, dar
Yangin-Atepa trwał.
KSIĘGA PIERWSZA
Whandall z Posiadłości
CZĘŚĆ PIERWSZA
458931204.002.png
Dzieciństwo
ROZDZIAŁ 1
Pierwszy raz spalili miasto, kiedy Whandall z Posiadłości był dwuletnim brzdącem; drugi
raz – kiedy miał siedem lat.
Jako siedmiolatek więcej widział i rozumiał. Kobiety z dziećmi czekały na dziedzińcu
przez cały dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Za dnia niebo stawało się czerwono-czarne, nocą
lśniło pomarańczową poświatą, intensywną i niesamowitą. Spichlerz po drugiej stronie ulicy
płonął jak pochodnia. Na tle płomieni poruszały się ciemne sylwetki obcych ludzi, którzy
próbowali ugasić ogień.
Ludzie z Posiadłości wrócili do domów z tym, co udało im się zebrać: muszelkami, odzi-
eniem, naczyniami, meblami, biżuterią, przedmiotami magicznymi, kotłem, który sam się
nagrzewał. Ich podniecenie stawało się zaraźliwe. Mężczyźni i   kobiety łączyli się w   pary
i kłócili zażarcie, kto z kim powinien iść.
Pothefit wyszedł z Resaletem, ale Resalet wrócił już sam.
A potem Whandall z innymi chłopcami poszedł do lasu patrzeć, jak drwale ścinają sek-
woje na odbudowę miasta.
Las podchodził pod Miasto Tepa z trzech stron, niczym otulająca je dłoń. Nikt nie umiał
powiedzieć Whandallowi – chociaż ludzie różnie gadali – co znajduje się dalej, za puszczą,
w której olbrzymie sekwoje zdawały się podpierać niebo; każda wystarczyłaby na dziesięć
domów. Drzewa rosły z dala od siebie, zazdrośnie strzegły swego skrawka terenu. Mniejsze
rośliny skupiały się wokół potężnych pni niczym złowieszcze wojsko.
Armia ta była uzbrojona po zęby; niektóre rośliny miały liście ostre jak sztylety, inne –
nasiona opatrzone zadziorami, dzięki którym czepiały się skóry i   włosów, jeszcze inne
wydzielały truciznę, a były i takie, które jak biczem cięły pnączami po twarzach.
Drwale mieli ze sobą siekiery i długie tyczki z ostrymi grotami na końcu. W skórzanych
zbrojach i maskach z drewna ledwie przypominali ludzi. Tyczkami mogli z daleka rozgarnąć
i wyciąć jadowite i kolczaste rośliny, aż pozbawili sekwoję ochrony.
Wtedy się jej kłaniali.
I ścinali ją u samej podstawy, aż majestatycznie, z łoskotem, jakby świat się walił, padała
na ziemię.
Drwale zdawali się nie zauważać, że z   ukrycia zawsze podpatruje ich gromada dzie-
ciaków. Dzieciom z miasta groziły w lesie różne niebezpieczeństwa, ale drwali nie musiały
się obawiać. Co innego w mieście. Mały szpieg mógł mówić o szczęściu, jeśli dorośli nie
połamali mu kości. Drwali podglądało się bezpiecznie.
Któregoś ranka Bansh i Ilther otarli się o jakieś pnącze.
Pierwszy zaczął się drapać Bansh, zaraz potem Ilther – i nagle na ręce Ilthera wyrosło
mnóstwo bąbli; ramię tak mu spuchło, że zrobiło się grubsze od jego uda. Ręka i ucho Ban-
sha też pęczniały w oczach. Wkrótce Ilther tarzał się po ziemi – całe ciało mu napuchło i zac-
zynał cię dusić.
Shastern z   płaczem rzucił się do ucieczki, zanim Whandall zdołał go powstrzymać.
Rozgarnął liście jak bukiet stalowych ostrzy i pobiegł przed siebie na oślep. Wtem stanął,
458931204.003.png
odwrócił się i spojrzał bezradnie na Whandalla, jakby pytał: „Co teraz?”. Skórzany kaftan na
piersi i lewym ramieniu miał pocięty w strzępy; z ran płynęła krew.
Puszcza nie była nieprzenikniona, wśród cierni i trujących krzewów nie brakowało ot-
wartych przestrzeni. Gdyby się ich trzymać, dałoby się przez las iść... Przynajmniej tak się
człowiekowi wydawało; mógłby nie dotknąć żadnej z roślin... no, prawie. Tak właśnie radziły
sobie teraz dzieci – rozbiegły się i każde szukało własnej drogi ucieczki.
Whandall wziął zapłakanego Shasterna za rękę i   zaciągnął go do drwali, ponieważ
Shastern był jego młodszym bratem, a drwale pracowali blisko i wierzył, że mu pomogą.
Kiedy drwale ujrzeli chłopców, odwrócili się do nich plecami. Tylko jeden odłożył sieki-
erę i ruszył w ich stronę. Biegł zygzakiem, unikając zabójczych krzewów i dzikich kwiatów.
Shastern ucichł pod jego przenikliwym spojrzeniem. Drwal zrzucił skórzany pancerz
i   kawałkami czystego materiału zaczął opatrywać chłopcu rany. Whandall przez ten czas
próbował mu wytłumaczyć, co stało się z pozostałymi dziećmi.
Drwal podniósł wzrok.
– Jak się nazywasz, chłopcze?
– Whandall z Wężowej Ścieżki. – Nikt nie podawał obcym swojego nazwiska.
– Ja jestem Kreeg Młynarczyk. Ilu was...
Whandall zawahał się przez króciutką chwilę.
– Dwie dziesiątki.
– Wszyscy mają takie skóry? – Drwal poklepał Shasterna po ramieniu.
– Tylko niektórzy.
Kreeg wrócił po więcej materiału na opatrunki, bukłak i garść innych drobiazgów.
– Kreeg, zostaw te ogarki! – krzyknął rozzłoszczony któryś z drwali. – Robota czeka!
Ale niewzruszony Kreeg poszedł za Whandallem.
Wszędzie leżały poranione dzieci; Kreeg opatrzył je po kolei. Dużo później Whandall
zrozumiał, dlaczego inni drwale nie chcieli mu pomóc.
Whandall zabrał Shasterna do domu. Weszli na Brudne Ptaki, żeby uniknąć
przechodzenia przez Bykowce, ale i tam dwóch młodych rodowych zastąpiło im drogę.
Whandall pokazał im trzy białe kwiaty, zawinięte w   kawałek materiału, po czym
uważając, by samemu ich nie dotknąć, podał chłopcom po jednym. Zaciągnęli się ich za-
pachem.
– Ładne. Co jeszcze macie?
– Nic, bracie sokole. – Brudne Ptaki lubiły, kiedy nazywano ich sokołami. – A   teraz
idźcie obmyć twarz i ręce, bo inaczej spuchniecie jak dynie. My już musimy iść.
Sokoły z   udawanym rozbawieniem odeszły w   stronę fontanny, a   Whandall i   Shastern
przebiegli przez Brudne Ptaki i dotarli do Wężowej Ścieżki. Po znakach można było poznać,
kiedy kończyła się inna dzielnica i zaczynała Wężowa Ścieżka, ale Whandall i bez tego by
się zorientował, gdzie jest: ubyło stert śmieci, a spalone domy szybciej odbudowywano.
Dwupiętrowa kamienna Posiadłość stała sama na działce. Przy drzwiach dwóch starszych
chłopców ćwiczyło rzucanie nożami. Wuj Totto spał w sieni, tak że wchodzący musieli nad
nim przejść. Whandall właśnie próbował to zrobić, gdy wuj się obudził:
– Whandall? Whandall, mój chłopcze. Co tu się dzieje? – Łypnął okiem na Shasterna,
ujrzał zakrwawione bandaże i pokręcił głową. – Niedobrze. Co się stało?
– Shastern potrzebuje pomocy!
– To widzę. Co się stało?
Whandall jeszcze próbował się przemknąć obok, ale nie miał szans. Wuj Totto chciał
usłyszeć całą historię. Wiedząc, że Shastern się wykrwawia, Whandall wybuchnął płaczem,
a kiedy wuj wzniósł gniewnie pięść, czym prędzej przemknął pod jego ręką i pociągnął brata
458931204.004.png
za sobą na górę. Ich siostra myła właśnie warzywa na obiad; krzyknęła na widok chłopaków,
zbiegły się inne kobiety, a Totto zaklął tylko i musiał się wycofać.
Tego wieczora matki nie było w domu. Matka matki – dla obcych Dagramnet – wysłała
Wanshiga, żeby zawiadomił rodzinę Bansha. Położyła Shasterna w pokoju matki, poczekała
przy nim, aż zasnął, a potem poszła do salonu na piętrze i siadła w swoim ogromnym fotelu.
Zwykle w salonie tłoczyli się mężczyźni z Posiadłości; bawili się, żartowali, ale bywało też,
że krzyczeli na siebie i wdawali się w bójki. Dzieci nauczyły się chować w mniejszych poko-
jach, czepiać spódnic kobiet i   wyszukiwać sobie różne zajęcia. Dziś Dagramnet poprosiła
mężczyzn, żeby pomogli opatrywać ranne dzieci, tak więc wszyscy wyszli, a   ona została
sama z Whandallem. Wzięła go na kolana.
– Nie chcieli nam pomóc – opowiadał, pochlipując. – Tylko ten jeden, Kreeg Młynarc-
zyk. Mogliśmy uratować Ilthera... Dla Bansha było za późno, ale Ilther miał jeszcze szansę.
A oni nam nie pomogli.
Matka matki pokiwała głową i pogłaskała go po włosach.
– Oczywiście, że nie pomogli. Teraz już nie. Kiedy byłam małą dziewczynką, poma-
galiśmy sobie nawzajem; nie tylko my, rodowi. – Uśmiechnęła się lekko do swoich wspom-
nień, miłych obrazów, których Whandall nie mógł znać. – Mężczyźni siedzieli w   domu.
Matki uczyły córki, a ojcowie synów. Nie było takich walk jak dzisiaj.
– Nawet w czasie Pożogi?
– W czasie ognisk. Paliliśmy Yangin-Atepowi ogniska, a on nam pomagał. Paliliśmy też
przeklęte domy, w których ktoś zachorował, albo zginął. Wiedzieliśmy, jak służyć Yangin-
Atepowi. I mieliśmy czarodziejów, takich prawdziwych.
– Czarodziej zabił Pothefita! – zauważył ponuro Whandall.
– Ciii... Co się stało, to się nie odstanie. Nie wypada tak myśleć o Pożodze.
– Bóg ognia...
– Teraz Yangin-Atep śpi, ale dawniej był silniejszy. W   Książęcym Mieście mieszkali
prawdziwi czarodzieje, którzy znali prawdziwą magię.
– Czy książęta też tam mieszkają?
– Nie. Ich domem są Książęce Wzgórza, za górami, za Czarną Dziurą, prawie nad sa-
mym morzem. – Matka matki znów się uśmiechnęła. – Tak, to piękne miejsce. Kiedyś często
tam bywaliśmy.
Whandall zamyślił się, próbując sobie przypomnieć najładniejsze miejsce, jakie w życiu
widział. Plac Pokoju, kiedy nierodowi zamietli go i rozbili na nim namioty; może jeszcze
Targ Kwiatowy, gdzie nie wolno mu było chodzić... Miasto było brudne; wąskie uliczki wiły
się bez końca, stare domy rozsypywały się w oczach – nawet wielkie, solidne rezydencje po-
padały w ruinę. Nie to co Posiadłość, kamienny, duży, porządny dom z ogrodem na dachu.
Dagramnet dbała, żeby kobiety i dzieci utrzymywały go w czystości; naprzykrzała się nawet
mężczyznom, dopóki nie naprawili cieknącego dachu czy pękniętych schodków. W   Posi-
adłości panował ład i porządek, przez co wydawała się Whandallowi prześliczna.
Spróbował wyobrazić sobie inne uporządkowane miejsce, większe od Posiadłości. Na
pewno musiałoby znajdować się gdzieś daleko, pomyślał.
– Zajmowało wam to dużo czasu, prawda?
– Nie tak znowu dużo. Z samego rana wyjeżdżaliśmy wozem i przed nocą wracaliśmy do
domu. A   czasem książęta przybywali do nas, do miasta. Siadali na Placu Pokoju i   nas
słuchali.
– Kim oni są, matko matki?
– Zawsze byłeś ciekawski, najbardziej ze wszystkich. I najodważniejszy. – Dagramnet
jeszcze raz pogładziła go po głowie. – Kiedy ojciec mojego dziadka był jeszcze młodzikiem,
458931204.005.png
książęta wskazali nam drogę tutaj. Wcześniej pędziliśmy żywot wędrowców. Dziadek opowi-
adał mi o życiu w wozach, ciągle w drodze.
– Dziadek?
– Ojciec twojej matki.
– Ale... Skąd matka wie, że był jej ojcem? – dopytywał się Whandall. Wydawało mu się,
że jego ojcem był Pothefit, ale nie miał pewności. A już na pewno nie taką, jak matka matki.
Spojrzała na niego groźnie, ale zaraz złagodniała.
– Wie, bo i ja to wiem. Długo żyłam z twoim dziadkiem, całe lata, zanim w końcu zginął.
Był ojcem wszystkich moich dzieci.
Whandall już chciał zapytać, skąd matka matki o tym wie, ale pamiętał, jak surowo na
niego spojrzała przed chwilą. O wielu rzeczach po prostu się nie mówiło.
– On też mieszkał w wozie?
– Może... A może nie on, tylko jego dziadek; ja już zapomniałam, co mi mówił. Opowia-
dałam o wszystkim twojej matce, ale ona mnie nie słuchała.
– Ja cię będę słuchał, matko matki – zapewnił ją Whandall.
Przejechała mu dłonią po świeżo umytych włosach. Zużyła trzydniowy zapas wody, żeby
domyć Whandalla i Shasterna, a kiedy Resalet zwrócił jej uwagę, tak na niego nakrzyczała,
że uciekł z Posiadłości.
– Dobrze – powiedziała. – Ktoś powinien pamiętać.
– Co robią książęta?
– Dają nam różne rzeczy, uczą nas, jakie jest prawo. Rzadko się ich dziś widuje, ale daw-
niej przychodzili do Miasta Tepa. Pamiętam, kiedy oboje z   dziadkiem byliśmy jeszcze
młodzi, wybrano go, żeby rozmawiał z   nimi w   imieniu Posiadłości. Ależ byłam z   niego
dumna! Książęta przyzwali wtedy czarodziejów, którzy sprowadzili deszcz i rzucili zaklęcie
na nasz ogród na dachu, żeby wszystko lepiej rosło. – Na ustach Dagramnet błąkał się
marzycielski uśmiech. – I   tak się stało. Wszyscy sobie pomagaliśmy. Z   ciebie też jestem
dumna, Whandallu, bo nie uciekłeś, nie zostawiłeś brata w lesie. Zostałeś, żeby mu pomóc. –
Pogłaskała chłopca, tak jak jego siostra głaskała kota. Niewiele brakowało, żeby Whandall
zamruczał z rozkoszy.
Wkrótce potem zapadła w drzemkę, a Whandall rozmyślał o jej słowach i zastanawiał
się, ile zawierały prawdy. Nie przypominał sobie, żeby ktoś pomógł komuś spoza najbliższej
rodziny. Dlaczego w   czasach młodości matki matki miałoby być inaczej? I   czy znów
mogłoby się tak stać?
Na razie miał jednak tylko siedem lat i   kiedy kot zaczął się bawić kłębkiem sznurka,
zszedł z kolan babki, żeby z nim pobiegać.
Bansh i   Ilther umarli, Shastern przeżył, ale ślady po ostrych jak brzytwy liściach po-
zostały. W późniejszych latach mogły uchodzić za blizny wyniesione z walki.
Whandall obserwował odbudowę miasta po Pożodze. Tanie drewniane domki, w których
mieściły się urzędy i   sklepy, odradzały się wszędzie przy wąskich uliczkach. Nierodowi
nigdy specjalnie nie przykładali się do odbudowy.
Odtworzono zniszczone akwedukty. Miejsca, w których ktoś zginął – skopany na śmierć,
spalony żywcem lub zarżnięty długimi nożami rodowych – przez pewien czas pozostawały
puste. Wszyscy cierpieli głód i   czekali, kiedy znów książęta z   pomocą nierodowych będą
mogli spławiać żywność do miasta.
Żaden z   chłopców nie udał się więcej do lasu. Teraz szpiegowali obcych – woleli
ryzykować pogruchotanie kości niż kolejne spotkanie z zabójczymi roślinami. Tylko Whan-
458931204.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin