35. Gabriela Zapolska - Janka. Cz. 1.pdf

(269 KB) Pobierz
Gabriela Zapolska
JANKA
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
CZĘŚĆ I
I.
Skierko, ja się kocham!... Kocham się w... człowieku!..,
Słowacki.
Janka powoli wysączała rosół, starając się nie dotknąć łyżką dna talerza.
Wreszcie na białem tle porcelany, poza przezroczem rosołu, ukazał się herb, plama błękitna,
o złoconych, wyżartych zarysach.
Wówczas Janka położyła łyżkę na talerzu i w herb oczy wlepiła.
Patrzała na niego lat tyle, a przecież codziennie połykała szybko zupę, starając się dojrzeć
ten lazurowy punkt, rozszerzony paludaruentem i roz-strzępiony piórami, z hełmu spadającemi.
Znała dokładnie tę motykę, zatkniętą w kupkę ziemi, brunatną, upartą, naiwnie zarysowaną
na la-zurowem tle pola.
Niemniej przeto wpatrywała się uparcie w dno talerza, bezmyślnie, jak istota pusta,
duchowo i fizycznie znużona.
Nagle drzwi od przedpokoju rozwarły się szeroko. Bezwąsy lokaj, blady, z kosmykiem
włosów, spadających na czoło, w surducie, wniósł na srebrnym półmisku czerwonawo-złotą stertę
marchwi.
Zbliżył się do stołu i marchew postawił przed samym panem, który zdawał się drzemać w
Wysokiem, poręczowem krześle.
Potem lokaj zbliżył się do siedzących na końcu stołu w jasnej smudze światła dziewcząt i
cicho, jak kot układny, talerze od zupy uprzątnął,
Pola poprawiła się na krześle i pod stołem chleb gniotła, układając na sukni kółka, róże,
liście
Janka znów oczy wlepiła w herb, ciemniejący na tle płaskiego talerza, który lokaj przed nią
postawił.
Wreszcie Podolski rękę w kierunku marchwi wyciągnął i za łyżkę ujął.
— Hm! hm!... — kaszlnął potężnym, lecz przełamanym głosem.
Dużą porcyę jarzyny na talerz nakładł i jeść zaczął.
Tronował tam sam, na początku stołu, olbrzymi, pochylony, z głową nad piersiami
zwieszoną. Czaszkę miał łysą i świecącą silnie białawymi, dziwacznymi punktami. Czoło
olbrzymie, brwi troche siwych, nos piękny, krogulczy, silnie skórą obciągnięty. Bezzębne usta
tonęły w siwej, trochę twardej brodzie i wąsach, od dymu tytuniowogo pożółkłych. Jedynie tylko w
tej ruinie twarzy, jak dwa turkusy, w koralową ramę zakrwawionych powiek ujęte, migotały jasne,
błękitne źrenice, cudowne do skonała barwą, niemal niewinne źrenice dziecka, które czasu nie
miały spłakać barwy i zepsuć lazurowej głębi. Całość jednak tej twarzy i całej postaci, na
brunatnem tle wysokiego oparcia fotelu doskonale zaznaczonej, porywała wspaniałą oryginalnością
typu znikającego wielkiego pana, rasowego, jak koń pełnej krwi, o głowie małej, nerwowej i
suchych, mocnych kończynach.
Kurtka, ktorą miał na sobie, myśliwska, szara, z zielonemi potrzebami, obdatra była i
świecąca od tłuszczu, jednak odziewała go z butą i fantazyą wielką. Koniec serwety, zatkniętej za
kamizelkę, czynił jasną plamę, na której wachlarzowato rozkładała się broda szarawa w tem
zetknięciu z białością lśniącego adamaszku.
Podolski jadł szybko, prawie żarłocznie, jadł źle, lecz umiejętnie używał widelca. Ręce miał
brudne, paznogcie bardzo długie i spiczasto zakończone. Nie mówił nic, chrząka! tylko silnie.
Sterta marchwi szybko znikała.
Oddzielone od ojca całą długością dwumetrowego stołu, dziewczyny nie miały serwet;
obrus cienki i piękny przed fotelem Podolskiego był zastąpiony na końcu stołu kawałkiem
bronzowe) ceraty.
Na tej ciemnej a lśniącej przestrzeni bielały silnie talerze i jaśniała, jak bańka, wydęta
karafka napełniona wodą.
Z weneckiego okna, do którego plecami siedziała zwrócona Pola, płynęła masa światła, nia
przyćmionego firankami. Jasna głowa dziewczynki promieniała w tem świetle, jak zjawisko.
Drobne,;
kręcone włoski odstawały dokoła, jak złocona au
Dziewczyna była wiernem i doskonałem odbiciem ojca. Ta sama rasowość głowy,
krogulcze za-gięcie noska, uśmiech nerwowy szarpiących się do dołu ust, cudowny szafir źrenic.
Pochylenie głowy na piersi, spadek ramion, zdawały sic być skalkowane w odaleniu. Pola miała na
sobie szaraczkowy kaftanik z białą pikową kamizelką. Plama serwety i szary ton kurtki powtarzał
się tu wiernie, złagodzony w cieniu światła.
Podobieństwo było nadzwyczajne i niezaprzeczone.
Janka nie poruszała się na krześle, siedząc spokojnie przed pustym talerzem. Jej
osiemnastoletnie ciało nie chciało gwałtownie strawy i nie miało nerwowych niecierpliwień się,
które pobudzały Połę do wykręcania z chleba przeróżnych dziwolągów.
Janka, przyzwyczajona już do tej nadzwyczajne] ciszy, jaka towarzyszyła zwykle obiadom i
wo-góle obecności ojca, poddawała się spokojnie nużącej jednostajności tej południowej godziny.
W smutnej, płaskiej, żółtej barwie ścian błądziła wzrokiem, zatrzymując się chwilami na ciemnej
masie kredensu, drzemiącej w oddaleniu. Na ojca nie spojrzała nigdy, lękając się i nie pragnąc
spotkać jego wzroku, który zawsze przenika! ją do głębi.
Wreszcie drzwi się znów otwarły i Antoni wniósł w fajansowej salaterce trochę pływających
w sosie cynader. Zbliżył się do kredensu, położył w salaterce łyżkę i postawił wszystko przed Jan
ką. Ta machinalnie nałożyła sobie trochę brunatnych krążków, starając się zakryć niemi herb i
podsunęła salaterkę siostrze,!
Pola zacisnęła pod stołem pięście i zagryzła do krwi usta. Odrzuciła salaterkę—zbuntowana.
Codzień, od dziesięciu dni, dawano jej i siostrze cynadry! Tego już było zanadto; pomimo
głodu, bo od rana, od dziewiątej, oprócz szklanki mie-ka nie jadła nic—jednak nie mogła przemódz
wstrętu do znienawidzonej potrawy.
Tymczasem Antoni przed Podolskim postawił silnie rozgotowany mózg cielęcy i zabrał
półmisek z marchwią.
Ująwszy już za klamkę, odwrócił się ode- drzwi. :.
— Ozy jaśnie pan każe dla jaśnie panicza z#-stawić obiad?
Podolski wykrzywił się silnie.
— Nie!...—mruknął pod nosem.
Lecz lokaj porozumiał się oczyma z Janką.
Ta wyraźnie mu powiedziała: tak!
Obiad się kończył w grobowem milczeniu.
Ojciec i córki nie zamienili między sobą ani jednego słowa, jak automaty, w gabinet
muzeum wciśnięte.
Czuć było całą moralną lodownię w powietrzu
Wreszcie ojciec wstał, odsuwając ciężkie krze sło. Postał chwilę schylony, przeżegnał się i
szepnął coś po łacinie. Janka, stojąc za swem krzesłem, przeżegnała się machinalnie, Pola ciągle
zbnntawa na, z ustami odętemi, ostentacyjnie nalewała sobie szklankę wody i piła ją z grymasem.
Podolski skierował się ku drzwiom, zamaskowanym starą portyerą, prowadzącym do
salonu. Posuwał dziwacznie nogi, obute w wielkie filcowe pantofle. Janka i Pola podeszły do niego
i pocałowały go w rękaw, on machnął ręką, jakby opędzał mu-ehy i, uuiósłszy portyerę, zniknął w
jej fałdach, jak cień olbrzymi, próchniejący i smutny.
Tymczasem Pola rzuciła się do stołu i zaczęła śpiesznie dojadać reszty w srebrnej
salatereczce podanego mózgu. Spieszyła się, patrząc z ukosa na drzwi, któremi miał wejść Antoni.
Janka wzruszyła ramionami.
— Pola!...—wyrzekła przyciszonym głosem — daj pokój, człowiek może wejść lada chwila.
Drzwi się otworzyły, Pola odskoczyła od stołu, silnie zaczerwieniona.
— Niech Antoni sprząta! — wyrzekła, podchodząc do okna, przy którem już stała Janka.
— Wyjdziesz dzisiaj?—spytała siostry.
— Naturalnie.
— Zabierasz Marysię?
— Przecież sama nie pójdę!
— Każ iść z sobą kucharce.
— El... odeślesz mi Marysię, poczekam!
Z fałd portyery wyjrzała nagle głowa Podolskiego.
— Cicho być!... — ofuknął zachrypłym głosem — będę teraz spał! żeby mi się żadna nie
ruszyła!...
Dziewczyny ucichły i jak dwa clenie, na palcach, wysunęły się do przyległego pokoju.
Był to podłużny rodzaj szuflady o jednem o-knie, wychodząeem na dziedziniec.
Kilka drzew, ogrodzonych sztachetami, rssło pośrodku dziedzińca, stercząc teraz smutnie
wśród słoty i wlokącej się jasności jesiennej.
W pokoju dziewczyn dwa łóżka żelazne, przykryte zielonemi, adamaszkowemi kołdrami,
ujeterai w białą ramę prześcieradeł, wysuwały się wzdłuż ścian, pokrytych niebiesktem w białe
kraty obiciem. Komoda duża, silna, rozrosła, bronzami przepysznie sadzona, przedzielała te
dziewczęce posłania, masą ciemną się znacząc. Na grzbiecie marmurowym ii-liowo-siwym
dźwigała dwie małe tualetki, z których jedna miała stłuczone lusterko. Ołowiany grzebieś z pękiem
jasnych włosów srebrzył się na ciemnem tle pudełka. Nad tualetkami wysoko zawieszony a-braz
Matki Boskiej Częstochowskiej, nieoprawny, naklejony na deszczułce, migotał od małej lampeez-
ki, zwieszającej się na łańcuszkach w powietrza. Czerwonawe szkło tej gwiazdki miało krwawe
refleksy kropli krwi, zastygłej w przestrzeni. Była to nieustająca a naiwna adoracya dziewczyn,
wychowanych wśród wiejskiej ciszy krzyżów, gterczącyk w łanach kołyszącego się zboża,
Pola rzuciła się na łóżko i leżała z rękoma podłożonemi pod głowę, z nogami opartemi o
pręsy żelazne łóżka, krzyżujące się w ramę, przez która przebijały jasne trójkąty przestrzeni.
Janka, usiadłszy na krześle i skrzyżowawszy ręce na piersiach ulubionym, napoleońskim
ruchem, wpatrzyła się znów bezmyślnie w kratę obicia.
Boczne światło padło teraz na jej twarz, zaznaczając doskonale nieregularność jej profilu.
Była to brunetka, ciemna i piękna, o dużych czarnych oczach i drobnych, trochę zmysłowych
ustach. Czoło szczególnie piękne, nizko dość zarosłe równą, dobrą linią gęstych włosów, nosiła
odsłonione, opuszczając natomiast na uszy i na kark dużą falę lekko krę-onych włosów... Uszy
miała drobne i szczególnie piękoą liDię owalu, który się doskonale, lubo dość silnie, zaznaczał ua
tle białej, pełnej szyi. Gors, wysoko podniesiony, obciśnięty w czarnej, wełnianej sukni, biodra
przepysznie zaznaczone pod cienką wełną spódnicy.
W nieruchomej pozie, jaką przybrała, ciągle leciwie drzemiąca, prosta i kształtna linia nóg
odznaczała się dokładnie, gubiąc się w dole, aby wąską stopą wysunąć się i zabłysnąć lakierem
bucika.
Cała postać dziewczyny była niezmiernie suggestywną i mówiąca wiele o moralnem
uśpienia dachowej części tej wspaniałej istoty. Mimowoli zmysłowa myśl nasuwała się na widok
tego ciała, ledwo spowitego w draperyę czarnej wełny. Miała na wygląd długiej, lśniącej, ciepłej
kotki. Tren sukni leżał obok niej na ziemi i czynił jej rodzaj piedestału, z którego wyrastała.
W czarnych oczach dziewczyny nie migotało aie. Były to duże, ciemno piwne źrenice,
przyćmione długiemi, lekko fryzowanemi rzęsami. Ale w u-gtaeh drgał jakiś dziwaczny wyraz
nieokreślonej iro nil. Nie było to haczykowate skrzywienie ust P. dolskiego i Poli, lecz jedynie
zagadkowe jakieś pytanie, zawieszone, skrystalizowane, zastygłe bezwiednie widoczną pieczęcią.
Wreszcie Pula zsunęła się z łóżka i na Bioatrę mrugnęła.
— Słuchaj: ja wyjdę pierwsza, wezmę Maryśkę i zaraz ci ją odeślę.
— Nie będzie na ciebie czekała?
— Przyjdźcie obie po mnie do Fanshawów...
— Dziękuję!... Tam same studenciki się schodzą...
Pola zaczerwieniła się po same uszy.
— Bardzo szykowne i z dobrych domów chłopcy!
Janka wzruszyła ramionami.
— Żydziaki!
— Nieprawda!... tylko dwóch, i to z nimi nikt nie gada!
— No! żeby się papa nie dowiedział
— Głupia jesteś... papa do Fanshawów nit chodzi. Chyba, że ty nainstygujesz!
— Idyotka jesteś!
— Ty sama!...
Pola zsunęła pantofle i szybko się ubierać zaczęła. Chodziła w pończochach jak cień,
zbierając rozrzucone po kątach rzeczy. W gorsecie i spódnicy stanęła przed lustrem i zaczęła
nagarniać na cze-ło rozstrzępioną grzywkę.
— Po co ty tę hyrę na czoło nasuwasz? — wyszeptała Janka.
— Tak jest ładniej — odparła Poła—oczy się ładniej świecą.
— Czy to Tecia Fanshawe zrobiła to odkry-
— Nie... to ja!
— Winszuję!
— Niema czego!
Ubrana już, z najeżoną grzywką, w obcisłym akiecie, kapeluszu kastorowym, posuwała się
do wyjścia. Buciki trzymała w ręku. Przechodząc, wzięła stojący w kącie parasol.
Janka porwała się z miejsca.
— Bierzesz parabol?
— Tak,..deszcz może padać.
— Nie dam go Widzisz ją! a ja zezem pójdę?
— Ty masz mufkę... Dawaj!
— Nie ruszaj!
— No! krzyku narobię, papa się zbudzi, i ani ty, ani ja nie wyjdziemy!
Janka zawahała się.
— Na! bierz parasol i wynoś się, nieznośny markulu!
— Wielka dama! Cicho!
— Będę cicho, jak mi się spodoba! I wyszła Iujmb, tryumfująca, unosząc pa-
Janka została same.
Powróciła na Trzęsło i usiadła znów w tej samej pozie, z rękoma założonemi na piersiach.
Przez opatrzone już na zimę okna nie dolatywał żaden szmer.
Tylko z dołu, z pierwszego piętra, słychać było miarowy, cichy łoskot gam, granych na
fortepianie.
Jance zdawało się, że nie myśli o niczem.
Tymczasem, jak wąż o miedzianych połyskach, tak przez jej głowę pustą i bezdźwięczną
przesuwał się cały szereg źle sformułowanych myśli,
Od lat pięciu ze wsi, z gub. Kijowskiej, całe zielonej, przeniesieni do Warszawy, Podolski z
synem i córkami wegetował, tonąc w pyle ślimaczego życia obywatela wiejskiego, na bruk miasta
ci-śniętego.
Szamocząc się z trudnemi warunkami, schorowany, z imaginacyą o sile swej choroby
podrażnioną, wypuścił majątki w dzierżawę i spadł nagie, wdowiec, z trojgiem zapuszczonych i
zaniedbanych dzieci, w ciasnotę warszawską, pełen niezdrowych zasad kastowych, zastosowując
metodę swego życia ze skorupy dworu do warunków miejskich i szerszej, wybijającej się przemocą
równości praw życiowych.
rn?
Przeniósł z Basiówki swe cybuchy, talerze herbowe, komody gdańskie, kantorki dziwaczne,
fotele o olbrzymich, wysokich poręczach, meble wykładane bronzami, sprowadził charty, które
rozdać musiał, lokaja Antoniego i upór zatwardziałego w swych przekonaniach bożka.
Syn, Justyn, maltretowany pozornie, jak r wszystko, co jego własnej osoby nie dotykało,
miał jego wielkie przywiązanie, jako spadkobierca na zwiska. Dziewczyny, Janka i Pola, nie
istniały, me liczyły się. Czternasta część, nawet i nie setna, w moralnem tego słowa znaczeniu.
Skazane na stare panieństwo, były dwoma błąkającymi się sprzętami, którym skąpiono
serwet, lepszych mebli i wykwintniejszej strawy. Nauczyły ię czytać od ciotki, starej panny, która
tam, w Ba-8iówce kołatała się w ogromie pokojów, dodziera-jąc stare peleryny babki i stygnąc
powoli z twarzą trnpio - bladą, ujętą w ramy brudno-blond pe-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin