Poul Anderson - Nazywam się Joe.pdf

(167 KB) Pobierz
Poul Anderson
NAZYWAM SIĘ JOE
Z ciemności na wschodzie nadciągnął z wyciem wiatr, siekąc przed sobą biczem
amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.
Wbił wszystkie cztery łapy w rozkruszone skorupy stanowiące glebę, wygięty w pałąk
szukał po omacku swojego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak
oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy raniąc je do krwi: drzewo wyrwane z korzeniami
i ciśnięte sto kilometrów. Strzelił piorun, niezmiernie wysoko nad głową, gdzie z nadejściem
nocy wrzały chmury.
Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz zadźwięczał grzmot, skoczył
czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozbryzgując się po całej
dolinie. Powierzchnia planety zadygotała.
Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że
udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, mocno chwycił ogonem
rynnę i zaczął się przebijać w stronę przekopu, a tym samym do swego schronienia.
Ściany i dach miało z wody zamarzniętej wskutek oddalenia od Słońca, przygniatanej
tonami atmosfery cisnącej się na każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej
drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór dla dymu, dawała samotnej
izbie nikłe światło.
Anglesey rozciągnął swą szaroniebieską postać na podłodze, ciężko dysząc. Nie było
sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie
słońca i nie pozostawało nic innego, tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.
Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że tego wieczora uda mu się odlać
brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.
Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, czyniąc dłuższe przerwy w celu
zaczerpnięcia z dzbanka sporych łyków płynnego metanu. Sprawy przybiorą lepszy obrót,
gdy tylko postara się o odpowiednie narzędzia; na razie wszystko trzeba było z wielkim
trudem wykonywać i formować za pomocą zębów, pazurów i przypadkiem znalezionych
sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie mu
kilka lat, a będzie żył jak człowiek.
Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.
Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey
zdjął z głowy hełm.
Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po przeżyciach na powierzchni Jowisza czuł się zawsze
trochę nierealne z powrotem w czystym, uporządkowanym świecie sterowni.
Mięśnie go bolały. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył z huraganem wiejącym z
prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni
poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tleno-
azotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego
wartość można było jedynie szacować, bo roztrzaskiwało aneroidy i rozstrajało piezometry.
Niemniej jego ciało czuło się zmęczone i rozbite. Napięcie, niewątpliwie –
psychosomatyka. Ostatecznie przez dobre kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem,
a Joe ciężko pracował.
Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w
dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś
w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy
barw znosiło ku stonowanej czerni – czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien
trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał.
Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i dzwonek zapiszczał z
elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na
klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu
instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj – znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się
obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu.
Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby chociaż na chwilę stracił
całkowicie łączność, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją
wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.
Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała.
Trochę mu ulżyło, dokładnie tyle, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i na
powrót włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie
obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.
Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na
korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło po rozbitej lampie. Mam to gdzieś. Mam gdzieś
wszystkich.
Jan Cornelius nigdy nie był od Ziemi dalej, niż jakieś komfortowe uzdrowisko na Księżycu.
Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt,
iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle co o każdym człowieku na
świecie. nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to
obchodziło?
Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym
pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.
I w taki sposób Cornelius utyskiwał sam do siebie przez cały lot po hiperboli w kierunku
Jowisza. Potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się do
jego maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły Corneliusa do zbyt opłakanego stanu,
by miał jeszcze ochotę zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę
do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie wyrzekł ani słowa. Nikt tego nie czyni za
pierwszym razem.
Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze
bierze, wspominał. Za gardło. Czasem aż boję się patrzeć.
W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę,
będąc masywnym mężczyzną o imponującym brzuchu. – Nie wiedziałem – szepnął. – Nigdy
nie sądziłem... Widziałem filmy, ale...
Viken skinął ze zrozumieniem głową. – W samej rzeczy, doktorze Cornelius. Filmy nie
dają o nim pojęcia.
Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno
pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za wąskim pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą.
Wydawało się, że na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną – a zimne
konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowego
koloru, opasany różnobarwnymi wstęgami Jowisz, nakrapiany cieniami księżyców o
rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu
jakakolwiek odczuwalna grawitacja, Cornelius pomyślałby odruchowo, że ta wielka planeta
spada na niego. W rzeczywistości miał uczucie, jakby go ssało w górę; nie przestały go
jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się przytrzymać.
– Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym... ? – spytał zduszonym głosem.
– Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych – odrzekł
Viken. – Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe – czterech
przylotów statku – i może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.
Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na
Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał
dostosowane do niskiej grawitacji byty jakby lunatyczne; rozmowę prowadzili w taki sposób,
iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na okres roku i jednego miesiąca między
kolejnymi przylotami statków. Wpłynęła tak na nich ich klasztorna egzystencja – czy może
złożyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nie czuli się
nigdy naprawdę w domu?
Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a
honorarium i dodatki gromadzące się dla niego były słabą pociechą tu, siedemset
siedemdziesiąt milionów kilometrów od Słońca.
– Wspaniałe miejsce do badań naukowych – ciągnął Viken. – Same udogodnienia,
dobrana paczka kolegów, spokój i cisza – oraz, oczywiście... – Wycelował kciukiem w
planetę i odwrócił się do wyjścia.
Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie. – To bardzo ciekawe,
niewątpliwie -mówił sapiąc. -Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki
kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy statek – żeby
wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni...
– Jest pan pewien, że to takie proste? – zapytał grzecznie Viken. Obejrzał się za siebie i w
jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia. – Po tych wszystkich
latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej
zagmatwaną, która nie okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we
właściwy sposób.
Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się
pod ziemią. Pokoje, laboratoria, nawet korytarze odznaczały się pewnym luksusem – we
wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało
kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska
planeta, i nad swoim rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy
były rzeczywiście biologiczną koniecznością.
Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który miał być odtąd jego
własnością. – Niedługo przyniesiemy bagaże i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz
wszyscy albo rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy.
Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble na niską
grawitację, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale podtrzymywało jego cielsko całkiem
wygodnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza w nadziei, że uda mu się przekupić tego człowieka,
by dotrzymał mu przez chwilę towarzystwa. – Cygaro`? Przywiozłem trochę z Amsterdamu.
– Dzięki. – Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, skrzyżował długie
chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu.
– Hm... pan jest tu szefem?
– Niezupełnie. Nikt tu nie jest szefem. Mamy za to jednego administratora kucharza – do
załatwiania niewielkiej ilości spraw tego rodzaju, jakie się mogą wyłonić. Proszę nie
zapominać, że to jest stacja naukowa, zawsze i wszędzie.
– Wobec tego czym się pan zajmuje?
Viken skrzywił się. – Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze
Cornelius – przestrzegł go. – Woleliby raczej pogawędzić sobie z przybyszem jak najdłużej.
To rzadka okazja obcować z kimś, kogo wszelkich najdrobniejszych odpowiedzi się nie...
och, nie musi pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach
stałych pod ultrawysokim ciśnieniem. – Skinął głową w stronę ściany. – Jest ich dużo do
przebadania – tam!
– Rozumiem. – Cornelius przez chwilę paląc w milczeniu cygaro. Następnie rzekł: –
Mam się zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla
którego wasze maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono.
– Chodzi panu o to, że... hm, że na Ziemi lampy K mają wyższą stabilność?
– A także na Księżycu, na Marsie, na Wenus – widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. –
Cornelius wzruszył ramionami. – Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem
dochodzi do niepożądanych sprzężeń, kiedy się... Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem
zacznę teoretyzować. Kim są wasi espmeni?
– Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania; zajął się tym po
wypadku i wykazał takie wrodzone zdolności, że z miejsca go tutaj wysłano, kiedy się zgłosił
na ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, iż nie jesteśmy drobiazgowi co do
stopni. A jeśli już o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie dobrze,
jak doktorzy psioniki.
– Ach, tak. Waszego pseudojowiszanina. Tej sprawie również muszę się przyjrzeć bardzo
dokładnie – powiedział Cornelius. Mimo wszystko, zaczynało go to interesować. – Może
źródłem kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdradzę panu pewną matą, dobrze
strzeżoną tajemnicę, doktorze Viken: psionika nic jest nauką ścisłą.
Tamten uśmiechnął się szeroko. – Ani fizyka – powiedział. Po chwili dodał poważniej: –
W każdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu
jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.
W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa,
dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała
reszta była nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.
– Z zawodu biofizyk – powiedział Viken Corneliusowi. – Zajmował się zarodnikami
atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy byt jeszcze młody – nagle wypadek, przywaliło go
poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się
pan z nim obchodzić jak z jajkiem.
Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku,
że Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.
Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać za
sobą okruszki. – Ja muszę – wyjaśnił. – W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski,
GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego
przejęcie.
– Nie może pana ktoś zastępować? – spytał Cornelius.
– Ba! – Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był
to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku – w języku powszechnie używanym na
Stacji – ze straszną zawziętością. – Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie
sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?
– Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. Cornelius
uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi
ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. – O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki
analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego
paraliżem?
– Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć
ją w najbardziej dosłownym sensie?
– Mój Boże, nie!
– Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? – Anglesey wyszczerzył zęby w
uśmiechu. – Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy
mózg własnymi myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!
– No cóż... to nie moja branża, jak pan wie. – Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał
łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. – Słyszałem, hm, coś nie coś... No
cóż, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się... zniszczenia
przemocą złudzeń i iluzji pacjenta...
– I nie wyszło – odrzekł Anglesey. Roześmiał się. – To się n i e m o ż e udać, nawet na
dziecku, nie mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba
było dziesięciu lat udoskonaleń – prawda? – nim udało się maszynę usprawnić do tego
stopnia, aby psychiatrzy mogli choć "podsłuchiwać" mimo naturalnych różnic między ich
wzorcami myślowymi a pacjentów mimo różnic wywołujących interferencje mieszające
pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do różnic między
poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym
ciągu.
Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej
myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin