Bunsch Karol - Powiesci Piastowskie 04 - Bracia 001.rtf

(1011 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

KAROL BUNSCH

 

 

*

BRACIA

 

*

 

WYDANIE PIERWSZE

 

WYDAWNICTWO   LITERACKIE

KRAKÓW

 

Pamięci Kolegów poległych pod Jastkowem

 

 

Wieść o śmierci wielkiego Bolesława wichrem leciała po kraju i daleko poza granice. Prosty naród płakał jak po ojcu; surowym, czasem srogim, ale sprawiedliwość znalazł u niego każdy przeciw każdemu, a bezbronny mógł spać pod swą strzechą spokojny, że mu jej wraże ręce nad głową nie zapalą. Od lat już nikt nie widział nieprzyjaciela w granicach kraju. Teraz skończyła się beztroska, z żalem mieszał się niepokój, a nawet trwoga. Wraz z wieścią o śmierci króla rozchodziła się ponura przepowiednia, którą w przed śmiertnym majaczeniu rzucił zmarły władca.

 

Gdy zwłoki jego spoczęły obok ojca w poznańskiej katedrze i rozpłynęły się tłumy, które z całego kraju ściągnęły na żałobne uroczystości, metropolita gnieźnieński Hipolit ogłosił zgromadzonym w kościele dostojnikom ostatnią wolę zmarłego: pełnię władzy przekazał starszemu synowi po Emnildzie — Mieszkowi.

 

Dla nikogo nie było to zaskoczeniem. Pierworodny — po Węgierce — Bezprym od ćwierci wieku już przebywał jako mnich u świątobliwego Romualda w klasztorze w Camaldolil, w dalekiej Italii. Nieco zdziwienia wywołało całkowite pominięcie w dziedziczeniu młodszego syna Emnildy — Ottona, ale starzy, którzy pamiętali nieszczęsne skutki podziału kraju przez wielkiego Mieszka, spodziewali się tego. Choć Otto dawno już doszedł do lat sprawnych, w chwili śmierci ojca liczył ich dwadzieścia pięć, Chrobry trzymał go z dala od spraw państwowych, pozwalając czas trawić na biesiadach i łowach. Nawet małżonki mu nie zaswatał, zapewne w obawie, że niewiasta podjudzać go może, by sięgnął po władzę dla swego potomstwa. Natomiast starszym od brata o blisko dziesięć lat Mieszkiem z dawna zwykł się wyręczać, zarówno w sprawach państwowych, jak i wojennych, toteż doświadczenia Mieszkowi nie brakło. Może dlatego właśnie, nie tylko z żalu za ojcem, chmurny był. Korzystając z obecności w Poznaniu najwyższych dostojników kościelnych i świeckich; zwołał naradę w świetliy starego dworca na  Tuńkim Ostrowiu; przed zamierzonym objazdem kraju, by po raz pierwszy we własnym imieniu sadzić i rządzić.  

Mieszko zdawał sobie sprawę, że zbudowane przez ojca olbrzymie pansfwo, od Łaby i Sali  po Duhanj nie zrosło się jeszcze w jednolitą całość. Rozumiał, że spoiwem, ma być chrześcijaństwo, od gnieźnienskiego zjazdu ujęte w ramy własnej organizacji kościelnej. Chrobry uzyskał nawet zezwolenie na misję w sąsiednich krajach  pogańskich i w tym celu założył drugą metropolię z tymczasową siedzibą w Sandomierzu, którą w przyszłości zamierzał przenieść do Płocka, gdzie rozpoczął budowę grodu. Jednak po śmierci Brunona z Kwerfurtu misja upadła, a metropolita Stefan Toporczyk nie tylko sufraganów, ale nawet prostego duchowieństwa nie mógł się doczekać. On też pierwszy poprosił o głos i zaczął:

— W Bogu spoczywajacy rodzic wasz, miłościwy panie, nie dokończone ostawił najważńiejsze ze swych  dzieł.! Na was ciąży zaszczytna powinność szczęśliwie rozpoczętą budowę niezależnego polskiego Kościoła do pomyślnego doprowadzić końca z korzyścią nie jeno dla zbawienia dusz, ale i doczesną. Świątynie bowiem to nie jeno domy Boże, miejsca zgromadzeń, biblioteki i skarbce,  a obronne nie w ostatku, duchowieństwo - takoż troskę ma nie jeno i o dusze, ale w rządach pomaga. Tak wielkim bowiem państwem, jakie przesławny rodzic wasz ostawił, nijak władać bez znajomości pisma, obcych krajów i języków, nijak bez kapłanów wytępić pogaństwo i kres położyć roszczeniom magdeburskich arcybiskupów do misji w naszym kraju.

 

Mieszko nie przerywał mówiącemu, jakkolwiek; słuchał z pewnym zniecierpliwieniem, gdy jednak Stefan skończył, a z kolei o głos poprosił gnieźnieński Hipolit, niewątpliwie również w sprawach kościelnych, książę powiedział:

 

— Wybaczcie, wasza; dostojność, świadom jestem ważności spraw kościelnych, ale nie jeno moja o nie troska, tedy od was czekam, że je uładzić pomożecie. Najpilniejsze zda mi się ustanowienie biskupstwa w Kruszwicy, które by podjęło duszpasterstwo także na Pomorzu i Mazowszu, póki w Płocku osobnego biskupstwa dla niego nie masz. Waszą rzeczą o kapłanów zadbać. Nadań i zasobów nie będę szczędził na ich, uposażenie, księgi, sprzęt czy budowę świątyń.

 

— Dzięki wam, miłościwy panie — podjął, arcybiskup Stefan — ale nie w tym jeno czekamy waszego, wsparcia. Niedawno zmarły krewniak wasz, Sobiesław, który, rządcą był Mazowsza, nie zwalał tępić tam pogaństwa, rzekomo przeto, że dziad wasz przyrzekł przymusem prawdziwej wiary nie krzewić.

 

— Iście tak! — wtrącił sędziwy Dersław Bróg. — Ale bezpiecznie możecie tam apostołować, bo nijakiej nienawiści nie masz do kapłanów, którzy nową wiarę głoszą nido tych, co z dobrej woli chrzest przyjęli; nawet u Prusów, których zmarły pan podbił po Ossę i Drwęcę, czy u zhołdowanej Jaćwierzy. Mniemam przeto, miłościwy panie — zwrócił się do Mieszka — że nowemu rządcy Mazowsza takoż zlecicie, by słowu waszego dziada ujmy nie uczynił.

—Komuż było dane słowo?! — szorstko przerwali krakowski Gompo — Poganom? Większa ujma dziadowi miłościwego pana słowo takowe zdzierżyć, niźli je złamać, poganin bowiem a zwierz to jedno. Zasię pierwsza powinność krześcijańskiego władcy wiarę prawdziwą krzewić, choćby i mieczem.

Zwracając się do księcia ciągnął:

 

— Jeśli tego poniechacie, to Magdeburgowi woda na młyn, by się o zwierzchnictwo nad nami upominać, gdy nie jeno u postronnych pogan misji zaniedbujecie, ale i we własnym kraju.

 

Dersław widocznie zbierał się do gwałtownej odpowiedzi, bo pomarszczona jego twarz nabiegła krwią. Książę jednak, nie chcąc dopuścić zadzierki między świeckimi a duchownymi dostojnikami, skinieniem ręki dał mu znać, że sam odpowie i zaczął:

 

— Nie brak pogan nie jeno na Mazowszu. Pomorze zgoła do bałwochwalstwa wróciło, nalazłby ich i tu, gdzie krzest przyjęto na rozkaz mego dziada, alić nie bez oporu. Gdy nie stać na wszytko, tam raniej chwast plenić, gdzie ziarno już posiane, nie na łazach lubo na ugorze. Jako rzekłem, wszelkiej pomocy w tym udzielę, a gdy czas będzie sposobny i o misje zadbam. Roszczeniom zasię Magdeburga i nie jeno Magdeburga najłacniej tamę położy koronacja i nad tym nam się naradzić.

 

— Zda się, że nad tym i uradzać nie trzeba — wtrącił Wojciech Zabawa. — Był rodzic wasz koronowanym królem, wam właść wraz z koroną ostawił. Tedy jeno zrok koronacji wyznaczyć.

 

— Nad tym uradzać nie pora — odparł arcybiskup Hipolit. Wedle ordo romanus koronacja radosnym jest obrzędem, nijak ją pogodzić z żałobą, jaką po śmierci w Bogu spoczywającego króla zarządziliśmy, tedy nie wcześniej niż za rok i sześć niedziel. Wżdy i on niemal do schyłku swych dni czekał z dopełnieniem kościelnego obrzędu.

 

— Iście czekał — odparł Mieszko — bo nie chciał o to wojny z Henrykiem, Pora była sposobna, gdy Henryk zmarł, a Konrad jeszcze się na niemieckim tronie nie umocnił. I mnie na to nie czekać, bo nie jeno z Niemcem zmagać się przydzi. Rodzic mi z państwem i wrogów ostawił.

 

— Zgoła nie wiada, zali się Konrad na tronie utrzyma — odparł Hipolit. — Wżdy wasz cieść, miłościwy panie, do koronacji w Akwizgranie nie dopuścił. Ani chybi o koronie dla któregoś z synów swych zamyśla. A nie brak Konradowi i w Italii przeciwników i jak słychać tam pociągnął.

 

— Nie byłoby źle, miłościwy panie — wtrącił Jaksa Gryfita z Brzeźnicy — gdyby szurzym wasz królem niemieckim ostał. Zdałoby się ręki do tego przyłożyć.

 

— Bogdaj nam indziej rąk starczyło — niechętnie odparł Mieszko. — Więcej jest takich, co by radzi na niemieckim tronie zasiedli, choćby przyrodni Konrada, Gebhard. Słychać, że z klasztoru w Wlirzburgu zbiegł i takoż popleczników nalazł. Gdy o właść idzie, nie masz krewniaków ni swojaków.

 

— Jeno że zbiegłego mnicha Kościół nie uzna — wtrącił Gompo, ale książę odparł z goryczą:

 

— Niech jeno właść posięgnie, zwolni go od ślubów, tyle że nie darmo.

 

Mieszko mówił o Gebhardzie, myślał jednak o Bezprymie. Pewny był, że gdy tylko dojdzie go wieść o śmierci ojca, i on z klasztoru zbiegnie, a poparcie swych roszczeń znajdzie nie tylko u węgierskiego krewniaka Stefana, ale co gorsze i w kraju, gdzie od pokoleń już zwykło się w pierworodnym synu władcy widzieć prawowitego następcę. Nie wątpił też, iż ktokolwiek by zasiadł na niemieckim tronie, nigdy się z niezależnością Polski nie pogodzi, choćby to był brat Rychezy. Tym bardziej że zawarte na rozkaz ojca małżeństwo z nią nie było niczym więcej jak obowiązkiem, a od powrotu Mieszka z czeskiej niewoli pozostał z niego tylko pozór. Starsza od męża, wykształcona, surowa i oschła Rycheza niczyjej miłości nie starała się pozyskać, nawet własnych córek. Jedynie syna Kazimierza zdała się darzyć uczuciem i to tylko małżonkowie mieli wspólnego. Znając jednak dumę i żądzę władzy Rychezy, Mieszko podejrzewał, iż przyczyną tego wyróżnienia jest; nadzieja, że kiedyś; przez, niego będzie rządziła Polską jak ongiś babka jej Adelajda, rządziła Niemcami. Ale Rycheza nie cieszy się mirem w kraju, a pobożny, łagodny i słabowity Kazimierz, nawet gdyby, się od jej wpływa uwolnił, nie udźwignie ciężkiego dziedzictwa. Sam Mieszko, z urody i usposobienia podobniejszy do Emnildy niż do ojca, z niechęcią myślał o stosowaniu przymusu wobec własnego narodu, a zwłaszcza okrutnych kar, jakimi Chrobry obłożył łamiących przykazania. A przy tym zagrożone zewsząd państwo za wszelką cenę potrzebuje przynajmniej wewnętrznego spokoju. By uniknąć nagabywań ze strony duchowieństwa, książę zwrócił się do Hipolita mówiąc:

 

— Skoro wasza dostojność uważa, że nad koronacją uradzać nie pora, tedy nad sprawami Kościoła sami uradzajcie. Ja na Mazowsze  ruszam, na miejscu się rozpatrzeć, kogo rządcą ustanowić, a sposobność będzie z czerskim archidiakonem omówić, co dla szerzenia prawdziwej wiary uczynić można, spokoju nie zakłócając.

 

Krakowski Gompo zamierzał zabrać głos, książę jednak wstał i zwrócił się do wyjścia, a wraz z nim świeccy dostojnicy. Do palatyna Michała Awdańca powiedział;

 

— Ninie jadę na Lednicki Ostrów, mam i swoje sprawy do załadzenia. Ty ostań w Poznaniu. Bacz pilnie na wszytko. W razie potrzeby najdziesz mnie tam, gdzie będę.

 

W drodze Mieszko wysforował się przed swój szczupły Orszak, a odsadziwszy  się spory kawał, przeszedł w stępa i jechał zamyślony. Śmierć ojca obarczyła go nie tylko brzemieniem spraw państwowych. Rodzinne też nie były pomyślne ni proste. Wdowa po zmarłym, Oda, odwzajemniała niechęć Mieszka, jakiej nie potrafił ukrywać wobec tej, która zajęła miejsce jego zmarłej matki, a dumnej córce potężnego  Ezzona i cesarskiej krewniaczce Rychezie nieraz dała odczuć pierwszeństwo swego stanowiska na dworze. Teraz położenie się odwróciło, Oda wiedziała,  że po raz ostatni na pogrzebie małżonka przypadło jej pierwsze miejsce w orszaku. Wprost z katedry, nie mówiąc z nikim, wyjechała na Ostrów zabierając ze sobą córeczkę Matyldę.

Widocznie nie zamierzała czekać, by z kolei Rycheza dała jej odczuć, że teraz ona jest małżonką władcy.      

 

Mieszko chciał wiedzieć, co pocznie Oda ze względu na młodszą od jego własnych córek przyrodnią  siostrzyczkę, której niemal nie znał. Wiedział jednak, że ulubienicą była starzejącego się króla, matka natomiast odnosiła się do niej obojętnie, widno za złe jej mając, że urodziła się dziewczynką. Ojciec prosił Mieszka, by zatroszczył się o los sieroty, niezbyt ufając, by Oda chciała i mogła to uczynić.

 

Mieszko, ocknął się z zamyślenia, gdy przed nim zalśnił jaśniejszy odbiciem pogodnego nieba pas wody Lednickiego Jeziora. Słońce rumieniło się już na zachodzie, błękit wschodniego nieba pogłębiał się, dzień miał się ku schyłkowi. Mieszko popędził konia i za chwilę stanął u przewozu. Nadbiegłym przewoźnikom  polecił nie przeprawiać na Ostrów orszaku, gdy dociągnie, przed nocą bowiem zamierzał ruszyć dalej. Sam przeprawił się, a do zaskoczonego pojawieniem się księcia zarządcy pałacu powiedział:

 

— Nie zabawię długo, jeno się rozmówię z królową, wyjeżdżam.                          

 

— Jest w babińcu na wyżce— odparł zarządca. — Też widno sposobi się do wyjazdu.         

 

— Zajdź do miłościwej pani i rzeknij, że mówić z nią chciałem.                                

 

Czekał w świetlicy, niecierpliwie chodząc dokoła. Spieszno mu było do jedynego miejsca, gdzie mógł spodziewać się radosnego przyjęcia. Śmierć ojca pozwoli mu wreszcie samemu porządzić sobą.

 

Losem przyrodniej siostry czuł się zobowiązany zająć tylko dla pamięci ojca, ale dlatego wiedzieć musiał, co z sobą począć zamierza Oda. Jasne było, że na dworze pozostać nie chce.

 

Zapadał już zmrok, szklane gomółki w oknach poszarzały i zniecierpliwiony Mieszko sam skierował się na wyżkę. U wejścia spotkał wysłanego, od którego dowiedział się, że królowa bawi w kaplicy na nabożeństwie. Polecił przynieść światła i usiadłszy za stołem czekał na jej powrót.

 

Zdało mu się, że w komnacie nie ma nikogo, gdy doszedł go jakiś odgłos, jakby tłumiony szloch. Rozejrzał się i spostrzegł na ławie pod oknem skuloną drobną postać ledwo widoczną w półmroku. Dziewczynka siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, widocznie hamując płacz. Nie miał wątpliwości, że jest to Matylda. Nie wiedział, czy płacze z żalu za ojcem, czy zmęczona jest trwającymi od rana uroczystościami pogrzebowymi, a może i głodna. Ogarnął go gniew na Odę a zarazem współczucie dla dziewczynki, o którą widocznie matka niezbyt się troszczy. Podszedłszy do niej począł gładzić ją po jasnych włosach. Zamiast się jednak uspokoić, rozszlochała się jeszcze bardziej. Zmieszany wziął ją na kolana; wtuliła twarz w jego ramię i trzęsła się od łkań.

 

W tej chwili zjawił się pachołek z płonącym świecznikiem, a jednocześnie w sieni wiodącej do kaplicy rozległy się kroki i do komnaty weszła Oda w towarzystwie zamkowego kapłana i dworek. Mieszko na jej widok wstał, sadzając dziewczynkę na ławie. Oda nie okazując zdziwienia skinieniem ręki odprawiła asystę, a gdy zostali sami, rzekła:

 

— Widzę, iżeście sobie przypomnieli, że to siostra wasza, choć jeno przyrodnia.

 

Jakby nie zauważył uszczypliwości, odparł:

 

— Rodzic mi zlecił zadbać o jej los. Przeto tu jestem, bo przystało i macierzy zapytać, co począć zamierza.

 

— Z sobą, czy z dzieckiem? Niepotrzebnam nikomu, ninie, gdy zmarł małżonek mój, muszę miejsca ustąpić Rychezie. Tedy wracam do Naumburga, do brata.

 

— Jak wola wasza — rzekł Mieszko — ale pytam o Matyldę.

 

— Ja w zakonie chcę dokończyć żywota, zadość mi małżeńskiego stanu — odparła. — W Naumburgu pieczę nad nią może objąć Regelinda. Wżdy i ona jej siostra. Skoro wam małżonek mój troskę o dziecko zawierzył, sami postanówcie.

 

Mieszko wahał się; oddanie dziewczynki siostrze zamężnej za bratem Ody zwolniłoby go od troski o nią, gdy innych trosk nie brakło. Obojętność jednak, z jaką do własnego dziecka odnosiła się Oda, przez jakieś przeciwieństwo budziła w nim poczucie, że winien ojca zastąpić sierocie. Spojrzał na dziewczynka, która widocznie zdawała sobie sprawę, że ma się rozstrzygnąć jej los, bo z niepokojem patrzyła na rozmawiających. Żal mu się uczyniło bezbronnego dziecka i powiedział:

 

— Macierz twoja w klasztorze chce naleźć schronienie. Rzeknij, z nami chcesz ostać lubo do krewniaków jechać do Naumburga?

 

Jednocześnie wiedział, że tym pytaniem przesądził sprawę. Dziewczynka zamiast odpowiedzieć, przytuliła się do niego. Oda nie całkiem pewnym głosem rzekła:

 

— Radam, że brata w was odnalazła. Mniemam, iż jej ukrzywdzić nie zwolicie. I mnie takoż. Małżonek mój nie zadbał o oprawę dla mnie.

— Kiedy wyjechać chcecie? — zapytał Mieszko.

— Czekać nie mam na co — odparła.

— Tedy zlecę skarbnikowi, by wam wydał, co wdowie po królu przystoi.

 

Noc już zapadła, gdy książę przeprawił się z powrotem na zachodni brzeg jeziora i wraz z oczekującym go orszakiem skierował się ku północy. Przed wzejściem księżyca gwiazdy słabo oświetlały rzadko uczęszczaną nadbrzeżną drożynę, która teraz skręciła na zachód, by ominąć głęboko wchodzącą w ląd odnogę jeziora i weszła w las, gubiąc się w ciemności. Mieszko powściągnął rumaka i z kłusa przeszedł w stępa. Ongiś znał tu każdy krzew, każdą gałąź zaczajoną w ciemności, każdy korzeń naziemny, o który koń się potykał. Przy głuchym, jednostajnym tupocie kopyt na miękkim podłożu nachodziły go wspomnienia. Lata minęły, gdy na rozkaz ojca porzucić musiał umiłowaną pierwszą miłością niewiastę wraz z synkiem, by pojąć Rychezę.

Ojcu potrzebny był związek z potężnym palatynem reńskim; Ezzonem, by wpływ mieć na sprawy niemieckie, zresztą Mieszko przywiązał się do dzieci zrodzonych, z Rychezy, a zwłaszcza do słabowitego i łagodnego synka. W rzadkich okresach, gdy przebywał w domu, nie odczuwał wewnętrznego osamotnienia, póki żyła matka. Zawsze czekała na niego, znała i troszczyła się o jego potrzeby. Ale gdy zmarła, powiało chłodem. Ojciec pojął czwartą już małżonkę, córę swego ongiś przyjaciela, miśnieńskiego  margrafa Ekkeharda, by utrzymać przyjaźń z jego synem, a swym zięciem Hermanem. Dwór przestał dla Mieszka być domem, z Odą jeszcze przybyło na nim Niemców. Choć język niemiecki Mieszko znał równie dobrze jak własny, drażniło go, że Rycheza nigdy z dziećmi nie mówiła po polsku. Poza nimi nic już nie mieli wspólnego i Mieszko zaczynał burzyć  się wewnętrznie przeciw narzuconemu związkowi. Wiedział, że ojciec wbrew woli dziada wygnał węgierską małżonkę, choć miał z nią syna, a pojął sercem wybraną Emnildę. On nie potrafił się ojcu sprzeciwić. Ale teraz wolny jest.                           

 

Z zadumy wy rwało go niezbyt odległe szczekanie psów. Las zrzedł, pojaśniało i wkrótce otwarła się przed jadącymi polana, pośrodku której w świetle zorzy wschodzącego księżyca widniały zabudowania obszernego dworca. Ktoś w nim czuwał widocznie lub obudziło go ujadanie psów, bo w jednym skrzydle błony w okienkach  cedziły różowy poblask światła.

 

Przybyli na podjeździe zsiedli z koni, trzymając je przy pyskach, bo niepokoiły je doskakujące psy. Ujadanie ich zwabiło kogoś, drzwi do sieni otwarły się i rozległ się głos:

 

— Do budy, zgraja!                  

Gdy psi harmider ucichł, zapytał:

 

— Kogo bogi przynoszą?               

Mieszko, zamiast odpowiedzieć, rzucił wodze pachołkowi i ruszył ku wejściu.  

 

— Nie poznajesz mnie, Stańko? — powiedział. — Dobroszka doma?                                     

 

Stary aż zaniemówił z zaskoczenia, ale Mieszko odpowiedzi nie potrzebował, bo w tej chwili z sieni wyszła niewiasta i rzekła:

 

— Wejdźcie, miłościwy panie.

 

W głosie jej nie było zdziwienia, jakby przybycie Mieszka było czymś zwyczajnym lub oczekiwanym. Wskazując na jego towarzyszy, rzekła do Stańki:         

 

— Przykaż dziewkom wieczerzę im podać w świetlicy i legowiska przysposobić. Książę u mnie wieczerzać będzie:

 

— Pozwólcie, panie!              

 

Przez mroczną sień powiodła, Mieszka w głąb domu. W obszernej komorze od płonącego kaganka zapaliła woskowe świece w glinianym świeczniku, postawiła na stole i milcząc wskazała Mieszkowi miejsce na wyścielanej ławie. Usiadł również milcząc. Po raz ostatni był tu przed siedmiu laty na postrzyżynach syna. Nie wiedział, czy Dobroszka czeka na wyjaśnienie, dlaczego nie bywał tak długo lub po co dziś przy jechał. Patrzył na dawną miłośnicę i dziwił się, że już tyle upłynęło lat od czasu, gdy wracając z łowów nocą jak dziś, wstąpił tu po raz pierwszy. Przy migotliwym świetle świec zdało mu się, że czas nie pozostawił na niej śladów. Rosła i smukła, prosta jak trzcina z kruczoczarnym włosem, zdać się mogła młodą dziewczyną, ohoć jak on schodziła już z południa swych lat. Niełatwo było nawiązać do tego, co minęło. By coś rzec, zapytał:

 

— Bolko gdzie?

 

— Pojechał na pogrzeb waszego rodzica.

Zrozumiał, dlaczego nie powiedziała „dziada". Zarumienił się i zapytał poruszony:

 

— Czemuż się u mnie nie zjawił?

 

— Bo nie przy was jego miejsce — odparła spokojnie. W głosie jej nie było wyrzutu ni żalu. Jakby jednak usprawiedliwiając się Mieszko powiedział:

 

— Ninie tam będzie wasze miejsce, gdzie moja wola. Kładąc nieśmiało rękę na dłoni Mieszka zapytała:

 

— Zali nam tu źle bywało z sobą? Czymże ja będę na dworze? Tu jeśm u siebie, lżej na was czekać... choćby siedem godów — dodała. — A Bolko?!

 

— Moim synem! — odparł popędliwie. Milczała przez chwilę, jakby rozważając.

 

— Chcecie go uznać — rzekła. — Rychło wiek sprawny posięgnie i tak by doma nie siedział. Jeno czyście to przemyśleli? Wżdy macie już syna po cesarskiej krewniaczce. Słyszę, że w piśmie kształcony, a mój — nasz — poprawiła — w boru się chował, między zwierzem, a takimi jak on sam: do bitki i do łowów, nie na dwór. Nie będzie on tamtemu bratem ni tamten jemu. Wżdy wiecie, że nawet jednej matki syny wrogami bywają. Właści nikto dzielić nierad, choć szczęśliwości nie daje nikomu. Zali i nam nie lepiej byłoby, żeby nie to, iżeście królewskim synem? Po cóż Bolko ma nim ostać?

 

— Rozważałem i postanowiłem — powiedział Mieszko chmurnie. — Potrzebny mi jaki jest; do łowów i do bitki. Tamten nierychło źrały będzie, słabowity i nabożny, zdały do duchownego stanu. Postrzyc go niecham, przydzie czas, metropolitą ostanie, nie będą współzawodniczyć o właść. A ty jako chcesz. Ostań, jeśli ci tak lepiej. Ilekroć czas pozwoli, przyjadę. Jak za młodych lat, pomnisz?

 

— Choćbym chciała zabyć, nie wydolę — szepnęła.

 

Wstająca z bagien i jezior okalających Wzgórze Lecha mgła gęstniała tak, że zakryła przed oczyma zalegających stoki gromad zarysy gnieźnieńskiej katedry. Majaczyły nad nią tylko szczyty wież i jak błędny ognik przeświecał przez otwartą na ścieżaj bramę blask rzęsiście oświetlonego wnętrza kościoła.

 

Arcybiskup Hipolit w asyście sandomierskiego Stefana, krakowskiego Gompona, wrocławskiego Klemensa, poznańskiego Paulina i licznego kleru czekał na przybycie książęcego orszaku. Na ołtarzu, na tle purpury koronacyjnego płaszcza, lśniły w blasku świec klejnoty koronne Chrobrego.

 

Sędziwy Hipolit zadumał się smutno. Przywiązał się do nowej ojczyzny, przyswoił sobie język, znał i rozumiał warunki, w jakich nowemu władcy przyszło objąć spuściznę po wielkim ojcu. Bolesław stworzył potęgę zdolną oprzeć się cesarstwu, umiał w ryzach utrzymać wewnętrzne siły, które jeszcze nie nagięły się do nowego porządku. Przed trzema laty stłumił w zarodku próbę nawrotu do pogaństwa. Arcybiskup jednak najlepiej zdawał sobie sprawę, że daleko jeszcze do tego, by chrześcijaństwo zakorzeniło się w kraju. Wiedział, że byle wstrząs mógł je obalić, a nieliczni, w przeważającej części obcy mnisi, głównie z Korbei i Fuldy, nie znający nawet miejscowego języka, nie nadają się na apostołów.

 

Spojrzenie arcypasterza spoczęło na grobie świętego Wojciecha. Obity złotymi blachami, z olbrzymim złotym krzyżem w głowach, zdał się jarzyć własnym światłem. Wśród podwładnego kleru nie widział jego naśladowców, a Mieszko nie może wzorem ojca i dziada siłą wymuszać posłuchu kościelnym przepisom, gdy zewsząd groźby zawisły nad krajem. Hipolit miał w świeżej pamięci niedawną koronację Chrobrego, nieprzeliczone tłumy z zapałem witające orszak koronacyjny burzą okrzyków. Teraz tylko przytłumiony szmer, a potem zbliżający się pomruk zwiastował, że książę wyruszył już z nowego dworca na Panieńskim Wzgórzu. Mimo że po raz pierwszy od dnia śmierci BoLesława, uczta dla pospólstwa, zakończyć miała koronacyjne uroczystości, dymy ognisk płonących na Żuławach i Słomiance, przy których pieczono mięsiwa, mieszając się z mgłą, tłumić zdały się radości wesołego z usposobienia, skłonnego do zabaw i pieśni ludu.            

 

Arcybiskup z asystą zbliżył, się do wejścia, by powitać parę książęcą, po czym powiódł ją do zakrystii, by zgodnie z ceremoniałem przybrać w białe szaty do namaszczenia. W przyległej od północnej strony kaplicy spoczywały, zwłoki, umiłowanej mąłżonki Bolesława, Einnildy. Mieszko skierował się do grobu matki i ukląkłszy pogrążył się w zadumie.

Emnildzie, w znacznej mierze, zawdzięczał ojciec, miłość ludu, umiała koić gniew małżonka, hamować jego porywczość, przy jej boku, w rzadkich chwilach wypoczynku znajdował spokój, tkliwą troskliwość i odprężenie.

 

Nic z tego nie przyniosła Mieszkowi Rycheza. W miarę pożycia, miast przywiązania, niechęć wzrastała między małżonkami. Po śmierci ojca, Mieszko zerwał ostatnią nić, jakaich jeszcze łączyła. Niedawno Rycheza, uczestniczyć musiała w innej uroczystości, która przekreślała jej rachuby, że kiedyś imieniem syna rządzie będzie, w Polsce. Na rozkaz Mieszka zgolono jego jasną główkę, a ojciec owinąwszy ręce pacholęcia zdjętym z ołtarza obrusem oddał je w ręce międzyrzeckiego opata, który włożył na Kazimierza benedyktyński habit i wyprowadził go za klauzurę. Rychezę bolała nie tylko rozłąka z synem, ale i jej duma i żądza władzy. Nie ma już Kazimierza, jest przeznaczony na mnicha Karol, pozbawiony praw dziedzic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin