Bengtsson_Gunnar_Frans_-_Rudy_Orm_02-_W_domu_i_na_wschodnich_bezdrozach.pdf

(783 KB) Pobierz
435195925 UNPDF
Frans Gunnar Bengtsson
RUDY ORM
tłumaczenie: Zygmunt Łanowski
Zeskanowane z wydania „Naszej Księgarni” z 1976 roku
TOM II: W DOMU I NA WSCHODNICH
BEZDROŻACH
CZĘŚĆ PIERWSZA: PAN NA GRÖNINGU
I. O TYM, JAK ORM ZBUDOWAŁ SOBIE DOM I KOŚCIÓŁ, I O JEGO
CZERWONOWŁOSYCH CÓRKACH
Trzeci już rok mijał od chwili, gdy Orm, aby uniknąć gniewu króla Svena, sprzedał ojcowiznę w
Kullen i udał się na pogranicze z całym dobytkiem, żoną, matką, małym księdzem i czeladzią oraz
końmi i bydłem, i wszystkimi ruchomościami, które dało się wjuczyć na końskie grzbiety.
Posiadłość odziedziczona przez Osę nazywała się Gröning i stała opuszczona i niszczejąca, z
pozapadanymi strzechami zabudowań i pozarastanymi chwastem grzędami i zagonami. A jedyne
żywe istoty całego obejścia stanowili: zniedołężniały dozorca i jego stara żona oraz stado chudych
gęsi. Widok ten przygnębił Orma, który uważał, że zagroda nie bardzo jest odpowiednia dla męża
takiego jak on i dla córki króla Haralda. A Osa biegała po wszystkich kątach i biadała nad całą tą
nędzą i upadkiem, wzywając Boga na świadka i łajać ostrymi słowy oboje starych. Nie oglądała
bowiem tej zagrody od swoich młodych dni, kiedy ojciec jej siedział tam w dobrobycie, zanim go
nie zabito wraz z obu synami w rodowej waśni.
Lecz Ylva uważała, że sadyba leży dostatecznie daleko od króla Svena i jego popleczników.
- I chyba będę tu czuć się dobrze - mówiła - jeśli tylko ty, Ormie, okażesz się równie sprawny w
budowaniu domostw, jak w boju i w prowadzeniu łodzi.
Pierwszej zimy żyło im się chudo przy skąpym wyżywieniu dla ludzi i dobytku i wśród
nieprzyjaznych sąsiadów. Orm posłał swych ludzi do zamożnego kmiecia w sąsiedztwie,
Gudmunda z Uvaberg, zwanego też Gudmundem Rykałą, i słynnego zarówno z wojowniczości, jak
i z wielkiego bogactwa, aby zakupili siano i jęczmień. Ale ci wrócili z oschłą odmową i pustymi
rękami, ponieważ Gudmund nie uważał, by mąż taki jak on musiał poważnie się liczyć z nowym
przybyszem, o którym mówiono, że trzyma z Chrystusem. Wówczas Orm pojechał do niego sam,
biorąc Rappa Jednookiego i trzech innych tęgich wojów. Przybył do Uvaberg o wczesnym brzasku.
Bez zbytniego trudu dostał się do wnętrza domu, dźwignął Gudmunda z łoża i wyniósł go na dwór,
gdzie zaczął z nim rozmawiać trzymając go zawieszonego za jedną nogę nad głęboką studnią,
podczas gdy Rapp i jego towarzysze podpierali barami drzwi, aby nikt z wnętrza domu nie
przeszkadzał. A po chwili takiej rozmowy nad studnią sprawa kupna siana i jęczmienia po godziwej
cenie została załatwiona, po czym Orm odwrócił Gudmunda znowu głową do góry i postawił go na
nogi. I nie doszło z tego powodu do żadnej bójki, gniew Rykały bowiem nie był większy niż
szacunek, jakiego nabrał teraz dla Orma, a już wcale nie dorównywał zdziwieniu, że Orm puścił go
żywym.
- Musisz wiedzieć - mówił - że jestem człowiekiem niebezpiecznym, choć może minie trochę czasu,
zanim się o tym przekonasz, przewyższasz mnie bowiem siłą. Niewielu tylko ważyłoby się puścić
mnie z życiem, uczyniwszy mi to, coś ty uczynił. I nie wiem nawet, czy sam bym się na to odważył,
gdybym był w twojej skórze. Ale może po prostu nie jesteś równie mądry jak silny.
- Nauczyłem się czegoś więcej niż ty - odparł Orm. - Trzymam się bowiem Chrystusa i znam
dobrze jako naukę. A on każe, aby postępować łagodnie z bliźnimi, nawet gdy są uprzykrzeni i gdy
robią nam na złość. Toteż jemu powinieneś dziękować, jeśli ci starczy rozumu. Studnia twoja
bowiem wygląda na głęboką. Ale jeśli po tym, co zaszło, zamierzasz zostać moim wrogiem, i na to
znajdę radę. A wtedy strzeż się! Bo gorszych spotykałem wrogów od ciebie i nie ja odniosłem
najwięcej szkody w tych spotkaniach.
Gudmund narzekał, że ludzie będą się teraz z niego naśmiewać z wielkim uszczerbkiem dla jego
miru. Naderwał też sobie boleśnie ścięgno w nodze, gdy wisiał nad studnią, a na dobitek
nieszczęścia dowiedział się, że jeden z jego domowników, który biegł na pomoc z mieczem, gdy
Orm wynosił jego pana z domu, leży z ramieniem skruszonym przez Rappa obuchem topora, tak że
kobiety muszą się przy nim krzątać. Pytał więc Gudmund, co Orm i Chrystus myślą o tym
wszystkim i czy tak wielkie szkody mają się w ogóle nie liczyć.
Orm odpowiedział po zastanowieniu, że ów domownik ze złamanym barkiem sam sobie jest winien
i że za tę szkodę nic mu się nie należy.
- Bo było to dla niego szczęściem w jego nierozwadze - mówił - że Rapp jest równie dobrym
chrześcijaninem jak ja sam. W innym razie twoje kobiety nie potrzebowałyby go już pielęgnować.
Niech więc będzie zadowolony, że się tanio wykpił. Ale co do reszty, to może i słusznie, żebym ci
dał godziwe odszkodowanie. Jedź więc ze mną do świątobliwego męża, który u mnie mieszka. To
jeden z najlepszych lekarzy i w mig uleczy twoje uszkodzenie, a świątobliwość jego jest taka
wielka, że noga, którą nadwerężyłeś, będzie odtąd sprawniejsza od drugiej. I wyjdzie ci też na
największą chwałę oraz znacznie zwiększy powagę, którą się cieszysz, jeśli zostaniesz wyleczony
przez kogoś, kto tak długo opiekował się królem Haraldem we wszystkich jego dolegliwościach i
dokazywał przy tym istnych cudów.
Rozmawiali o tym jeszcze przez dobrą chwilę i koniec był taki, że Gudmund pojechał z Ormem do
jego domu. Ojciec Willibald posmarował nogę maścią i owinął starannie, a Gudmund przez cały
czas wypytywał go wiele o króla Haralda. Kiedy jednak ksiądz chciał mówić z Gudmundem o
Chrystusie i o korzyściach, jakie płyną z chrztu, ten ogromnie się zaniepokoił i krzyczał, że nie chce
nic o tym słyszeć. Albowiem gdyby mu się coś takiego przytrafiło, byłoby to dlań jeszcze bardziej
haniebne i wyśmiewano by się z niego jeszcze więcej niż z powodu tego, że wisiał nad studnią. I źle
jest - mówił - że ktoś może przypuszczać, iż jest on taki głupi, aby dać się na to nabrać.
A kiedy otrzymawszy zapłatę za siano i jęczmień rozstawał się z Ormem, powiedział:
- Nie będzie między nami rodowej waśni, ale gdyby się kiedyś tak zdarzyło, że trafi mi się
sposobność odpłacić ci za wstyd, któregoś mi przysporzył, to jej nie zaniedbam. Przyjdzie na to
poczekać, ale ja mam dobrą pamięć.
Orm popatrzył na niego i lekko się uśmiechnął.
- Wiem, że jesteś niebezpieczny - odparł - boś mi to sam powiedział. Mimo to jednak nie
przypuszczam, abym stracił sen z powodu tej obietnicy. I jedno wiedz, że jeśli będziesz ze mną
zadzierał, nie minie cię chrzest, choćbym cię miał przy nim trzymać za uszy czy za nogi.
Willibald martwił się, że mu się nie udało nawrócić Gudmunda, i uważał, że niewiele będzie
pożytku z całej jego misji, ale Ylva pocieszyła go, że pójdzie mu z pewnością lepiej, gdy Orm
zbuduje kościół. A Orm mówił, że kościół, tak jak obiecał, postawi, ale że najpierw musi zbudować
nową zagrodę, a z tym nie może zwlekać. I niebawem zabrał się też do tego poważnie i posłał ludzi
do ścinania drzew i zwożenia okrzesanych z gałęzi pni, które sam ociosywał toporem. Wybierał
wszystko z największą starannością, biorąc tylko najgrubsze kłody bez żadnej skazy i wady. Mówił
bowiem, że jego dom musi być mocny i okazały, a nie jakaś tam leśna buda. Sadyba leżała nad
dużym zakrętem rzeki, z trzech stron chroniona wodą, na trwałym i mocnym gruncie, którego nigdy
nie zalewała powódź. Było tam pod dostatkiem miejsca na wszystko, co Orm chciał zbudować. A
robota ta podobała mu się tak bardzo, że im więcej zbudował, tym więcej chciał dalej stawiać.
Postawił sobie domostwo z podmurowanymi paleniskami i z zasuwaną luką na dymnik, na wzór
tego, co widział u króla Haralda. Położył na nim strzechę z odartych z kory pędów młodego
jesionu, pokrytych matą z brzozowej kory, a na wierzchu młodą darnią. Potem zbudował
piwowarnię, kurnik i spiżarkę, obszerne i nie oglądane dotąd w puszczańskich okolicach. A wtedy
uznał, że najważniejsze jest już zrobione i że niebawem przyjdzie kolej i na kościół.
Owej wiosny nadszedł dla Ylvy czas porodu, a pomagali jej przy tym Osa i Willibald. Mieli oboje
dużo krzątaniny i coraz to wpadali na siebie, zbijając się w zapale z nóg. Poród był ciężki i Ylva
bardzo krzyczała, klnąc się, że chyba już lepiej zostać mniszką niż rodzić dzieci. Ale Willibald
przyłożył jej do brzucha krucyfiks i mamrotał nad nią modły w swym księżym języku, aż w końcu
wszystko poszło dobrze i Ylva urodziła bliźnięta. Były to dwie dziewczynki, co zarówno Osa, jak i
Ylva wzięły sobie z początku bardzo do serca. Kiedy jednak noworodki zaniesiono do Orma i
położono mu na kolanach, ojciec nie znalazł powodu do niezadowolenia. Wszyscy zgodnie uważali,
że bliźniaczki darły się i kopały nogami nie mniej dziarsko niż jaki chłopak. I gdy tylko Ylva się do
nich przyzwyczaiła, poweselała i obiecała Ormowi, że następnym razem będzie syn. Kiedy okazało
się, że obie dziewczynki będą rude, Orm wyraził obawę, że przyszłość źle się zapowiada dla
biednych maleństw. Jeśli bowiem odziedziczyły jego kolor włosów, to może i pod innymi
względami wdadzą się w niego co do urody, a tego wcale nie życzy swoim córkom. Ale i Osa, i
Ylva beształy go, by nie wygadywał i przestał krakać, gdyż jak mówiły, tak źle chyba nie będzie, a
czerwone włosy wcale nie szkodzą.
Kiedy przyszło do nadawania dziewczynkom imion, Orm postanowił, że jedna będzie się nazywać
Oddny po jego babce ze strony matki, co ogromnie uradowało Osę.
- Ale drugą nazwiemy po kimś z twojej rodziny - rzekł Orm do Ylvy. - I to imię możesz wybrać
sama.
- To niełatwa rzecz wybrać imię dobrze i tak, aby przyniosło dziecku szczęście - odparła. - Matką
moją była kobieta porwana na wojennej wyprawie. Zmarła, gdy miałam lat siedem. Nazywała się
Ludmiła i była córką wodza Obodrzyców, a porwana została ze swego własnego wesela. Albowiem
woje, co zapuszczają się w tamte strony, utrzymują, że najlepiej jest napadać na Obodrzyców i na
innych Wenedów w czasie, gdy odbywa się tam jakieś wielkie wesele i wszyscy są pijani.
Mężczyźni nie mogą wtedy udźwignąć broni, a ci, których wystawiono, aby czuwali, śpią
zazwyczaj, odurzeni silnym piwem, tak że bez wielkiego trudu można wtedy zdobyć bogaty łup,
skarby i młode kobiety. Nie widziałam nigdy kobiety piękniejszej od mojej matki, a ojciec mój
twierdził, że miała szczęście, jakkolwiek umarła młodo. Albowiem przez trzy lata lubił ją najlepiej
ze wszystkich swoich kobiet i - jak powiadał - wielki to był zaszczyt dla obodrzyckiej dziewczyny
dostać się do łoża króla Dunów i urodzić mu córkę. Możliwe jednak, że sama ona innego była
zdania, bo już po jej śmierci słyszałam, jak dziewki szeptały pomiędzy sobą, że zaraz po przybyciu
do nas próbowała się powiesić. Mówiły też, że to dlatego, iż widziała, jak zabijano jej narzeczonego
wtedy, gdy ją porwano i niesiono do łodzi. Bardzo ją kochałam, ale nie wiem, czy to szczęśliwie
nazywać po niej dziecko.
Osa nie chciała nawet o tym słyszeć. Nic bowiem nie może być straszniejszego od porwania przez
najeźdźców. A jeśli dziecku nada się imię porwanej, los podobny łatwo może stać się jego
udziałem.
Ale Orm zauważył, że sprawa nie jest taka prosta.
- Sam zostałem ongiś porwany - mówił - i wcale sobie tego nie poczytuję za nieszczęście. Gdyby
bowiem nie to, nigdy nie zostałbym tym, kim jestem, nie zdobyłbym miecza i złotego łańcucha, a
także i Ylvy. A gdyby Ludmiła nie została porwana, to i król Harald nie miałby córki, co tu siedzi
przed nami.
Trudno im było się pogodzić. I jakkolwiek Ylva pragnęła, aby imię jej pięknej i dobrej matki żyło
dalej w rodzinie, nie chciała zgotować swojej córce podobnego losu, aby porwali ją Smalandczycy
czy jacyś inni najeźdźcy. Kiedy jednak przyszedł ojciec Willibald i przyłączył się do narady, zaraz
powiedział, że Ludmiła to imię dobre i szczęśliwe, noszone ongiś przez świętą księżniczkę z
morawskiej krainy za czasów starego cesarza Ottona. Zostało więc na Ludmile i wszyscy
domownicy przepowiadali dziwną przyszłość dziecku, które nazywano tak szczególnym imieniem,
nigdy przedtem przez nich nie słyszanym.
Kiedy dziewczynki wzmocniły się na tyle, że mogły to wytrzymać, ojciec Willibald ochrzcił je,
choć wiele przy tym było krzyku. Rosły potem w zdrowiu i niebawem turlały się już po podłodze,
baraszkując z wielkimi irlandzkimi psami, które Orm zabrał z sobą z domu, albo wydzierały sobie
lalki i zwierzątka wycinane dla nich z drzewa przez Rappa i Willibalda. Osa kochała je ogromnie i
miała do nich więcej cierpliwości niż ktokolwiek inny. A Ormowi i Ylvie trudno było czasem
orzec, która z córek zapowiada się na bardziej upartą i porywczą. W miarę jak czas upływał,
Ludmile często powtarzano, że nosi imię świętej, ale nie można było zauważyć, aby sobie to
zakarbowała w pamięci. Obie dziewczynki lgnęły do siebie bardzo, jakkolwiek często się kłóciły. A
kiedy jedna z nich brała w skórę, druga stała obok i krzyczała równie głośno, jak ukarana.
W rok później, w samo lato, Orm skończył budować kościół. Wzniósł go pod osłoną innych
zabudowań, na samym cyplu nad rzeką, i zrobił go tak wielkim, że sześćdziesiąt osób mogło usiąść
w ławkach, choć nikt nie wyobrażał sobie, skąd wzięłoby się tam kiedykolwiek tyle ludzi. Postawił
też teraz w poprzek przez całe pasmo lądu, na którym znajdowała się sadyba, mocny wał z
podwójnym częstokołem na szczycie i silną bramą w środku. Im więcej bowiem upływało czasu i
im więcej budował, tym bardziej bał się o bezpieczeństwo sadyby i chciał być w pogotowiu, aby
odeprzeć zarówno rabusiów z pogranicza, jak i siepaczy króla Svena.
Kiedy wszystko było już skończone, Ylva zgotowała wszystkim i sobie samej ogromną radość
rodząc syna. Osa twierdziła, że jest to błogosławieństwo boskie dla Orma za budowę kościoła, a i
sam Orm uważał to za wysoce prawdopodobne.
Noworodek nie miał żadnej wady na ciele i. od urodzenia obdarzony był potężnym głosem.
Wszyscy zgodnie uważali, że z małego wyrośnie z pewnością wielki hövding, jako że pochodzi z
rodu króla Haralda i Ivara Długorękiego. A kiedy malca wyniesiono z komory, aby pokazać ojcu,
Orm zdjął z haka ma ścianie swój miecz Blotungę, wyjął go z pochwy i posypał na ostrze trochę
mąki i kilka ziarnek soli. Osa podniosła potem ostrożnie dziecko, aż wargi i język malca dotknęły
tego, co mu podano na mieczu. Ojciec Willibald przyglądał się tej scenie z mroczną miną i kreślił
nad dzieckiem znaki krzyża, zrzędząc, że taki niechrześcijański zwyczaj z obnażoną morderczą
bronią to dzieło złe i wielce godne nagany. Ale nikt go w tym nie podtrzymał. I nawet Ylva, choć
zmęczona i osłabiona, wołała z łoża gwałtownie, że ksiądz nie ma w tej sprawie słuszności.
- To zwyczaj u szlachetnie urodzonych - mówiła - dzięki temu powstaje natura władcza,
nieustraszoność i szczęście w boju, a także i dar umiejętności układania słów. I nie wydaje mi się
po wszystkim, coś o nim opowiadał, aby Chrystus nie życzył takich darów ludzkiemu dzieciątku.
- To zwyczaj odwieczny - dorzucił Orm - a wiele mądrości mieli nasi przodkowie, choć nic nie
słyszeli o Chrystusie. Ja sam dostałem do lizania miecz na pierwszy posiłek i mój syn, a wnuk króla
Haralda, nie będzie gorszy ode mnie.
I na tym zostało, choć ojciec Willibald kręcił wciąż jeszcze głową i mruczał pod nosem, jaki to
uparty jest diabeł w tym kraju.
II. O PRZYGOTOWANIACH DO CHRZCIN WNUKA KRÓLA HARALDA
W owym czasie Orm lepszej był myśli niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ szczęściło mu się we
wszystkim. Pola przynosiły obfite plony, bydło szybko się rozmnażało, spiżarnie i stodoły pełne
były wszelkiego dobra. Doczekał się syna i mógł się ich spodziewać więcej, a Ylva i dzieci cieszyły
się dobrym zdrowiem. Sam Orm starannie uczył parobków, aby nie lenili się od wczesnego
świtania, a Osa czujnie doglądała dziewek w oborze i przy krosnach. Rapp okazał się zręcznym
stolarzem i kowalem, zastawiał też przemyślnie sidła na ptaki i dziką zwierzynę. A ojciec Willibald
prosił Boga co wieczór o błogosławieństwo dla nich wszystkich. Jedyne, co smuciło czasem Orma,
to to, że mieszkał z dala od morza. Mówił bowiem, że takiemu jak on bywa niekiedy tęskno, gdy ze
wszystkich stron otacza go tylko szum lasu, nigdy zaś nie słyszy poszumu morza ani nie czuje jego
słonego powiewu.
Bywało też, że Orma nawiedzały złe zmory. Miotał się wtedy we śnie tak niespokojnie, że Ylva
targała go za ramię, aby dowiedzieć się, co go gnębi. Zbudzony, opowiadał pokrzepiwszy się
mocnym piwem, że we śnie znalazł się z powrotem na mauretańskim statku w czasie ostrego
wiosłowania, wśród świstu pletni i jęków wioślarzy, zgiętych nad wiosłami z grzbietami
poznaczonymi od bicza. A na drugi dzień po takim śnie chętnie zasiadał do stolarki, wspominając
owe czasy w rozmowach z Rappem, któremu. się nigdy nic nie śniło.
Jeszcze gorsze jednak wydawały mu się sny o królu Svenie. Albowiem mauretański statek był już
tylko wspomnieniem, ale z królem Svenem i jego zemstą sprawa miała się całkiem inaczej. Sny o
nim mogły stanowić ostrzeżenie o grożącym nieszczęściu. Toteż ilekroć przyśnił mu się taki sen,
Orm odczuwał zawsze wielką obawę. Opowiadał wszystko dokładnie Osie i ojcu Willibaldowi i
prosił ich o pomoc w tłumaczeniu snów. Raz widział króla Svena na dziobie potężnego okrętu
zbliżającego się ze złym śmiechem coraz bardziej, podczas gdy on, z niewielu tylko ludźmi przy
wiosłach w łodzi, usiłował na próżno uciec. Innym razem znów leżał bezsilnie w ciemności i
słyszał krzyki i biadania uprowadzonej Ylvy. To znów jawił mu się król Sven nadchodzący ku
niemu w łunie pożarów z mieczem Blotungą w ręku, i wtedy budził się oblany potem.
Osa i ojciec Willibald uważali zgodnie, że sny takie mogą istotnie coś oznaczać, a Osa wybuchnęła
nawet płaczem, gdy usłyszała ostatni z nich. Ale kiedy się zastanowiła, uspokoiła się nieco.
- Być może - mówiła - żeś odziedziczył po mnie dar widzenia prawdy we śnie, co wcale nie wydaje
mi się godnym pozazdroszczenia dziedzictwem, bo ja sama nigdy nie miałam z tego żadnego
pożytku, a tylko więcej męki i strachu niż inni. Jedno mnie tylko pociesza, że sama nic dotąd nie
odczułam, co by mogło stanowić dla nas ostrzeżenie o jakimś nieszczęściu. Albowiem twoje
nieszczęście byłoby zaiste moim własnym i gdyby groziło coś tobie i twojemu domowi, to i ja bym
o tym wiedziała z moich snów.
- Sądzę - rozważał ojciec Willibald - że król Sven ma pod dostatkiem roboty gdzie indziej i zbyt
mało czasu, aby ciebie szukać na tych kresach. A pomyślcie także, że to ze mną ma on najwięcej na
pieńku, bo moja ręka zwaliła go z konia kamieniem, podobnie jak ręka męża bożego Dawida
poraziła poganina Goliata. A mimo to nic mi się nie śniło. Prawdą jednak jest, że drogi zła są kręte i
długie i że najlepiej jest być przygotowanym na wszystko.
Orm zgadzał się z nim co do tego i starannie doglądał, aby częstokół stawiany na obwałowaniu był
mocny i wytrzymały, a wielkie wrota zamknięte tęgimi zasuwami, tak aby można było spokojnie
spać. I niebawem nie myślał już o snach, ale tylko o wielkich chrzcinach, które zamierzał wyprawić
swojemu pierworodnemu synowi.
Wybór imienia dla nowo narodzonego nie nastręczał Ormowi żadnych kłopotów. Syn miał się
nazywać Harald.
- Może być - mówił - że nakładam na niego wielki obowiązek, nadając mu królewskie imię. Mało
kto jednak miał takie powodzenie jak król Harald i mało kto zdobył taki rozgłos. A spośród
wszystkich hövdingów, z którymi się zetknąłem, jednego tylko znam - a jest nim Almanzor z
Andaluzji - co dorównał mu mądrością. Toteż nie przysłużyłbym się memu synowi, odmawiając
mu imienia, które nosił jego dziadek.
- Jednego się tylko obawiam, gdy słyszę, że mu chcesz nadać to imię - powiedziała Ylva - a to, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin