70. Patrica Libby - Oblicza losu(1).pdf

(544 KB) Pobierz
127634141 UNPDF
Patricia Libby
Oblicza losu
Przełożyła
Kazimiera Krzysztofiak
Wydawnictwo »ABSOLUT«
127634141.001.png
1
Zręcznie balansując tacą z kawą i sokiem pomarańczo­
wym stewardesa przeszła między rzędami foteli i spytała:
— Czego się panie napiją?
Merridy odsunęła od siebie przykre myśli, otworzyła
fiołkowe oczy i powiedziała:
— Poproszę o filiżankę kawy. — Popijając aromatyczny
napój zauważyła z ulgą, że stopniowo odzyskuje spokój i opa­
nowanie. Siedząca obok niej pani Stevens, ciężarna żona ofi­
cera marynarki, niepewnie spoglądała na swoją szklankę soku.
— Mam nadzieję, że tym razem nie dostanę mdłości —
westchnęła z zasępioną miną. — Mój Boże, tak już bym
chciała poczuć pod stopami twardy grunt. Kiedy pani spała,
pilot poinformował, że za jakąś godzinę będziemy na miejscu.
Czy ktoś panią odbierze z lotniska?
— Tak — Merridy skinęła głową. — Przyjaciółka. Razem
skończyłyśmy szkołę pielęgniarską.
Pani Stevens była wyraźnie zaskoczona. Dziewczyna obok
niej wyglądała raczej na fotomodelkę, a jej elegancki kostium
i torebka z krokodylowej skóry z pewnością przekraczały
możliwości finansowe pielęgniarki. Badawcze spojrzenie są­
siadki wprawiło Merridy w zakłopotanie. Naturalnie, pomyś­
lała, pani Stevens jest zaskoczona i nie całkiem mi wierzy.
Wiecznie to samo. Widocznie wszyscy są przekonani, że
pielęgniarka musi wyglądać poczciwie i nie może by ładna.
— Będę pracowała w Moana Kai Hospital — wyjaśni­
ła. — Może właśnie tam urodzi pani swoje dziecko.
— Niestety, aż tak dobrze mi się nie powodzi. Moje
dziecko przyjdzie na świat w szpitalu wojskowym, na koszt
państwa. Na pobyt w Moana Kai Hospital może sobie
5
Patricia Libby
pozwolić tylko śmietanka Hawajów. Czy pani tam już kie­
dyś była?
— Nie. Lecę tam po raz pierwszy.
— To nie wygląda jak klinika, tylko jakiś bajeczny,
wytworny hotel ze szkła i różowego betonu — mówiła
z zachwytem Betty Stevens. — Mój mąż kiedyś mnie tam
zawiózł. Klinika położona jest w cudownym rajskim ogro­
dzie. To jakby inny świat. Jakby inny świat.
Te niewinne słowa Betty Stevens miały dla Merridy
podwójne znaczenie. Przecież właśnie o to jej chodziło —
chciała zniknąć w innym świecie. Znaleźć miejsce wolne
od dręczących wspomnień, gdzie miałaby szansę ostatecz­
nie zapomnieć o przeszłości i powoli zacząć snuć plany
na przyszłość... Czytając list od Sheili Parker miała wra­
żenie, że to jest odpowiedź na jej modlitwy. „Przyjedź
do mnie na Hawaje, Merridy. Pracuję teraz w Moana Kai
Hospital, a oni właśnie poszukują pielęgniarki. Nasz le­
karz naczelny, doktor Cabot, wie już, że miałaś najlepszy
dyplom, i chętnie Cię zatrudni. Przesyłam Ci ankietę per­
sonalną — wypełnij ją i odeślij z powrotem. Przyjedź,
proszę! Mam cudowne mieszkanko przy samej plaży, mog­
łabyś więc u mnie mieszkać. Hawaje to coś więcej niż
archipelag, to spełnione marzenie." Entuzjazm Sheili udzielił
się Merridy. Wysłała ankietę i otrzymała umowę o pracę.
W dwa tygodnie później zarezerwowała bilet na nocny lot do
Honolulu.
— Ja też kiedyś chciałam zrealizować się zawodowo —
głęboko westchnęła Betty Stevens. — Byłam stewardesą. Cały
świat stał przede mną otworem. A potem spotkałam Tima
i całe moje życie potoczyło się zupełnie inaczej. Szczęście nad
chmurami zamieniłam na szczęście w małżeństwie.
A ja zamiast obrączki od Boba na palcu, noszę plakietkę
dyplomowanej pielęgniarki nad moim wypalonym sercem,
pomyślała melancholijnie Merridy. Tylko że w moim wypad­
ku nie była to dobrowolna zamiana. Możliwość decyzji
odebrał mi los — los w postaci nieostrożnego kierowcy.
6
Oblicza losu
Tamtem człowiek stracił panowanie nad kierownicą, kilka
razy obrócił się wokół własnej osi, a potem z szaloną
szybkością wpadł prosto na samochód Boba. Zamykając oczy
Merridy wciąż jeszcze widziała Boba przewieszonego przez
pękniętą kierownicę. Nawet we śnie prześladował ją ostry,
ogłuszający zgrzyt zderzających się blach. A w uszach, niby
wieczne echo, rozbrzmiewał jeszcze jeden dźwięk —jej własny
głos, wołający Boba po imieniu, choć wiedziała, że on już
nigdy jej nie odpowie.
— To cud, że pani przeżyła — powiedział do niej lekarz,
który zajmował się jej pękniętą miednicą i połamanymi
żebrami. Nic nie odparła. Czyż miała mu powiedzieć, że
naprawdę była martwa? Po śmierci Boba nie miała już po co
żyć. Wszyscy ją pocieszali. Jej piękna, rozwiedziona matka,
która z wielką troską obserwowała apatię Merridy, Sam
Bennett, jej menadżer, który z rozpaczą przyglądał się, jak
dziesięć procent okrągłej sumki rozpływa się w powietrzu,
Leslie Thadden, autor zdjęcia, które ułatwiło Merridy wejście
do elity fotomodelek. Wszyscy chcieli podnieść ją na duchu.
— Czas leczy wszystkie rany — powtarzali bez przer­
wy. Ale czas należało dozować bardzo oszczędnie! Sukces był
niesłychanie ulotny, a publiczność miała krótką pamięć.
— Jane Merchant napisze o tobie duży artykuł —
obiecywał Sam. — Samo życie! „Fotomodelka na progu
kariery filmowej walczy ze śmiercią. Narzeczony umiera na jej
rękach". Czytelniczki popłaczą się ze współczucia. „Czy los
jeszcze raz uśmiechnie się do Merridy Martell i otworzy przed
nią wrota sławy?", kapitalne, co?
— Zostaw mnie w spokoju! — Merridy ukryła twarz
w poduszce i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Nie mogła
znieść widoku takich ludzi jak Sam Bennett, którzy nawet
największą tragedię natychmiast przetworzyliby na nagłówki
prasowe. Byleby tylko zgarnąć forsę. Kiedy Sam wreszcie
sobie poszedł, próbowała ją pocieszyć siostra Maggie:
— On nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest
okrutny i bezduszny. W jego świecie po prostu nie ma miej-
7
Patricia Libby
sca na współczucie. Tam wszystko ma swoją cenę. Pani nie
była dla niego tylko człowiekiem, lecz także, a może przede
wszystkim inwestycją, i teraz w jedyny znany sobie sposób
próbuje ocalić swój wkład. Na nieszczęściu też można za­
robić. Niech pani spróbuje go zrozumieć, panno Martell.
Potrafiła to zrozumieć, ale nie umiała tego zaakceptować.
Po raz pierwszy zaczęła przeczuwać gorzką prawdę o życiu
w Hollywood.
— Cały ten wasz świat jest z fałszywego złota — zawsze
powtarzał jej Bob. — W Hollywood wszyscy tylko biorą,
nikt nie chce dawać. — Jednakże blask i sława były dla
Merridy czymś tak nowym i fascynującym, że dostrzegała
tylko swoje marzenia. Dlatego nie wierzyła Bobowi, który
był lekarzem w klinice. Miał wzrok wyostrzony na realne
życie, wszystko poddawał analizie, starając się dociec przy­
czyny każdej rzeczy. Tylko z tego powodu niekiedy do­
chodziło między nimi do sprzeczek, które jednak kończyły
się równie szybko, jak zaczynały. Przecież najważniejsza
była ich miłość. Bob był taki dumny, gdy wygrała w kon­
kursie piękności i została Miss Kalifornii. Potem był jeszcze
bardziej dumny, kiedy słynny fotograf Leslie Thaden umoż­
liwił jej szybką karierę fotomodelki. Gdy jej twarz uka­
zała się na tytułowej stronie tygodnika ilustrowanego, na­
tychmiast kupił pół tuzina egzemplarzy i poprzyczepiał fotosy
na ścianie swego wynajętego pokoju. Ale gdy zapropono­
wano jej pierwszą rolę w filmie, entuzjazm Boba zniknął
bez śladu.
— Nie mam nic przeciwko małżeństwu z gwiazdą filmo­
wą — oświadczył między dwoma namiętnymi pocał­
unkami. — Ale obawiam się, że ty się zmienisz, Merridy. Oni
postawią na głowie twoje wyobrażenia o życiu.
Merridy oczywiście zaprotestowała. Nic się nie zmieni,
może oprócz tego, że skoro zaczęła tak znakomicie zarabiać,
to szybciej będą mogli się pobrać. Teraz jednak, kie­
dy było już niemal za późno, zrozumiała, o czym próbo­
wał jej powiedzieć Bob. W szpitalu poznała prawdę. W świe-
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin