Vladimir Nabokov - Król dama walet.pdf

(1352 KB) Pobierz
961602258.001.png
961602258.002.png
PRZEDMOWA
Ze wszystkich moich utworów powieściowych ten bystry brutal jest
najweselszy. Ekspatriacja, ubóstwo, nostalgia w żaden sposób nie wpłynęły na
staranny i ekstatyczny proces jego tworzenia. Wymyślona na plażach Zatoki
Pomorskiej latem roku, tworzona podczas następnej zimy w Berlinie i dokończona na
wiosnę powieść ukazała się na początku października, nakładem rosyjskiego
wydawnictwa emigracyjnego „Słowo", pod tytułem Korol, dama, walet . Była to moja
druga rosyjska powieść. Miałem dwadzieścia osiem lat. Mieszkałem mniej więcej stale
w Berlinie od lat sześciu. Byłem absolutnie pewien, dzieląc tę pewność ze sporą liczbą
inteligentnych osób, że w ciągu następnego dziesięciolecia wszyscy znajdziemy się z
powrotem w gościnnej, skruszonej, pełnej kiści rozkwitłych kwiatów Rosji. c
Jesienią tego samego roku Ullstein zakupił prawa do wydania niemieckiego.
Przekładu — kompetentnego, jak mnie zapewniano — dokonał Siegfried von
Vegesack; przypominam sobie, że spotkałem go na początku 1929 roku, kiedy w
pośpiechu przejeżdżaliśmy z żoną przez Paryż, chcąc wydać szczodrą zaliczkę
Ullsteina na motylowe safari we wschodnich Pirenejach. Rozmawiałem z nim w
hotelu, gdzie leżał w łóżku silnie przeziębiony, nieszczęśliwy, ale w monoklu; było to
wtedy, gdy słynni pisarze amerykańscy spędzali sporo czasu w barach i tym
podobnych instytucjach, jak to — podobno — mieli w zwyczaju.
Łatwo można przypuścić, że rosyjski autor, wybierając na postaci swojej
powieści wyłącznie Niemców (w ostatnich dwu rozdziałach pojawiamy się ja i moja
żona, ale jedynie dla dokonania inspekcji), przysparza sobie wiele nieprzezwy-
ciężonych trudności. Nie mówiłem po niemiecku, nie miałem żadnych niemieckich
przyjaciół i w życiu nie przeczytałem choćby jednej niemieckiej powieści czy to w
oryginale, czy w przekładzie. Ale w sztuce, tak jak w naturze, rażąca wada może się
okazać subtelnym środkiem ochronnym. Nie miałem nic do zarzucenia „ludzkiej
wilgoci" czełowieczeskaja włażnost ' , którą przesiąknięta była moja pierwsza powieść,
Maszeńka , opublikowana w 1926 przez „Słowo" i w niemieckim przekładzie — przez
Ullsteina, ale książka przestała mi się podobać (teraz podoba mi się znowu, ale już z
innych powodów). Postaci emigrantów, które zgromadziłem w tej gablotce wystawo-
wej, były dla ówczesnego oka tak przejrzyste, że łatwo można im było przyczepić
etykietki. To, co te etykietki mówiły, nie było już na szczęście równie jasne, ale nie
miałem ochoty trwać przy przypisywanej Francuzom technice „ludzkiego doku-
mentu", zakładającej wierny opis jakiejś hermetycznej społeczności, dokonany przez
jednego z jej członków — nie jest to dalekie, na małą skalę, od roznamiętnionej i
nudnej etnopsychologii, którą tak często deprymują nas współczesne powieści. W
fazie stopniowego wewnętrznego rozsupływania się, kiedy nie odkryłem jeszcze lub
może nie miałem odwagi zastosować bardzo specyficznych metod odtwarzania
sytuacji historycznej, które dziesięć lat później wykorzystałem w Darze , brak
jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego i bajkowa swoboda właściwa nieznane-
mu środowisku pasowały do mojego marzenia o czystym wymyśle. Mógłbym
zainscenizować KDW w scenerii rumuńskiej lub holenderskiej. Znajomość planu i
klimatu Berlina przesądziły o moim wyborze.
Pod koniec 1966 roku mój syn przygotował dosłowny przekład książki na język
angielski i właśnie ten przekład umieściłem na pulpicie obok egzemplarza wydania
rosyjskiego. Przewidywałem, że będę musiał dokonać wielu zmian, kształtując realnie
istniejący tekst powieści-czterdziestolatki, której nie czytałem od czasu, kiedy autor —
dwa razy młodszy od obecnego modyfikatora — zakończył pracę nad korektą. Szybko
stwierdziłem, że oryginał oklapł znacznie bardziej, niż przypuszczałem. Nie mam
zamiaru psuć zabawy przyszłym badaczom porównującym obie wersje, wyliczając
drobne zmiany, których dokonałem. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że wprowa-
dzając je nie myślałem o tym, by upiększyć trupa, mój zasadniczy cel był inny: dać
wciąż oddychającej istocie szansę wykorzystania pewnych wrodzonych możliwości,
których wcześniej nie pozwoliły jej wykorzystać brak doświadczenia i pochopność,
pośpiech myśli i lenistwo słowa. Możliwości owe wręcz skowytały w tkankach tej
istoty, błagając, by je rozwinąć lub wyodrębnić. Dokonałem tej operacji z
przyjemnością. „Nieokrzesanie" i „lubieżność" książki, które tak zaniepokoiły najłas-
kawszych mi krytyków w czasopismach emigracyjnych, pozostały oczywiście
nienaruszone, ale przyznaję, że bezlitośnie skreśliłem lub napisałem na nowo wiele
kulejących fragmentów, na przykład zasadniczą zmianę wprowadziłem w ostatnim
rozdziale, gdzie — pragnąc pozbyć się na jakiś czas Franza, który nie powinien
wścibiać nosa w pewne ważne rozgrywające się w Gravitz sceny, całkowicie zajmujące
uwagę autora, ten ostatni uciekł się do godnego pogardy wybiegu i kazał Dreyerowi
wysłać siostrzeńca do Berlina: młody człowiek miał tam oddać papierośnicę w
kształcie muszli, którą za cichym przyzwoleniem autora zgubił pewien kupiec
(podobny przedmiot, jak sobie przypominam, występuje w Pamięci mów , mojej
książce z 1966 roku — i jest tam całkiem na miejscu, jako że jego kształt jest taki sam,
jak kształt słynnej magdalenki z Poszukiwania straconego czasu ). Nie mam
bynajmniej poczucia, że traciłem czas pracując nad trącąca myszką powieścią. Jej
zmieniony tekst może ująć i zabawić nawet tych czytelników, którzy — niewątpliwie z
powodów religijnych — przeciwni są temu, by autor zapobiegliwie i z niewzruszonym
spokojem wskrzeszał jedną po drugiej wszystkie swoje stare książki, pracując
jednocześnie nad nową powieścią, która opętała go już pięć lat temu. Uważam, że
nawet bezwyznaniowy autor zbyt wiele zawdzięcza swoim juweniliom, by nie
wykorzystać sytuacji, która raczej nie ma podobnej sobie w historii literatury
rosyjskiej, i nie uratować przed nakazanym administracyjnie zapomnieniem książek,
z dreszczem zgrozy zabronionych w jego smutnym i odległym kraju.
Nie powiedziałem jeszcze nic o fabule Króla, damy, waleta . Zasadniczo nie jest
ona czymś nieznanym. Prawdę powiedziawszy, obawiam się, że owi dwaj giganci,
Balzac i Dreiser, oskarżą mnie o karygodną parodię, ale przysięgam, że nie czytałem w
tamtych czasach ich niedorzeczności i że nawet teraz nie bardzo wiem, o czym gadają
pod swoimi cyprysami. W końcu mąż Charlotty Humbert też nie był całkiem
niewinny.
Skoro mówimy o literackich prądach powietrznych, muszę przyznać, że byłem
trochę zaskoczony, natknąwszy się w swoim tekście rosyjskim na tyle fragmentów w
formie monologue intérieur . Nie pozostają one w żadnym pokrewieństwie z
Ulissesem , którego wówczas nie znałem, ale oczywiście od wczesnej młodości byłem
wystawiony na działanie Anny Kareniny , w której znajduje się cała scena oparta na
podobnych intonacjach, wówczas, przed stu laty, rajsko nowych, dzisiaj — porządnie
zużytych. Z kolei moje dobroduszne imitacyjki Pani Bovary , których dobry czytelnik
nie omieszka zauważyć, są świadomym hołdem złożonym Flaubertowi. Pamiętam, że
pamiętałem, pisząc pewną scenę, jak Emma skrada się o świcie do château kochanka
zdumiewająco niespostrzegawczymi bocznymi uliczkami — bo nawet Homais czasem
drzemie.
Jak zwykle chciałbym zauważyć, że jak zwykle (i jak zwykle paru wrażliwych
ludzi, których lubię, będzie miało nadąsane miny) wiedeńska delegacja nie otrzymała
zaproszenia. Jeśli jednak jakiemuś zdecydowanemu na wszystko freudyście (lub
zdecydowanej na wszystko freudystce) uda się wśliznąć, to powinien się liczyć z tym,
że w powieści zastawiono tu i tam sporą liczbę okrutnych pułapek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin