Frank_Peretti_synowie_buntu.doc

(2376 KB) Pobierz
Synowie buntu

Frank Peretti

 

 

SYNOWIE BUNTU

 

 

 

 

Rozdział 1

To mogło zdarzyć się wszędzie. Bacon's Corner nie jest żadnym nadzwyczajnym miejscem - jedno z wielu rolniczych miasteczek na dalekiej prowincji, maleńkie kółeczko na mapie samochodowej Amerykańskiego Stowarzyszenia Automobilistów. Znaki przy wjeździe informują o możliwości kupienia paliwa i zjedzenia czegokolwiek, nie ma tu żadnego hotelu i to chyba wszystko.

A jednak zaczęło się właśnie w Bacon's Corner.

Był zwyczajny wtorkowy wieczór. Wszyscy wrócili już z pracy, na większości stołów pojawiła się kolacja, zamykano ostatnie sklepy, zapełniała się gospoda. Pracownicy Zakładów Stolarki Budowlanej Bergena już wyszli, a strażnik sprawdzał, czy wszystko zostało pozamykane. W sklepie rolniczym Myersa syn właściciela chował do środka kosiarki do trawy i sprzęt ogrodniczy, gasły światła w miejscowym domu towarowym. Na krzesełkach przed zakładem fryzjerskim siedzieli dwaj emeryci, wspólnie spędzając wolny czas.

Pola i farmy po drugiej stronie trasy Toe Springs - Claytoroille z każdym dniem stawały się bardziej zielone i kwitnące, a teraz, o zmroku, wieczorny powiew przynosił całe bogactwo kwietniowych zapachów: woń kwiatów jabłoni i czereśni, świeżo zaoranej ziemi, mieszankę zapachów błota, bydła i nawozu.

Zwykły wtorkowy wieczór. Nikt nie oczekiwał niczego nadzwyczajnego. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Zresztą i tak byłoby to niemożliwe.

Zamieszanie rozpoczęło się za wynajmowanym przez kogoś niewielkim, posępnym, wiejskim domkiem, tuż przy gospodarstwie Freda Pottera. Jakaś szamotanina, trzepot skrzydeł, a potem krzyk, długi, przeraźliwy wrzask, odbijające się echem bełkotliwe wycie, mknące przez las jak świst lokomotywy: głośniej, ciszej, głośniej, ciszej. To coś kluczyło między drzewami jak ścigana zwierzyna. Wtem - błysk światła, ognista kula lśniąc i płonąc pędziła między drzewami z oszałamiającą szybkością w ślad za świdrującą uszy syreną, niemal na karku tej wyjącej istoty.

Znów wrzaski i wycie, znów błyski światła. Wypełniły już cały las.

Wkrótce pościg przeniósł się na otwartą przestrzeń.

Najpierw spomiędzy drzew wypadł jakby nietoperz, czarny stwór z wybałuszonymi oczami, tłukąc skrzydłami powietrze i ziejąc długą, żółtą wstęgą gazu. To coś nie potrafiło latać dość szybko, drapało jedynie powietrze nieudolnymi ruchami pajęczych łap. Za wszelką cenę chciało poruszać się szybciej i w panice wyło przeraźliwie.

Tuż za nim, bliziutko, niebezpiecznie blisko, z lasu wypadło jakby słońce, lśniąca kometa o ognistych skrzydłach, ciągnąca za sobą migocącą smugę. Muskularne, brązowe ramiona dzierżyły miecz - piorun.

*

Czarny stwór i kometa wzbiły się w niebo ponad Bacon's Corner, mknąc tu i tam zwariowanymi zygzakami niczym fajerwerki.

Po chwili las - niby rząd armat - wypluł kolejne makabryczne istoty, dwadzieścia lub więcej, a każda uciekała w śmiertelnym przerażeniu przed nacierającymi nieustępliwie rozjarzonymi postaciami. Straszydła rozproszyły się na wszystkie strony, niczym deszcz meteorytów.

Pierwszemu demonowi zaczęło już brakować wybiegów i sztuczek, nieustannie czuł na karku żar bijący od miecza ścigającego go wojownika.

- Dobra, poczekaj już! - rzucił przez ramię.

Płonące ostrze zatoczyło łuk w powietrzu. Demon odparował cios, ale siła uderzenia odrzuciła go w tył w zawrotnych koziołkach. Powstrzymał pęd rozkładając skrzydła, zawrócił i wrzeszcząc przeraźliwie stanął twarzą w twarz z prześladowcą. W ognistych oczach, patrzących na niego, było więcej mocy, więcej chwały, więcej świętości, niż w wyobrażeniu, przed którym do tej pory drżał. Widział wyraźnie: ten wojownik nie cofnie się nigdy. Nigdy!

Demon zniknął, zanim ostrze zdążyło wymierzyć ostatni cios. Ześliznął się ze sfery ziemskiej, ze świata ludzi, w zewnętrzną ciemność, rozwiał się w eksplozji czerwonego dymu.

Wojownik zawrócił i poszybował jeszcze wyżej, zatoczył nad głową koło swym długim mieczem, rysując w powietrzu okrąg światła. Gorzał gorączką bitwy, żarem sprawiedliwości, który ogarnął również jego towarzyszy. Uderzali na demony z wysokości, ścigali je wytrwale, nieczuli na zaklęcia i błagania.

Po prawej stronie jakiś obły, oślizły duch po raz ostatni zamierzył się na swego niebiańskiego prześladowcę - po chwili zwinął się w bezmiernym bólu i zniknął.

Po lewej jakiś jazgotliwy, chełpliwy bies przeklinał i urągał przeciwnikowi, aż powietrze zgęstniało od bluźnierstw. Był szybki, pewny, coraz bardziej przekonany, że zyskuje przewagę, gdy nagle jego ucięta głowa powirowała hen daleko, wciąż z pyszałkowatym, szyderczym uśmiechem wykrzywiającym twarz.

Pozostał ostatni. Kręcił się i miotał z jednym tylko skrzydłem.

- Już idę! Idę! - zaklinał się.

- Twoje imię? - zażądał anioł.

- Rozpacz.

Wojownik uderzył demona płazem klingi. Ten uciekł, na darowaną mu jeszcze wolność, wciąż gotów do czynienia zła. Było po wszystkim.

- Nic jej nie jest? - zapytał Nathan, Arab, chowając miecz do pochwy. Armoth, Afrykańczyk, sprawdził dokładniej.

- Żyje, jeśli o to ci chodziło.

 

- Ranna i przerażona - dodał Mota, ogromny Polinezyjczyk. - Chce stąd uciekać. I to natychmiast.

- A Rozpacz ma teraz wolną rękę, żeby ją dręczyć - powiedział Signa, wojownik o orientalnych rysach.

- A więc zaczęło się - stwierdził Armoth - i nic już tego nie powstrzyma.

 

Sally Roe leżała w trawie. Kurczowo trzymała się za gardło i łapała powietrze, próbowała oddychać głęboko i powoli, starała się opanować zamęt w głowie i zebrać myśli. Na szyi pulsowała otwarta rana, koszula w szkocką kratę poczerwieniała od krwawiącego barku. Nie spuszczała wzroku z zagrody dla kóz, ale nie usłyszała stamtąd żadnego dźwięku. Nie było tam już niczego żywego, niczego, co mogłoby ją skrzywdzić.

„Muszę się stąd zabrać, natychmiast stąd uciekać. Nie mogę tu zostać ani chwili dłużej".

Podniosła się z wielkim trudem i momentalnie oparła się o ścianę zagrody. Świat wirował jej przed oczami. Nadal czuła mdłości, choć już dwa razy zwymiotowała.

„Nie czekaj. Rusz się. Idź już".

Ruszyła z miejsca chwiejnym krokiem, potknęła się i wywróciła, ale za chwilę szła dalej. Nie weźmie za dużo ze sobą. Nie może. Nie ma czasu.

Edowi i Mose'owi było bardzo przyjemnie - a jak! - siedzieć sobie przed zakładem fryzjerskim Maxa i patrzeć na ulicę Frontową -jak nazywali trasę Toe Springs - Claytonville przechodzącą przez miasto. Ed miał sześćdziesiąt osiem lat, Mose nigdy nikomu nie zdradzał swojego wieku, więc w końcu przestano go o to pytać. Ich świętej pamięci żony już odeszły. Obaj mieli całkiem przyzwoite emerytury i zasiłki, życie toczyło się teraz miłym, leniwym tempem.

- Nie biorą, Ed.

- Bo trzeba iść w dół rzeki, Mose. W dół rzeki. Zanim podpłyną do twojego miejsca, dostają bzika. Trzeba je łapać jak mają humor.

Mose słyszał pierwszą część rady, ale drugiej już nie. Przykuł wzrok do zielonego plymoutha, który mknął poprzez miasto wioząc na tylnym siedzeniu dwójkę rozzłoszczonych dzieci.

- Ty, Ed, pamiętasz te dzieciaki, o tam?

- Gdzie?

- No tam, gdzie pokazuję!

Ed popatrzył, ale zdążył dojrzeć jedynie tył plymoutha i czubki jasnowłosych głów na tylnym siedzeniu.

- No - powiedział przysłaniając oczy dłonią - akurat dużo widziałem.

- Ee, bo nigdy nie patrzysz, kiedy do ciebie mówię! Ja je znam. To dzieciaki tego nauczyciela, tego... no, jakże mu tam...

*

Irena Bledsoe pędziła trasą Toe Springs - Claytonville tak skrzywiona, że wdawało to jeszcze z dziesięć lat jej, i tak już pokrytej siecią zmarszczek twarzy. Kurczowo zacisnęła dłonie na kierownicy i dociskała gaz, popędzając zielonego plymoutha, bez względu na to, czy Ruth i Jozjaszowi Harrisom to się podoba czy nie.

- Cicho tam! - wrzasnęła przez ramię. - To tylko dla waszego dobra, nie rozumiecie?!

Słowa Bledsoe nie były jednak dla sześcioletniej Ruth i dziewięcioletniego Jozjasza żadnym pocieszeniem.

- Ja chcę do tatusia! - nie przestawała płakać Ruth.

Jozjasz siedział cicho, oszołomiony. Wciąż nie wiedział, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

Bledsoe z całej siły nacisnęła gaz. Chciała wydostać się z miasta, zanim narobi sobie nowych kłopotów czy zwróci czyjąś uwagę.

Właściwie to zadanie nie sprawiało jej przyjemności. „Co też ja muszę dla nich robić!"

Sally wyszła na tylny ganek. Nie przestawała się trząść i podejrzliwie rozglądać naokoło. Zmieniła koszulę i założyła na wierzch niebieską kurtkę. W jedną dłoń chwyciła poplamioną krwią kraciastą koszulę, zwiniętą w wałek, w drugą - papierową chusteczkę umoczoną w oleju kuchennym.

Na zewnątrz jest cicho i spokojnie, tak jakby nic się nie stało. Stary pick-up stoi już gotowy, ale ona musi zrobić jeszcze jedno.

Popatrzyła w stronę zagrody dla kóz. Brama otwarta na oścież, kozy już dawno uciekły. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby opanować powracające mdłości. Musi jeszcze raz iść do tej komórki. Po prostu musi.

Nie trwało to długo. Serce waliło jak młot. W dłoniach nie trzymała już nic, natomiast kieszenie miała wypchane. Wypadła na zewnątrz i pobiegła w kierunku samochodu. Szybko wspięła się do środka. Wóz szczęknął, jęknął i zapalił. Gwałtownie zwiększając prędkość i rozpryskując żwir na wszystkie strony, potoczył się długą ścieżką w kierunku szosy.

Irena Bledsoe pędziła pełną szybkością, na szczęście nie było policji. - Ograniczenia szybkości i tak są niewłaściwe, po prostu niedorzeczne.

Dojechała do znaku „stop" na skrzyżowaniu dróg równorzędnych, kolejnego idiotycznego wynalazku na tym kompletnym bezludziu. Zwolniła nieco pedał gazu i stwierdziła, że prześliźnie się bez problemu.

- Co?! Skąd...!

Uderzyła w hamulce, koła zatrzymały się w miejscu z piskiem opon, samochód zarzuciło. Jakiś skończony dureń w niebieskim pick-upie skręcił jak szaleniec na skrzyżowanie, próbując uniknąć zderzenia.

Mała Ruth nie była zapięta pasami. Rąbnęła głową w przednie siedzenie i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.

Po kilku podskokach plymouth zatrzymał się niemal przodem do kierunku, z którego nadjechał.

- Zamknij się! - krzyknęła Bledsoe do dziewczynki. - Cicho już, nic ci nie jest!

Jozjasz też już płakał, śmiertelnie przerażony. On też nie był zapięty i zdążył potłuc się porządnie, zanim samochód zahamował.

- Zamknijcie się! -wrzasnęła Bledsoe. - Zamkniecie się czy nie!?

Jozjasz zauważył kobietę, która wysiadła z pick-upa. Miała rude włosy, a na głowie kraciastą chustę. Wyglądała tak, jakby zbierało jej się na płacz, trzymała się za ramię. Bledsoe wytknęła głowę przez okno i wyrzuciła z siebie stek przekleństw. Tamta pani nie powiedziała nic, ale widać Bledsoe ją wystraszyła, bo poszła z powrotem do swojego wozu i odjechała bez słowa.

- Durna! - warknęła Bledsoe. - Nie ma oczu?

- Ale pani się nie zatrzymała - powiedział Jozjasz.

- A ty mnie nie będziesz uczył, jak mam jeździć, kawalerze! Dlaczego nie zapiąłeś pasów?

Ruth nie przestawała krzyczeć. Trzymała się za głowę. Zobaczyła, że na dłoni ma krew i o mało nie wpadła w histerię. Kiedy Bledsoe to zobaczyła, powiedziała:

- Och, świetnie! Och, po prostu cudownie.

Cecylia Potter, żona Freda, była w tej chwili naprawdę zadowolona, że jedna z tych głupich kóz ma dzwoneczek - to przecież pozwoliło jej coś usłyszeć i wybiec na podwórze, zanim zwierzaki zdążyły pożreć wszystkie kwiaty.

Dwa koźlęta podskoczyły i pognały w stronę dzierżawionego domu, natomiast koza uważała, że wszystko co rośnie, należy do niej, i nie dała się zastraszyć.

- Ty zbóju! - krzyknęła Cecylia i zamachała silnymi ramionami. - Zejdziesz mi z tych kwiatów!?

Koza cofnęła się nieco, ale jednocześnie zniżyła łeb pozwalając Cecylii dobrze przyjrzeć się swoim rogom.

-Uu, jakaś ty straszna! - powiedziała Cecylia. Podbiegła do kozy, mocno chwyciła za obrożę i uniosła do góry przednie łapy obracając zwierzę w drugą stronę.

- Wrócisz, skąd przyszłaś, i to w tej chwili, i nie myśl sobie, że mnie wystraszysz! Zabieraj mi się zaraz z tymi rogami!

Koza poszła z Cecylią, przeważnie na czterech łapach, a na dwóch wówczas, jeśli choć przez chwilę się zawahała. Przez cały czas uszy miała pełne kazań i pouczeń.

- Nie mam pojęcia, jak się wydostałaś, ale jeśli sobie wyobrażasz, że będziesz się tu panoszyć po podwórzu, to grubo się mylisz! Już Sally się o tym dowie! Już ona będzie wiedziała, co z tobą zrobić. W ogóle nie wiem...

Przeszła przez podwórze pomiędzy dwoma domami i zobaczyła otwarte na oścież drzwi do zagrody.

- Sally! - krzyknęła.

Cisza. Hmm. Nie ma samochodu. Może Sally jeszcze nie wróciła. No to się spóźnia. Zawsze o tej porze jest już w domu. Ale czemu ta brama jest otwarta?

Zaciągnęła kozę przez bramę.

Wracaj, skąd przyszłaś, stara. Koniec tego dobrego...

Zaraz, zaraz, a kto tam jest w tej komórce?

- Sally?

Koza, niespodziewanie puszczona, wróciła natychmiast na podwórze. Cecylia nie poszła za nią.

Patrzyła na ciało kobiety, ciśnięte na słomę jak wyrzucona lalka, bezwładne, białe. Nie żyła.

 

*

Nathan, Armoth i reszta wojowników nisko i powoli przelecieli nad gospodarstwem. Zobaczyli, jak roztrzęsiona Cecylia wybiega z zagrody. Nathan dał znak pozostałym i w potężnej eksplozji skrzydeł wystrzelili w górę, rozświetlając wieczorne niebo smużkami światła.

Pola w dole przesuwały się pod nimi z szybkością myśli i już po chwili pochłonęło ich zielone sklepienie lasu. Przemykali poprzez gałęzie i liście, pod i nad nimi. Pędzili poprzez cienie i smugi bladego światła, przenikali grube pnie i gęste, splątane zarośla, wreszcie znaleźli się na polanie, gdzie czekał na nich Kapitan.

Opadali rozpościerając skrzydła jak spadochrony i w końcu cicho niczym płatki śniegu, wylądowali na dole. Kiedy ich stopy dotknęły ziemi, oślepiający blask tunik przybrał kolor przygaszonej bieli, płonące miecze ostygły, a skrzydła przywarły do ciała i znikły.

Tal, potężny, złotowłosy Kapitan Zastępu, już czekał z wyraźnie widoczną niecierpliwością w ognistych oczach i napięciem na twarzy. Obok stał Guilo, Moc Wielu, ciemnowłosy, brodaty, muskularny anioł o ogromnych, silnych ramionach i sercu, które pali się do walki. Byli odziani tak jak wszyscy w przygaszoną biel, z przypasanymi do boku, wzbudzającymi szacunek mieczami. Nathan rozpoczął relację, zanim jeszcze Tal i Guilo zdążyli ich powitać.

- Zadaliśmy im klęskę. Oszczędziliśmy jedynie Rozpacz.

- Niech będzie - stwierdził Tal. - Zaniesie wieść kamratom, a potem wróci do pracy. Czy są tam jeszcze jakieś duchy ze „Strzaskanej Brzozy"?

- Kilka. Okrutne, ale na razie - pokonane. Nigdzie nie widać Niszczyciela. Wysłał swoich giermków, a sam trzymał się z daleka.

- To naturalne. A co z Sally?

- Sally Roe ucieka. Ujechała już kilkanaście kilometrów na południe, w stronę Claytonville. Posłaliśmy za nią Chimona i Sciona.

- A napastniczka?

- Zabita, z naszej ręki. Nie mieliśmy wyboru. Sally była bliska śmierci. Guilo zagrzmiał słowami najwyższego uznania za akcję.

- W jakim stanie jest teraz? - zapytał Tal.

- Niezbyt groźna rana w okolicach gardła - poinformował Armoth - rana na szyi, płytka rana cięta na ramieniu. W zasadzie nie zagraża to jej zdrowiu.

Tal westchnął.

- Nie. Przynajmniej na razie nie. A niedoszła kolizja z Ireną Bledsoe? Nathan i Armoth spojrzeli na Signę, a gibki, smagły wojownik uśmiechnął się.

- Udało się, ale ledwo ledwo. Ruth Harris ma niewielką ranę na czole, za to wszyscy wyraźnie zobaczyli Sally, a Sally dokładnie zobaczyła ich.

- A teraz pani Potter znalazła napastniczkę - wtrącił się Armoth - i dzwoni na policję.

Tal przez chwilę kręcił głową jakby z niedowierzaniem. To już naprawdę wiele.

Guilo jednak odczuwał niepokój. Zaśmiał się z niejakim zakłopotaniem:

Kapitanie, nigdy nie przypuszczaliśmy, że tyle spraw naraz pójdzie po naszej myśli. A jeśli wszystko przybierze niepomyślny dla nas obrót?

Tal spojrzał w niebo i uśmiechnął się zamyślony.

Możemy tak długo liczyć na to, że pójdą po naszej myśli, jak długo modlą się święci na ziemi, a teraz modlą się na pewno.

Wszyscy zamruczeli na potwierdzenie. Każdy z nich to wyczuwał.

- Wobec tego - mówił dalej Tal -jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, to tym razem my będziemy w ofensywie, my będziemy zwyciężać, my będziemy dyktować przeciwnikowi warunki... I zyskamy jeszcze trochę czasu.

- Jeszcze trochę czasu... - powtórzyli.

- Sally powinna bezpiecznie przybyć do Claytonville z Chimonem i Scionem jako ochroną. Demon Terga musi się teraz nieźle głowić, spodziewam się, że pośle za nią jakieś duchy, by ją dręczyć. Jednak Chimon i Scion mają rozkaz nie interweniować, chyba że to byłoby absolutnie konieczne.

- Jeszcze więcej bólu, kapitanie? - przerwał Guilo gniewnie. - Jeszcze więcej zniszczenia? Czy ci niegodziwcy nasycą się kiedyś cierpieniem innych!

Tal spojrzał w ciemne, pałające ogniem walki oczy, oczy zarazem tak wrażliwe na los wybranych Bożych.

- Przyjacielu, wszyscy nad nią bolejemy. Ale jej cierpienie ma miejsce w Bożym planie i sam zobaczysz, jak się on wypełni.

- Oby już niedługo - powiedział Guilo zaciskając dłoń na rękojeści miecza. Spojrzał na Nathana i zagadnął ironicznie: - A ty na pewno masz radośniejsze wieści.

- Owszem - odparł Nathan. - O Tomie Harrisie. Jest teraz na posterunku policji i próbuje zrobić coś, żeby odzyskać dzieci. Spiera się z sierżantem Mulliganem.

Na samo wspomnienie Mulligana Guilo parsknął śmiechem, a pozostali skrzywili się z niesmakiem. Nathan kiwnął tylko głową z rezygnacją. Oczywiście mają rację.

- Przyszedł czas wypróbować wiarę Toma, poważnie sprawdzić jego oddanie - powiedział Tal.

- Jeśli o mnie chodzi, to będę obserwował świętych - oznajmił Guilo. - Zobaczymy, jak sobie z tym poradzą.

Tal dotknął jego ramienia.

To jedna z tych spraw, co do których mamy nadzieję, że pójdą dobrze.

- Oby, oby.

Przez wzgląd na Toma - powiedział Nathan.

- Przez wzgląd na wszystkich - dodał Armoth.

- Czyli doszliśmy do Bena Cole'a - Tal spojrzał na nich z wyczekiwaniem.

- Tak, teraz jego kolej - odpowiedział Nathan.

 

 

Rozdział 2

Posterunkowy Ben Cole zajechał wozem policyjnym na parking przy posterunku i przez dobrą chwilę po wyłączeniu silnika siedział za kierownicą. To był długi dzień i Ben był zmęczony. W Bacon's Corner nigdy właściwie nie działo się zbyt wiele, ale dzisiejszy dyżur był wyjątkowo wyczerpujący. Kierowca ciężarówki, którego zatrzymał za przekroczenie szybkości, dwukrotnie przewyższał go wzrostem i wcale nie był zachwycony, że dał się załatwić takiemu młodemu glinie, na dodatek czarnemu. Bill Schultz ciągle jeszcze nie zamknął swojego psa i znowu ktoś jest pogryziony. Ben ponownie przyłapał chłopaka od Krantzów z „trawką", oczywiście rodzice znowu nie zechcą w to uwierzyć.

To jest właśnie cały problem pracy w policji - zawsze widzi się tę ciemną stronę drugiego człowieka: wściekłość, krętactwa, pychę, pijaństwo, ćpanie... „Daj sobie spokój, Ben. Dzień się skończył, a na świecie jest jeszcze paru porządnych ludzi, naprawdę. Zaraz pojedziesz do domu, zjesz kolację, zobaczysz Bev. No i znów będzie fajnie".

Wysiadł z wozu. Musiał jeszcze szybko napisać raporty, zanim pojedzie do domu, a... Zaraz, a cóż to za samochody? Dwa obce wozy były zaparkowane w miejscu służbowym, zaraz, czy to nie kombi Toma Harrisa? Ale biuro już zamknięte, za późno na interesantów. Skoro jednak tu był, to chciał sprawdzić, o co mu chodzi.

Wszedł tylnym wejściem i poszedł długim korytarzem, który łączył tylne pomieszczenia i blok cel z biurami na przedzie.

„No, no, no, a na kim to znowu Mulligan tak się wyżywa?"

Na korytarzu słychać było głos sierżanta Mulligana wyraźnie dobiegający z jego gabinetu.

- No, dobra, gościu, nic mi nie musisz mówić! Proszę cię bardzo, łżyj sobie, ile wlezie! Wy, kochani, zawsze kłamiecie jak z nut, chętnie posłuchani tego znowu, a potem użyję przeciwko tobie!

- Ależ proszę pana, ja nie kłamię...

Ben zatrzymał się na chwilę i nadsłuchiwał. Ten głos brzmiał jakoś znajomo.

- No to jak, powiemy prawdę? - odezwał się Mulligan. - Nieźle sobie używałeś z tymi dzieciaczkami, co?

- Proszę pana, powtarzam jeszcze raz, nic takiego nie ma miejsca ani w szkole, ani u mnie w domu, ani nigdzie! To jakaś potworna pomyłka!

Tak, to rzeczywiście samochód Toma Harrisa i to Tom właśnie dawał się przekrzyczeć sierżantowi.

Ben musiał w to wkroczyć. Rozmowa brzmiała z każdą chwilą coraz gorzej. Panie, błagam, niech to nie będzie to, o czym myślę. A już poczułem się lepiej, kiedy myślałem o dobrych ludziach na świecie".

Przeszedł jeszcze kawałek korytarzem o nagich ścianach i znalazł się w drzwiach do biura Mulligana. Wetknął głowę do środka.

- Już jestem, Harold.

Nic takiego, po prostu zgłaszam się po skończonym dyżurze, jestem uprzejmy i rzeczowy, ot tak chcę się zorientować, co się dzieje".

Ben zamarł nagle, patrząc na roztrzęsionego, zdenerwowanego człowieka, który siedział przed wyszczerbionym, zielonym biurkiem z metalowymi wykończeniami, naprzeciw sierżanta Mulligana.

Mulligan natomiast występował w całym majestacie swej tuszy i odstręczającej buty. Najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Zawsze najbardziej podniecało go robienie czegoś niedobrego.

- Ty, Cole, popatrz, co dziś złowiłem! Następny chrześcijanin! Głowę dam, że się znacie!

Ben nie wiedział, co myśleć.

- Cześć, Tom. O co chodzi?

- Maltretowanie nieletnich! - przerwał Mulligan, jakby szczęśliwy z tego faktu i dumny ze swego trofeum. - Szykuje się nam tutaj niezła sprawa.

- Wobec tego pan wie na ten temat więcej niż ja! - powiedział Tom. Spojrzał na Bena oczami zaczerwienionymi od łez. - Ten sierżant po prostu... stał i nie robił absolutnie nic, kiedy jakaś kobieta z opieki społecznej przyszła i zabrała Ruth i Jozjasza, po prostu siłą wyciągnęła ich z domu i... - w gniewie i strachu Tom mówił coraz głośniej. - Muszę w tej chwili wiedzieć, gdzie one są!

Mulligan był twardy jak skała. Uśmiechnął się tylko szyderczo do Bena.

- Poczekaj, aż ci powiem, co ten niedojda wyczynia z dzieciakami w tej chrześcijańskiej szkole.

- Nic nie wyczyniam! - Tom podniósł się z krzesła. - Czy to do pana nie dociera?!

- A ty sobie siadaj, kolego! - Mulligan chwycił Toma i z łatwością usadził go z powrotem. Zrobił wszystko, żeby zwrócić uwagę, jak łatwo mu to poszło.

Benowi ścisnęło się serce. Chrześcijańska szkoła? Jest przecież tylko jedna w Bacon's Corner - Akademia Dobrego Pasterza, ta niewielka szkoła z pierwszymi sześcioma klasami szkoły powszechnej i prowadzi ją...

~- No, coś mi się zdaje, że twój kościół może mieć kłopoty! - odezwał się do niego Mulligan.

Ben spojrzał na Toma Harrisa, jednego z najszlachetniejszych, najbardziej prawych ludzi, jakich miał okazję poznać. Tom był po trzydziestce, miał fajne, kręcone włosy i młodą twarz. Ben wiedział, że ten człowiek jest nie tylko uczciwy - jest też najdelikatniejszy pod słońcem. „Zgłupiałeś, człowieku. Tom Harris nie zrobił niczego takiego".

- Tom - odezwał się Ben cicho - czy wiesz, jakie masz prawa?

- Nie został aresztowany! - warknął Mulligan. - Sam tu przyszedł!

- I nie wyjdę, dopóki nie otrzymam pomocy! - powiedział Tom.

- No, tylko zostaw mnie w spokoju - odparł Mulligan. - Muszą to zbadać władze stanowe.

- To zadzwońmy do nich! - powiedział Ben.

- A ty się tu nie mieszaj, Cole! Wy dwaj jesteście kumple, każdy to wie. Nie waż się nawet zbliżać do tej sprawy!

- Chcę się widzieć z dziećmi! - oznajmił Tom powoli i wyraźnie.

- Rozmawiasz z niewłaściwą osobą.

Tom wymierzył w niego palec.

- Był pan tam na miejscu! Nadużył pan swojej władzy i pozwolił, żeby ta... ta cała Bledsoe wmaszerowała do mojego domu jak... jak jakieś gestapo!

Sterroryzowała mi dzieci i na pana oczach naruszyła moje prawo do spokojnego życia!

Mulligan nawet nie drgnął na krześle. Powiedział tylko sucho:

-Uważaj tylko, Harris. Panna Bledsoe miała oficjalny nakaz sądowy, żeby zabrać ci dzieci w ramach działań podjętych po skardze, jaka została na ciebie zgłoszona! Tom nie dowierzał własnym uszom.

- Skarga?

- Ja nic nie wiem. Zapytaj Bledsoe. To jej działka.

- Ale pan wie, jak się z nią skontaktować.

- Ja się dowiem - powiedział Ben.

- Czy twój dyżur już się przypadkiem nie skończył? - ryknął Mulligan.

- Tak jest.

- To wynoś się stąd!

Ben musiał usłuchać. Rzucił tylko „Zadzwoń do mnie" w stronę Toma i ruszył do drzwi.

Właśnie w tej chwili ożyło policyjne radio. Na jego dźwięk na posterunku wszystko zamierało, bo każdy chciał usłyszeć informację.

- Bacon's Corner, Bacon's Corner, prawdopodobnie zgon na farmie Freda Pottera, ulica 197 SW, numer 12947. Karetka już jedzie.

Mulligan wyskoczył z krzesła, które przechyliło się do tyłu i rąbnęło o ścianę.

- Gdzie Leonard! Jest jeszcze?! Zadzwonił telefon.

- Cholera jasna! Jak się wali... Odbierz! Ben podbiegł do biurka w sekretariacie.

Siedzieli tam mężczyzna i kobieta. Mężczyznę Ben rozpoznał: John Ziegler, dziennikarz Hampton County Star. Jego działką była kronika policyjna okręgu, więc często kręcił się koło posterunku. Kobieta musiała być fotografem. Ziegler trzymał w ręku notes i Ben nie miał najmniejszej wątpliwości, że zapisał każde usłyszane słowo.

Znowu zadzwonił telefon.

Nie spuszczając wzroku z żądnych sensacji pismaków chwycił słuchawkę.

- Posterunek policji.

Głos po drugiej stronie zdawał się należeć do osoby szalonej.

- Trochę wolniej, proszę pani. Nic nie rozumiem.

To była Cecylia Potter. Zadzwoniła już pod 911, ale chciała się upewnić, że policja przyjedzie. Ben wiedział, gdzie jest farma.

- Dostaliśmy już wezwanie przez radio. Zaraz tam będziemy.

Tyle wyszło z pójścia do domu.

Otworzyły się tylne drzwi.

- Jest Leonard! - poinformował Ben.

Posterunkowy Leonard Jackson zgłaszał się na nocny dyżur. Był to spokojny, chudy, nieco flegmatyczny mężczyzna po czterdziestce. Mulligan o mało go n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin