MARGIT SANDEMO
Z norweskiego przełożyła
IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA
POL - NORDICA Publishing Sp. z o.o.
Otwock 1997
Lekarz spojrzał współczująco na zamożnego kupca.
- Przykro mi, panie Wardelius. Pańska małżonka nie była wystarczająco silna.
Twarz kupca nie zdradziła ani bólu, który przeżywał, ani ogarniającej go bezsilności. Stał przy oknie z widokiem na port w Bergen i patrzył na swoje trzy okręty handlowe. Wydawały mu się teraz całkiem pozbawione wartości - jemu, który zawsze był tak dumny z ich świetnie utrzymanych kadłubów i białych żagli.
- A co z dzieckiem? Co z chłopcem?
- Dziecko żyje. Ale... to dziewczynka.
- Dziewczynka?
Kupiec Wardelius mógł wreszcie nazwać swoje uczucia. Cały strach, z którym się zmagał przez ostatnie godziny, rozpacz, żal - wszystko zmieniło się w ogromny zawód.
Położna uśmiechnęła się blado do kupca.
- Czy chce ją pan zobaczyć?
- Nie. Nie, to może poczekać.
Położna zawahała się.
- Dziewczynka... trochę ucierpiała podczas porodu. Chyba trzeba ja szybko ochrzcić.
Jeszcze tego brakowało, pomyślał Wardelius z niechęcią. Cóż, może tak będzie dla niej najlepiej.
- Wezwij księdza - mruknął.
Położna ruszyła, lecz zatrzymała się w drzwiach.
- Jakie imię dać dziecku?
Te wszystkie imiona, nad którymi dyskutowali! Wszystkie były imionami dla chłopca. Rzeczywiście, żona raz ostrożnie wspomniała, że przecież może urodzić się córka, ale on z pogardą odrzucił taką możliwość. Imię dla dziewczynki? Ech, to bez znaczenia, przecież ona i tak nie przeżyje. Wardelius wybrał pierwsze imię, które mu przyszło na myśl, i ruszył w stronę drzwi. Należy mu się wreszcie chwila samotności ze swym bólem!
- Nazwijcie ją Anna - rzucił.
Anna, to małe, niechciane stworzenie, zaprzeczała wszystkim przewidywaniom. Każdego ranka uparcie budziła się w swojej kołysce, aż wreszcie wszyscy zdali sobie sprawę, że będzie żyła. Uśmiechała się do twarzy pochylających się nad nią, ale w odpowiedzi otrzymywała jedynie współczujące westchnienia. W końcu zapomniała, jak się uśmiechać, i stała się poważną istotką o wystraszonych, zdziwionych oczach.
Była jedynaczką, a mimo to miała dwie siostry, które dorastały razem z nią: Samotność i Tęsknotę.
Gorzki smak samotności był dobrze znany także czworgu innym dzieciom. Żyli daleko od siebie, tylko dwoje z nich się znało. Jednak dotkliwa samotność była im wszystkim wspólna.
Zza niebieskoczarnych gór słychać było coraz głośniejsze grzmoty. Jeszcze ostrzej popędził owce. Wreszcie ujrzał połyskujące w świetle błyskawic dachy swej wioski. Dopiero wtedy nieco się uspokoił i pozwolił sobie i zwierzętom na odpoczynek. Był przecież tylko małym chłopcem... Z trudem udało mu się spędzić stadko tego wieczora i dlatego zaskoczył go zmrok. Bał się ciemności, bo wtedy wychodzą złe moce, tak mówią wioskowi starcy. Bał się też burzy, bo jej nie rozumiał. A w tej leśnej dolinie, którą szedł, pojawiały się w nocy dzikie zwierzęta. Dlatego widok wioski tak bardzo podniósł go na duchu. Na pewno już czekają. Może wyjdą po niego? Popędził owce, które z przyzwyczajenia skręciły w ścieżkę wiodącą z doliny do wioski i już same przyspieszyły.
Złociste kwiaty wydawały się prawie białe w ciemności, wiosenne zapachy oszałamiały.
Nagle chłopiec się zatrzymał. Zwierzęta pobiegły w stronę zabudowań, lecz on nadal stał, wsparty o pasterski kij.
Z głębi doliny, którą właśnie opuścił, dochodziły dziwne dźwięki. Nie były odgłosami wydawanymi przez zwierzęta, to było coś innego. Cicho i szybko szło w tym samym kierunku, co on i owce. Słyszał bicie swego serca i drżący oddech. Czy to złe moce, które chciały go pochwycić - tego, który zuchwale ośmielił się przebywać po zmroku poza domem? Próbował poruszyć się, uciekać, lecz nie mógł. Strach przygwoździł mu stopy do ziemi. To „coś” dotarło już do miejsca, w którym ścieżka opuszczała dolinę. Było tak ciemno, z drzewa rosły tak gęsto, że nie mógł...
W tym momencie długotrwała błyskawica rozświetliła las. Ujrzał wtedy widok, którego już nigdy nie miał zapomnieć.
Grupa wielu ludzi minęła jego ścieżkę i podążyła dalej na południe. Słyszał skrzypienie wozów i głuche stąpnięcia końskich kopyt. Było coś przytłaczającego i majestatycznego w tej milczącej procesji. Chłopcu zdawało się, że jest to jakby orszak żałobny dawno umarłego króla. Znów zapadła ciemność, grzmot przetoczył się po niebie, a on nadal wyraźnie słyszał wędrowców. Gdy rozbłysła kolejna błyskawica, ujrzał, że już się oddalają. Nie zauważyli go, ukrytego pomiędzy drzewami przy ścieżce. Chłopiec miał wrażenie, że widział wielu mężczyzn, kobiety, dzieci i zwierzęta. Szczegółów strojów nie rozróżnił w tych krótkich chwilach jasności, poza tym że były obszerne i ciemne, jakby grupa chciała pozostać niewidoczna.
Jeszcze przez chwilę docierały do niego odgłosy kroków i skrzypienie kół. Wkrótce cisza ogarnęła las. Kwiaty pachniały jeszcze intensywniej niż przedtem, jakby wzmocnione tym widokiem.
Ocknął się dopiero na wołanie. To był głos ojca. Po chwili jego postać wyłoniła się z mroku.
- Gdzie byłeś, chłopcze? - spytał surowo, zaniepokojony. - Już mieliśmy iść ciebie szukać, gdy wróciły owce.
Chłopiec nie odpowiadał.
- No? Co się stało? - naciskał ojciec.
Wargi nie chciały się poruszać, sparaliżowane przeżytym strachem i napięciem.
- Zgubiłem kilka jagniąt. Długo ich szukałem.
- Masz jakiś dziwny głos?
- W lesie w nocy jest strasznie...
- Widziałeś albo słyszałeś dzikie zwierzęta?
Po dłuższej chwili chłopiec odpowiedział:
- Nie. Nic nie widziałem.
Ojciec położył dłoń na jego ramieniu. Niepewnym głosem zaproponował:
- Pospieszmy się lepiej do domu, do matki. Wiesz, jak kobiety łatwo się denerwują. A jutro nie będziesz pasł owiec sam. Poślemy z tobą kogoś starszego.
- Ojcze... - spytał chłopiec z wahaniem - co jest tam dalej na południe? Jak się idzie w dół doliny?
- Przecież wiesz dobrze. Nic!
- Nic?
- Nic. Tylko skalna ściana. Kiedyś, dawno temu, na jej szczycie był klasztor i kilka domostw. Został zbudowany przez bardzo stary zakon szukający odosobnienia. Nie wiadomo, jak dostali się na półkę z drugiej strony góry, gdzie w dole płynie rzeka. Podobno zaraza szalejąca tu kilkaset lat temu zabrała wszystkich: zakonników i chłopów. I odtąd nikt nie wie, jak się tam dostać. Dlatego gdy pójdziesz na południe, natrafisz tylko na skalną ścianę, nic więcej.
Chłopiec długo się zastanawiał. Odwrócił się w stronę wysokiej, stromej turni, ledwo widocznej w ciemności.
- Można stąd zobaczyć klasztor?
Także i ojciec zatrzymał się i odwrócił.
- Gdy byłem mały, wydawało mi się, że przy dobrej pogodzie widzę sam klasztor albo jakieś dachy. Ale to musiały być skały, klasztor leżał zwrócony raczej w stronę rzeki. A teraz... widzę tylko górę. No chodź, już idą po nas!
Zakonnicy? Czy to mogli być ci zmarli zakonnicy, którzy raz jeszcze chcieli ujrzeć swą siedzibę? A może to coś innego?
Od tego czasu chłopiec często wpatrywał się w płaszczyznę na szczycie i wydawało mu się, że widzi coś, co mogło zostać zbudowane ludzkimi rękami. Wreszcie którejś nocy, gdy znów wracał spóźniony, zobaczył w ciemności gwiazdę. Ale świeciła zbyt nisko i nagle pomyślał, że to musi być światło! Migające światełko z okna gdzieś tam, na górze, na którą nikt przecież nie mógł wejść!
Był za mały, żeby się pokusić o zbadanie tej tajemnicy. Nikomu też nie odważył się powiedzieć, co widział. Nie wiedział, dlaczego, może czuł, że to coś świętego, niewyrażalnego? A może ze strachu, że ukarzą go duchy, gdy zdradzi ich sekretną wędrówkę?
Pewnego dnia jednak, gdy owce pasły się w kotlinie, słońce przeświecało przez liście i było ciepło i bezpiecznie, chłopiec ruszył ostrożnie rzadko używaną ścieżką w głąb doliny. Pełen poczucia winy, niemal się skradał, uważając, aby nie stracić z oczu pasących się zwierząt. Dróżka niknęła pomiędzy wysokimi drzewami. Chłopiec zwolnił. W końcu nie miał odwagi iść dalej i zawrócił. Dostrzegł wtedy coś błyszczącego, co leżało w trawie. Na moment zamarł, potem rozejrzał się i podszedł bliżej. Długo stał pochylony, zanim ostrożnie dotknął tego połyskującego przedmiotu i podniósł go.
Nigdy jeszcze nie widział czegoś równie pięknego! Nie wiedział, co to może być. Płaskie, bogato zdobione, lekko uszkodzone z jednej strony, dokładnie mieściło mu się w dłoni. Chłopiec gładził to ostrożnie, aż w końcu włożył po znoszoną koszulę.
Wieczorem, leżąc w łóżku, obracał tajemniczy przedmiot w palcach, aż promienie księżyca rozpaliły w nim tysiące błyszczących kryształków. Uśmiechnął się, zachwycony.
Kilka dni później zdarzyła się katastrofa. Ziemia, która w tych rejonach często się poruszała, zadrżała i zamieniła wioskę w gruz i popioły. Wkrótce dotarli tu ludzie, aby zbadać szkody i zająć się ocalonymi, wśród których był zrozpaczony, bezdomny chłopiec. Wzięli go ze sobą.
Kupiec Wardelius zmiął list, który właśnie dostał od przyjaciela.
- Znowu syn! - rzucił niechętnie. - Wszystkim rodzą się synowie. A ja co? Tylko córka! I żeby chociaż...
Zamilkł. Anna pochyliła głowę nad robótką. Znała już to na pamięć, ale ból za każdym razem czuła taki sam.
Ojciec mówił dalej, chcąc zatrzeć wrażenie swoich słów:
- Muszę przewieźć towary nad Morze Śródziemne. Genua, Wenecja, Raguza, Aleksandria... Ponieważ twoja ciotka umarła, a mój sługa pokładowy uciekł do konkurencji, pojedziesz ze mną. Zajmiesz się gospodarstwem na okręcie i będziesz dbała o moje zdrowie. Oszczędzę w ten sposób na dwóch służących, jednym dla ciebie tutaj i drugim dla mnie tam.
Anna spojrzała na ojca przerażona.
- Mam jechać? W świat?
- Tak. Skończyłaś przecież piętnaście lat, ciotka nauczyła cię już prowadzić dom. Odtąd będziesz pływała ze mną. Tak będzie najprościej.
Kupiec Wardelius myślał czysto ekonomicznie. Nie lubił niepotrzebnych wydatków, pewnie dlatego stał się tak bogaty.
Jego córka nadal siedziała i wyglądała, zamyślona, przez okno. Ogarnął ją strach. Opuścić Bergen? Opuścić to, co znała, nie móc ukryć się w własnym domu? Wyjść do ludzi?
Poruszona, wstała i pokuśtykała do koszyka z robótką. Była drobną, bladą dziewczynką o krzywych ramionach i krótszej jednej nodze. Podczas narodzin jej kręgosłup poniósł nieodwracalne szkody. Po śmierci matki zajmowała się nią ciotka. Kupiec Wardelius dbał o interesy i rzadko zwracał uwagę na córkę. Nie zauważał, że często siedziała zaczytana, nie dostrzegał jej pędu do wiedzy ani tego, że wyrosła na mądrą i rozsądną istotę. Mogłaby wiele osiągnąć, gdyby dziewczętom pozwalano studiować...
Ciotka, osoba miła, lecz pozbawiona wyobraźni, była zadowolona, gdy Anna zajmowała się tymi głupimi książkami w bibliotece. Nie musiała wtedy brać jej na spacer i wstydzić się ludzkich spojrzeń.
Anna drżącymi dłońmi zamknęła koszyk z robótką. Jej serce wypełniła mieszanina strachu i podniecenia. Przerażała ją wizja opuszczenia bezpiecznego domu, ale ileż to razy, siedząc w bibliotece, marzyła o zobaczeniu tych miejsc, o których czytała? I teraz miałaby ruszyć w świat! Ona - Anna Wardelius, której ciotka przepowiadała życie w samotności! Z pewnością zostanie starą panną, mówiła. Któż bowiem zechce taką jak ona?
- Szybko! Szybko na pokład! - szeptał gwałtownie ojciec, markiz di Ferro, w ciemności nocy.
Mały Giovanni, w aksamitnym ubranku z białymi koronkami wokół nadgarstków i szyi, rozglądał się ze zdziwieniem po weneckim porcie. Wokół rozlegały się ochrypłe głosy; zapach smoły, lin, wodorostów i rybich resztek wiercił w nosie. Przed sobą widział okręt, który miał ich przewieźć przez Adriatyk do Raguzy.
Matka przebiegła przez trap, jęcząc i narzekając, jej szerokie jedwabne spódnice szeleściły i mieniły się w świetle latarni. Lokaje uwijali się, przenosząc ostatnie kosze i skrzynie z rzeczami, które rodzinie udało się wynieść z pałacu.
Giovanni ostrożnie postawił stópkę na trapie, bał się, że ubrudzi buty. Ojciec popchnął go do przodu i wszyscy znaleźli się na pokładzie. Odrzucono cumy i okręt cicho odbił od brzegu.
- Zhańbieni! - narzekała matka. - Zhańbieni i bez pieniędzy!
- Zamilcz! - przerwał jej markiz di Ferro. - Nie jesteśmy całkiem bez pieniędzy. Mamy trochę na przetrwanie jakiegoś czasu w Raguzie. Doża niedługo umrze, a wtedy wrócimy do naszego pałacu w Wenecji i odzyskamy cześć.
- Jakim to sposobem? - wykrzyknęła przenikliwie jego małżonka, schodząc do mesy. - Myślisz, że wenecka signoria tak szybko zapomni o skandalu?
- Cicho, kobieto, masz głos ostry jak siekiera - mruknął markiz ponuro.
- Nie, właśnie nie będę cicho! Byłam cierpliwa, gdy marnowałeś naszą fortunę na hulankach ze swymi przyjaciółmi, ale tego ostatniego wybaczyć nie mogę. Młoda żona doży! Jak mogłeś?!
Markiz di Ferro wysyczał: „Zamknij się, ty przeklęta babo”, ona jednak nadal krzyczała:
- Gdybyś chociaż miał tyle poczucia dobrego smaku, aby zachować dyskrecję! Ale nie, musieliście dać się przyłapać! A teraz doża chce się zemścić. Zajął nasz pałac, a pełne chwały nazwisko di Ferro wymazał ze Złotej Księgi Wenecji! - jej głos wzniósł się do rozpaczliwego krzyku.
Mąż odparł gwałtownie:
- Bądź wdzięczna, że uratowałem nas przed żołdakami doży! Dziś w nocy mieli nas zamknąć do więzienia, tak ostrzegł mnie przyjaciel. Ale teraz nas nie dostaną.
- A jak, myślisz, przyjmą nas w Raguzie? Te dzikusy, Dalmatyńczycy, nie za bardzo lubią Wenecjan.
- Mam przyjaciół w Raguzie, pomogą nam na początku. Znają „Piękny las” bardzo dobrze i pomogą nam stanąć na nogi.
- Jaki znów piękny las?
- Tak ci niewolnicy nazywają Raguzę. W ich barbarzyńskim języku to Dubrownik. Oni boją się bardziej Turków niż nas, będą wiec po naszej stronie.
- Tak, ty na pewno możesz tak powiedzieć. Zaraz zaczniesz nadskakiwać ich żonom i znów będziemy musieli uciekać.
Żadne z nich nie pomyślało o małym Giovannim, który przysłuchiwał się rodzicom, zmęczony i przestraszony. Rozglądał się z obrzydzeniem po ciemnym wnętrzu okrętu i tęsknił do swego ślicznego łóżeczka z jedwabną pościelą i do wspaniałych zabawek mechanicznych wiszących pod baldachimem.
Postanowił, że kiedyś tam powróci. Odzyska wszystko, co ci głupi słudzy doży im ukradli!
W dole urwiska bez przerwy huczała rzeka. Słyszała ją zawsze, stała się w końcu częścią jej świata. Nie znała zresztą innego. Rzeka nigdy nie cichła, spieszyła z hałasem przez szeroką dolinę. Po drugiej stronie góry był jedynie nieprzebyty, dziki teren.
I tak już miało pozostać. Jej świat składał się tylko z rzeki, pustkowia, góry, na której żyli i domów na niej. Zielone łąki, zagajnik, małe poletka. Więcej nic nie znała.
Stara Marta weszła i, jak zwykle, dygnęła nisko.
- Podano do stołu.
Dziewczynka poszła za nią do jadalni, w której każdy dźwięk odbijał się od sklepienia. Ciężkie, długie stoły nosiły ślady wieloletniego używania. Było tam miejsce dla co najmniej pięćdziesięciu ludzi, na wapiennej podłodze pozostawiło swe ślady wiele par butów. A teraz tylko ona i Marta ze swym starym mężem byli w tej Sali.
- Czy mogę potem wyjść się pobawić, Marto?
- Nie, moje dziecko, przecież nie masz z kim się bawić.
- Oczywiście, że mam! - zaprotestowało dziecko z naiwnym przekonaniem malującym się w wielkich, ciemnobrązowych oczach. - Przecież jest Drago! Dlaczego tak długo tu nie był? On jest miły i taki duży, i silny. Chcę, żeby tu przyszedł, Marto! Zaraz!
Staruszkowie wymienili spojrzenia.
- To... niemożliwe - niechętnie odrzekła kobieta. - Drago nie może już tu więcej przychodzić.
Dziewczynka ze złością kopnęła stół.
- Ja chcę, żeby przyszedł! Chcę, chcę, chcę!!! Tu jest tak nudno, nie mam z kim się bawić!
Starzec mruknął do żony:
- No, pozwól mu przyjść... To biedne dziecko jest takie samotne.
Marta westchnęła głęboko i cicho odpowiedziała:
- Ona nie jest już dzieckiem, mimo że nadal chce się bawić. On już nie powinien jej widzieć.
Głośno rzekła:
- Drago ma dużo roboty.
Oczy dziewczynki pociemniały w zamyśleniu.
- Gdzie są wszyscy, Marto? Było nas kiedyś więcej: matka, ojciec, ciotka, wuj, ich dzieci, służba... Co się z nimi stało? Czasami zdaje mi się, że jesteśmy tylko we czworo na całej ziemi. Albo tylko my troje.
Marta obserwowała śliczną twarz dziecka.
- Nadal mieszka dużo ludzi i tu w domu, i na zewnątrz. Ale zachorowali i nie możemy dopuścić tej choroby tutaj. Dlatego nie powinniśmy się z nimi widywać.
- Czy to niebezpieczna choroba?
- Tak, bardzo - odpowiedziała Marta poważnie.
- A czy Drago też jest chory?
- nie, Drago nie.
- To dobrze.
Dziewczynka znów zadumała się.
- Marto, kim ja jestem naprawdę?
Stara wstała gwałtownie.
- Dziwne pytanie - odrzekła niepewnym głosem. - Panienka dobrze wie, kim jest! A mieszkamy tutaj, dopóki po nas nie przyjdą. Wtedy wrócimy.
Oczy dziewczynki rozbłysły.
- Wrócimy?! Dokąd?
- O tym porozmawiamy innym razem - obiecała kobieta i zaczęła z hałasem zbierać talerze i sztućce.
Mała podeszła do okna i wdrapała się na szeroki parapet.
- Rzeka - wyszeptała do siebie. - Nienawidzę jej. Nienawidzę tej wielkiej, okropnej samotności.
Gwałtownie, niemal ze szlochem, wciągnęła powietrze.
Mój Boże, pomyślał, a jego młodą, zdradzającą wrażliwość twarz wykrzywił grymas bólu. Mój Boże, obarczyłeś mnie zbyt dużą odpowiedzialnością. Było nas ponad pięćdziesięcioro - i już połowy nie ma! Najpierw trzęsienie ziemi, a teraz to! Te wszystkie groby, które wykopaliśmy! I nadal odchodzi jeden za drugim.
Jego wzrok powędrował w stronę długiego budynku na skraju osady. Ilu jeszcze tam pozostało? Już nie liczę tych, których stamtąd wynosiłem. Jest tam Marta, jej mąż, jacyś służący, ale oni? Ilu z nich jeszcze zostało? Czy jeszcze żyje dziewczynka, która z taką ufnością traktowała mnie jak najlepszego przyjaciela? A może jedno z tych drobnych, owiniętych w całun ciał było jej ciałem?
Jak długo jeszcze choroba będzie tu szaleć? Wydaje się, jakby minęły już miesiące, lata całe, od kiedy nastała. Co z nami będzie, co ze mną? Czy jest przed nami jakaś przyszłość? Oni mówią, że musimy czekać. Czekać na pomoc i na ten wielki dzień triumfu, kiedy będziemy mogli wrócić. Ale ja nie mam czasu na czekanie. Jestem młody, moje życie ucieka. Ale jestem też odpowiedzialny za tych ludzi. Spada na mnie coraz większa odpowiedzialność, wkrótce będę ostatnim, którego nie zaatakowała choroba, ostatnim młodym i silnym. Czuję się jak złapany w pułapkę. I tak przecież jest. To pułapka bez wyjścia.
Poszedł żąć zboże. Robił to sam, nikt już nie był w stanie mu pomóc.
Daleko w dole huczała rzeka. Ileż to razy stawał na skraju urwiska i marzył, żeby starczyło mu odwagi na ten skok ku wolności! Ale to by się nie udało. Brzeg urwiska jest nierówny, zanim doleciałby do wody, z pewnością by się zabił. A poza tym przecież nie mógł zostawić ich na pastwę losu...
Ojcze niebieski! modlił się. Coś musi się zdarzyć, zanim nie będzie za późno! Ktoś musi tu dotrzeć! Ale skąd miałby znać drogę?
Wszystkie te epizody nie rozegrały się jednocześnie, mogły dzielić je lata. Były tylko częściami łamigłówki, a mimo to kształtowały młode, niedojrzałe charaktery na różne sposoby. W końcu jednak drogom bohaterów dane będzie się skrzyżować, a wtedy te elementy, dopasowane do siebie, utworzą całość.
Markizowi di Ferro nie poszło zbyt dobrze w Raguzie. Owszem, otrzymał dom i pomoc od przyjaciół, lecz wciąż nie mógł przeboleć, że on, jeden z notabli weneckich, siedzi teraz na prowincji. Jego wyniosłość odstraszała ludzi nawet początkowo życzliwie do niego nastawionych. Ani on, ani jego żona nie byli zadowolenie z nowych warunków życia. Mały Giovanni rósł w atmosferze przesyconej myślami o zadośćuczynieniu i zemście, marzeniami o utraconym blasku bogactwa - i ciągłymi kłótniami rodziców.
Nie upłynęło jeszcze wiele miesięcy od ich przybycia do Raguzy, gdy przedziwne pogłoski doszły ich uszu. Mówiono o serbskich awanturnikach i poszukiwaczach szczęścia włóczących się po mieście i zadających dziwne pytania, o tureckich żołnierzach w przebraniu, rozsyłanych przez sułtana. Byli wszędzie, czujni, nadsłuchujący uważnie i cierpliwie.
Giovanni dowiedział się wkrótce, o co chodzi. W mieście rozeszła się pogłoska, albo raczej legenda, o zaginionym skarbie Serbów. Markiz z oczami płonącymi szaleńczym zapałem opowiadał o niej rodzinie podczas obiadu.
- Na to właśnie czekaliśmy! - wykrzyknął. - To jest znak od Boga! Gdy ten skarb będzie mój, wykupię połowę Wenecji!
- Dobrze, dobrze... - mitygowała go żona kwaśno.
- No, może nie połowę, ale na pewno pałac di Ferro. Z takim majątkiem będziemy mieli zapewnione miejsce w najbliższym otoczeniu doży. Jest już nowy doża - dodał szybko, chcąc uniknąć tyle razy już słyszanych wyrzutów.
...
Ninoczka115