Adler Elizabeth - Dziedzictwo tajemnic.rtf

(1572 KB) Pobierz
Elizabet Adler

Elizabet Adler

Dziedzictwo tajemnic

1

Maudie

Ardnavama, Connemara

Ponieważ ta opowieść w równym stopniu dotyczy przeszłości, jak i czasów obecnych, muszę wreszcie przyznać, że jestem starą kobietą.

Ale gdyby ktoś z was nazwał mnie starą Maudie Molyneux, pewnie po szczułabym go psami - tymi dalmatyńczykami, które leżą za mną rozparte w wielkim starym fotelu niczym dwie cętkowane, przerośnięte poduchy.

Skończmy z kwestią lat, byśmy nie musieli już do niej powracać.

Nigdy nie myślę o sobie „stara”, ale od tak dawna kłamałam na temat własnego wieku, że doprawdy nie jestem już w stanie spamiętać, ile mam lat, nawet jeśli Niewierna Brygida w kuchni nie daje mi o nich zapomnieć.

- Jak mogła pani powiedzieć Georgiemu Putnamowi, że ma dopiero siedemdziesiątkę - zapytała właśnie kilka dni temu - skoro on wie, że jest od pani o dziesięć lat młodszy?

- To przywilej kobiety - odpowiedziałam jej wyniośle, choć poczułam - wyznaję - rumieniec wstydu.”

Otóż, nie wiem a Brygida jest poniekąd moją dobrą przyjaciółką.

Urodziłyśmy się mniej więcej w tym samym czasie, a gdy była młoda, podjęła pracę w Wielkim Domu i od tej pory jest ze mną.

Chcecie wiedzieć, dlaczego nazywa się Niewierną Brygidą?

Takie przezwisko nadali jej za młodu wieśniacy.

Była wtedy przystojną dziewczyną, postawną i hożą, i zmieniała mężczyzn jak rękawiczki, za żadnego nie wychodząc.

Zawsze jej mówię o swym domniemaniu, że powodem było to, iż miała w sobie coś z kokotki.

- Może by już pani przymknęła usta - wrzeszczy na mnie, gdy się z nią tak droczę.

- Każe pani ludziom uwierzyć w tę potwarz!

Ja nigdy nie byłam kokotą, jak to pani zwie.

Raczej już na odwrót, z tego, co pamiętam.

- tu ma chyba rację.

Gdy byłam dziewczyną, wcale nie można mnie było nazwać piękną; nawet ładna brzmiałoby zbyt optymistycznie.

Podobnie jak moja matka, Ciel Molyneux, byłam drobna, chuda i rudowłosa, z twarzą psotnego kota, a mój śmiech, na co zawsze uskarżał się papcio, był zbyt głośny.

Zmorę mojego życia stanowiły piegi.

Z wyjątkiem czasów, gdy miałam dwadzieścia lat i poznałam Archiego, który zwykł je liczyć.

Och, a to może stać się niebezpieczną zabawą...

Choć może raczej nie wypada tego mówić?

Mamusia zawsze powiadała, że powinnam opanować sztukę dyskrecji, a także wiedzieć, kiedy należy zamilknąć, aleja nigdy tego nie potrafiłam, więc teraz też nie będę zmieniać obyczajów.

A jak wyglądam dzisiaj, jeśli ktoś pragnie zapytać?

W gruncie rzeczy niewiele się zmieniłam.

Drobna, chuda, o przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, z rudymi loczkami, które farbuję, i przez to są może nieco zbyt dziewczęce, ale takie właśnie lubię mieć.

Noszę zawsze mój ulubiony, szerokoskrzydły kapelusz Jack Yeats z czarnego filcu, wgnieciony na czubku, a ponieważ, jak większość Irlandczyków, jestem zwariowana na punkcie koni, mam zazwyczaj na sobie płowe bryczesy, model z około 1930 roku, szerokie w udach niczym wory i czerwoną kurtkę myśliwską, co prawda wyblakłą i wystrzępioną na szwach, ale skoro już muszę być stara, to do licha niech się chociaż czuję swobodnie.

No i te buty, które leżą jak ulał i nadal są wyśmienite.

Zrobił je najsłynniejszy z londyńskich szewców.

Och, dla Molyneuxów liczyło się wówczas tylko to, co najlepsze.

To, co najlepsze - przez całe lata i stulecia.

No i nigdy nie wyrzucaliśmy niczego; mam każdą z sukien, jakie kiedykolwiek nosiłam, z wyjątkiem tych najulubieńszych, które po prostu zdarły się od częstego noszenia.

W mojej szafie, jeśli tylko ruszycie ryżą kotkę Klarę - tam właśnie powiła swoje kocięta - znajdziecie prawdziwe kreacje Chanel z 1930 roku i „New Look” Diora z 1947 roku.

Szperajcie dalej, a napotkacie stroje od Schiaparelli oraz mamusine suknie z kolekcji i Poireta, i Douceta, i Yionneta.

Są tam także kreacje Fortuny i Fam i Worth, a wszystko to uwielbiam nosić.

Nadal mamy tu zwyczaj przebierać się do obiadu.

Wiadomo, trzeba przestrzegać pewnych norm.

To samo dotyczy tego domu, Ardnavamy.

Zalany morzem przedmiotów nagromadzonych w ciągu minionych stu pięćdziesięciu lat, i zaniedbany, jest nadal najbardziej uroczym domem, w jakim kiedykolwiek po stała moja noga.

„Jesteś stronnicza”, możecie powiedzieć i będziecie mieli rację, lecz on wciąż pozostaje piękny.

To irlandzki dwór w stylu georgiańskim, nie za duży i nie za mały.

Biała farba łuszczy się, słodko pachnące letnie róże pną się wokół jak szalone, kiedy piszę te słowa, a trawnik pod moim oknem pokrywa gruby dywan stokrotek, otoczony niesforną gęstwiną zmagających się ze sobą barwnych kwiatów i wybujałych chwastów, aczkolwiek skłonna jestem przyznać, że chwasty mają przewagę.

Wysokie okna o podnoszonych skrzydłach są szeroko otwarte, by chwytać słoneczny blask późnego popołudnia, a z naszych kominów unosi się gryzący dym torfowy.

Drzwi wejściowe to doskonały przykład najlepszego georgiańskiego stylu: z dwóch stron obramowane parą wysokich, wąskich okien i zwieńczone wdzięcznym oknem półkolistym; jak zwykle stoją szeroko otworem na powitanie przyjaciół, co w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego irlandzkie domy na wsi są notorycznie zimne.

Ja sama zawsze myślałam, że Ardnavama jest niczym klejnot spowity w zielony atłas.

Trawniki, rabaty, krzewy - i porośnięte drzewami wzgórza, wspinające się z tyłu za domem i opiekuńczo otaczające go dokoła.

A na prawo, w prześwicie pomiędzy wzniesieniami, widać przelotny błysk morza.

Wewnątrz wszystko jest pokryte wyblakłą tapetą w kolorze eau de nile i wystrzępionym perkalem.

Od dawna nie tknięto tu niczego - odkąd w latach czterdziestych mamusi skończyły się pieniądze.

Nadal jednak pozostają nam resztki wielkości i nasze wspomnienia: srebrne trofea z wystaw koni, potrzebujące wyczyszczenia, walczą na kredensie o skrawek miejsca z chyba dwudziestką chromowych mieszalników do koktajli i srebrnych georgiańskich wiaderek do lodu.

Dębowe podłogi pokryte są wysłużonymi perskimi dywanami, a ogromne chińskie wazy stoją przepełnione zasuszonymi hortensjami i różami, których barwy wyblakły, nabierając czarownego, jasnopłowego koloru, tak dobrze współ grającego z patyną starego drewna.

Są tu szerokie, skrzypiące schody z desek dębowych, śmiertelnie zdradliwe w czasach mojej lekkomyślnej młodości.

Wystarczył jeden niebaczny krok na drugim stopniu od góry, a wszelkie zwariowane pomysły mogły się zakończyć.

Złote brokatowe zasłony są zaś tak stare, że nie wolno ich zaciągać, jeśli się nie chce, by rozpadły się w rękach na proch.

Torfowe ogienki bez przerwy tlą się sennie na ozdobnych żelaznych paleniskach, pokrywając czernią marmurowe kominki i zlewając swą gryzącą woń z delikatnym aromatem mieszanki korzeni i ziół, z do chodzącym z kuchni rozkosznym zapachem świeżo upieczonych drożdżówek i placuszków, a także z wszechobecnym kurzem.

I gdy tak patrzę, mam wrażenie, że na każdym krześle leży stos książek i około miliona starych egzemplarzy „Horse and Hound” oraz „Irish Field”, a może też jeden lub dwa koty.

Obdarzam to miejsce wielką miłością, mimo że nie tutaj się urodziłam.

Zjawiłam się na tym świecie w pewien letni dzień, na poły słoneczny, a na poły deszczowy, w roku 1910, nie dalej niż o milę stąd.

W Wielkim Domu.

Mój ojciec już zawczasu nastawił dobre porto, które popijam teraz wieczorami; widzicie, spodziewał się chłopca, a dla chłopców zawsze wstawiano młode porto do piwnicy, tak by dojrzało do wypicia, gdy syn skończy dwadzieścia jeden lat.

Oczywiście, kiedy się pojawiłam, ojciec spojrzał tylko na mnie, wzruszył ramionami i powiedział do mojej matki:

- No cóż, jeśli to wszystko, co mogliśmy zdziałać, dopilnujmy przy najmniej, by jeździła konno jak mężczyzna.

I dopilnował.

Inni pamiętają dziecinne wózeczki, a ja pamiętam stajnie.

Zapach koni jest moim pierwszym wspomnieniem.

I, chwała Bogu, polubiłam je tak jak inne dziewczynki lubiły lalki.

Nigdy nie czułam strachu.

Miałam swojego małego, łagodnego kucyka z Connemara, ciemnobrązowej maści, a gdy już skończyłam trzy lata, papa wybaczył mi, że nie jestem chłopcem.

Myślę, że - co więcej - był wręcz dumny ze swojej nieustraszonej córeczki - amazonki.

Papcio i mamusia byli zapalonymi podróżnikami i zawsze brali mnie ze sobą, poczynając od roku moich narodzin.

Mamusia powiedziała, że nie zamierza pozostać w domu, a tatuś - że nawet mu się nie śniło zostawiać ją, tak więc wyruszyliśmy wszyscy razem.

Oczywiście do Paryża i do Deauville na wyścigi.

Potem kasyna w Monte Carlo i Biarritz, gdyż mamusia uwielbiała dreszczyk emocji.

Powrót tutaj na polowanie i łowienie ryb, a potem do Londynu na sezon towarzyski, do Ascot i Goodwood, i na żagle w Cowes.

Och, no i przyjęcia.

Nigdy już nie będzie tak wspaniałych przyjęć!

A może to młodość sprawia, że wszystkie przyjęcia są udane.

Gdy ma się lat siedemnaście...

A potem jeszcze Baden - Baden i Schwarzwald, i wreszcie narty w Saint Moritz.

Och, doprawdy byłam wędrującym dzieckiem, z guwernantką i z kufrem pełnym zabawek oraz z dwojgiem uwielbiających mnie rodziców.

Kiedy miałam dziesięć lat, zdążyłam już przywyknąć do jeżdżenia pociągiem - promem z Victoria Statioo w Londynie do Paryża.

W wieku lat czternastu zaś stałam się małą bywalczynią Blue Train na trasie do Riwiery.

Podróżowałam tak często, że mogłabym z powodzeniem jeździć sama, choć oczywiście rodzice nigdy mi na to nie pozwolili.

No i znali mnie wszyscy portierzy w najlepszych hotelach: Claridges, Lancaster, Hotel de Paris i Gritti Palące.

Wam, młode stworzenia, wraz z waszymi dżinsami i kowbojskimi butami, uczelniami i karierami, wydaje się to chyba równie odległe w czasie jak inna planeta, ale kiedy mamusia i papcio uznali, że wymykam im się spod kontroli i wyprawili mnie, bym skończyła szkołę w Paryżu, po myślałam, że to kres mojego świata.

Byłam zesłańcem z Ardnavamy, niczym osławiona Lily.

Ale o Lily opowiem wam później - „wszystko w swoim czasie”, jak mawiała mamusia, gdy się niecierpliwiłam.

A jednak dziw bierze, że rozmowa wciąż wraca do „Nikczemnej” Lily Molyneux, choć z drugiej strony, była to kobieta, której się nie da zapomnieć.

Tak czy inaczej, zostałam zesłana na rok.

Walczyłam przeciw tej decyzji, i to jak walczyłam!

Wylałam całe wiadra łez, lecz bez skutku.

A gdy się tam znalazłam, spodobało mi się, choć oczywiście nigdy im się do tego nie przyznałam.

Użalałam się nieustannie, aż do końca.

Niech sobie cierpią katusze.

Wysłano mnie tam w nadziei, że przeistoczę się w młodą damę, ale nikt nie wydawał się zaskoczony, gdy tak się nie stało.

Mamusia powiedziała, że jestem indywidualistką i nigdy nie nakłaniała mnie do udawania kogoś innego.

Miałam siedemnaście lat, płomiennorude loki, zabawną, drobną twarzyczkę i niebieskie oczy jak wiele z rodu Molyneux.

Byłam rozgarnięta, żywa, skłonna do żartów i lubiła mnie niesłychanie cała gromada przyjaciół.

Potem wróciłam do domu i musiałam odgrywać rolę wchodzącej w towarzystwo panienki.

Czy możecie sobie wyobrazić mnie, tonącą w białych tiulach, z piórami we włosach niczym nastroszona papuga?

Mając dwadzieścia lat, myślałam tylko o koniach i mężczyznach.

W tej właśnie kolejności.

Z wyjątkiem Paryża, gdzie było inaczej: w pierwszym rzędzie mężczyźni, a później konie.

Wy co prawda wiecie, że nigdy nie byłam pięknością, ale mówiono, że jestem zabawna z owym nieustającym potokiem słów i wibrującym śmiechem który odziedziczyłam po mamusi - ludzie pragnęli go słuchać.

- Maudie Molyneux nie staje po niczyjej stronie - mawiano.

- Ona jest miła dla każdego.

- Muszę wyznać, że ciekawe plotki dawały mi prawie tyle samo przyjemności, co porządna, forsowna jazda przez pola w mglisty jesienny dzień.

Uwielbiałam też Paryż i stroje, i jeszcze dzisiaj wstyd mi się przyznać, ile pieniędzy roztrwoniłam na kapelusze.

Szczególnie na te małe koktajlowe kapelusiki, które nosiło się w latach trzydziestych.

Na Faubourg St Honore była pewna kobieta; jakże się ona nazywała?

Ach, prawda: Madame Simonetta, która robiła te małe pęczki nakrapianej siateczki i piór, przy czym każdy z nich kosztował fortunę.

Ale były boskie, warte każdego wydanego pensa.

Mam je ciągle na piętrze, wraz z całą resztą rupieci.

Komu w owych beztroskich dniach śniło się to, co miało wkrótce nastąpić?

Zawsze powiadam, że przeżyłam dziesięć wspaniałych lat, po czym wszyscy z nas, głupiutkie młode stworzenia, byliśmy zmuszeni dorosnąć.

A gdy nadszedł rok 1939, zbyt wielu z nas musiało umrzeć.

Moi przyjaciele rozproszyli się tak po kontynencie europejskim, jak i po Anglii czy Irlandii.

Niektórzy nawet walczyli po przeciwnej stronie.

Wszyscy byliśmy jak oszołomieni: jednego dnia flirtowaliśmy ze sobą i urządzali zabawy, a już nazajutrz mieliśmy się nawzajem nienawidzić.

Ale przypuszczam, że na tym polegają wszystkie wojny.

Kilku nikczemnych złoczyńców kieruje do walki tych dobrych i odważnych, by posłużyć się nimi do własnych celów.

Mój wybrany znalazł się wśród pierwszych, którzy poszli na wojnę.

Archie Herbert.

Ten od liczenia piegów.

Och, Archie był taki przystojny.

Wysoki brunet o arystokratycznym wyglądzie, z ciemnym wąsikiem i uduchowionymi brązowymi oczyma.

Prezentował się tak oszałamiająco pięknie w mundurze koloru khaki z tymi wszystkimi wyglansowanymi szelkami i paskami z brązowej skóry, i z lśniącymi złotymi guzikami.

Rzecz jasna, zakochałam się w nim do szaleństwa.

W chwili wypowiedzenia wojny przebywał jako oficer zawodowy z misją w Paryżu - i został tam, by zobaczyć, do czego mógł by się przydać.

Wzięto go do niewoli i wysłano do Niemiec - no cóż, jego rodzina była bardzo wysoko postawiona, tak że pojmanie go stanowiło dla nazistów nie lada gratkę.

Dostałam od niego jeden list, jeśli można to nazwać listem... kilka linijek, połowa z nich wykreślona przez cenzurę.

A potem już nic więcej.

Nadal pisywałam do niego w nadziei, że wciąż tam jest i może otrzymuje moje listy.

A potem, już po wojnie, odnaleziono jego ślady.

Zmarł w obozie dla jeńców wojennych w 1942 roku.

Zamorzyli głodem tego wspaniałego, przystojnego młodego człowieka.

Nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołała się z tym pogodzić.

Rzecz jasna, każdy z nas miał swój niewielki udział w tej wojnie.

Ja wstąpiłam do marynarki, do Pomocniczej Morskiej Służby Kobiet (WRNS), przede wszystkim dlatego, że ich mundury były najbardziej eleganckie.

Chętnie wstąpiłabym do kawalerii, ale tam nie przyjmowano kobiet, a poza tym nie korzystano już z koni.

W Pomocniczej Służbie zrobiono mnie oficerem, bynajmniej nie z powodu doskonałego wykształcenia, gdyż Bóg mi świadkiem, że nigdy go nie uzyskałam.

Władałam za to trzema językami.

Przez całą wojnę nie udało mi się zobaczyć okrętu, natomiast zabawiałam się znakomicie, obwożąc oficerów po Londynie.

Następnie przeniesiono mnie do admiralicji, gdzie na wielkich plastycznych mapach oceanów świata przesuwano w różne strony miniaturki łodzi podwodnych i niszczycieli.

Och, moi drodzy, wojna stała się okresem wielu flirtów.

W Londynie mieliśmy raczej mało doczesnych przyjemności: żadnych jedwabnych pończoch, perfum ani strojów - i cholernie mało jedzenia.

Choć zawsze można było wypić porządnego drinka w Cafe de Paris, póki jej nie zbombardowano.

A dobre hotele, Claridges i Savoy, robiły wszystko, co w ówczesnych warunkach się dało, by zaoferować przyzwoity lunch już za kilka szylingów.

Czynne były też puby i kluby nocne z muzyką, a więc często tańczyliśmy i śmialiśmy się - i równie często płakali.

A potem nadszedł koniec wojny i gdy opadła euforia, spostrzegłyśmy, jak niewielu naszych przyjaciół powróciło do domu.

Młodzi mężczyźni, z którymi wspólnie śmiałyśmy się i żartowałyśmy, chłopcy z którymi grałyśmy w tenisa i tańczyłyśmy.

I z którymi się kochałyśmy.

Nasz świat już nigdy nie miał być taki sam jak przedtem.

Po wojnie wróciłam do domu, do Ardnavamy.

Przez cały czas była tam mamusia, która hodowała swoje kurczęta, owce i krowy.

Farmereczka na całego!

Dopiero później pojęłam, co było tego przyczyną.

Musiała stać się teraz bardziej samowystarczalna.

Dawniej nikt z nas nie zaprzątałby sobie głowy pieniędzmi.

Gdy sieje miało, należało je wydawać, a gdy ich brakowało - trzeba było jakoś sobie radzić.

Ale ród Molyneux zawsze miał pieniądze, a przy tym nie żyliśmy szczególnie rozrzutnie: żadnych jachtów ani przegrywania majątków w Monte Carlo, ani też szalonych ekstrawaganckich wydatków na słynne kurtyzany lub bajeczne klejnoty.

Pieniędzy nie brakowało tu nigdy, przez całe stulecia.

Skończyły się dopiero teraz.

A w każdym razie zostało ich niewiele.

Wiecie, że to najstarsi synowie zawsze dziedziczą domy i pieniądze; otóż mój ojciec był drugim z kolei synem, tak więc niewiele mógł odziedziczyć.

Wszystko, czym dysponował, stanowiło niewielką sumę po jego babce, ale sądzę, że większość tego już wówczas wydaliśmy.

Majątek mamusi został niegdyś zainwestowany za granicą, w stal niemiecką i w nie istniejące już linie okrętowe oraz plantacje kauczuku, które zbankrutowały - wszystko wybrane jak najgorzej.

Ten stan rzeczy sprawił, że wyszłam za mąż.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin