Rok interny.pdf

(486 KB) Pobierz
ROBIN COOK
ROBIN COOK
ROK INTERNY
Przełożył Marian Baranowski
Najsłynniejszy autor thrillerów medycznych prezentuje tym razem książkę opartą na faktach, w której możemy napotkać
więcej prawdziwej grozy niż w jego słynnych powieściach. Z psychologiczną wnikliwością autor opowiada o wyzwaniach
stawianych młodemu człowiekowi, nim stanie się prawdziwym lekarzem. Czy wobec okrucieństwa śmierci można nie zatracić
wrażliwości na ludzkie cierpienie?Doktor Peters, który dopiero od kilku tygodni pracuje na oddziale interny, popada w pełne
lęku zniechęcenie. W ciągu najbliższych godzin będzie musiał znów podejmować decyzje przesądzające o życiu i śmierci
pacjentów, asystował chirurgom podczas operacji, rozmawiał z pielęgniarkami, które zdają się wiedzieć więcej niż on,
pocieszał i okłamywał rodziny chorych, ale przede wszystkim, będzie musiał udawać, że jest tym, kim się jeszcze nie stał -
doświadczonym lekarzem o wysokich kwalifikacjach.
Książka ta jest dedykowana ideałowi medycyny, który mieliśmy w roku, w którym
zaczynaliśmy studia w akademii medycznej.
Podziękowania
Książka ta została napisana pod powierzchnią Oceanu Spokojnego, gdy autor
przebywał na pokładzie okrętu podwodnego klasy Polaris, USS "Kamehameha". Nie
powstałaby bez życzliwości i zrozumienia dowódcy "Kamehamehy", komandora
Jamesa Sagerholma, któremu winien jestem wdzięczność.
Dziękuję również dr med. Craigowi Van Dyke, psychiatrze, który praktykował,
zanim rozpoczął specjalizację, i dzięki temu podtrzymywał autora na duchu
przez okres zwątpienia i przygotowywania książki do druku.
WSTĘP
Amerykanie trwają przy swoich mitach. Nigdzie nie jest to bardziej widoczne
niż w przepełnionym emocjami świecie medycyny i opieki lekarskiej. Ludzie
wierzą w to, w co chcą wierzyć, w co zawsze wierzyli, i albo lekceważą, albo
odrzucają jako fałszywe wszystko, co zagraża ich pokrzepiającemu zaufaniu do
swoich lekarzy albo do sposobu leczenia, jakiemu mogą być poddani.
Dopiero ostatnio, i to z niechęcią, szeroki ogół społeczeństwa zaczął
kwestionować swe kołtuńskie założenia, że personel medyczny i opieka zdrowotna
w Stanach Zjednoczonych są najlepsze na świecie. To przykre przebudzenie
dokonało się bardziej pod wpływem wzrastających kosztów niż samej jakości
usług medycznych.
Pani Brown co prawda może przyznać, że kilka rzeczy jest złych, jednak trwa
niezmiennie w przekonaniu, że jej własny kochany lekarz mieszkający na tej
samej ulicy jest najlepszy na świecie - taki cudowny człowiek!
A ci wszyscy młodzi stażyści, niech ich Bóg błogosławi - tacy oddani i pełni
poświęcenia!
Podstawa tego uwielbienia dla świata medycznego leży głęboko w psychice
współczesnego Amerykanina. Jego miłość do medycyny okazywana jest podczas
godzin, jakie spędza przykuty do telewizora, oglądając triumfy diagnozy i
terapii wszechwiedzących lekarzy.
Taki romantyzm wraz z jego ukierunkowaną wiarą, i stąd tak wąską tolerancją,
sprawia, że głoszenie przeciwstawnych poglądów jest niezwykle trudne.
Niemniej jednak, celem autora tej książki jest odarcie owego roku na stażu z
całej tej mitologii i mistyki i przedstawienie go ze wszystkimi twardymi,
bezwzględnymi realiami. Psychologiczne oddziaływanie stażu na lekarza jest
ogromne (ponieważ tak jest, wyobraźmy sobie, jaki to ma wpływ na nie kończący
się pochód pacjentów).
Gorąco proszę Czytelnika o rozpoczęcie lektury z otwartym umysłem, odrzucenie
prawie nieprzepartej chęci gloryfikowania medycyny i ludzi z nią związanych -
prosząc o zrozumienie prawdziwego wpływu stażu na normalnego człowieka.
Osoby związane z medycyną są najnormalniejszymi ludźmi, którym nieobce są
problemy i negatywne emocje - gniew, lęk, wrogość, egocentryzm. Kiedy znajdują
się w nieprzyjaznym środowisku, reagują jak zwykli ludzie, nie zaś jak
nadludzcy uzdrowiciele.
Mimo że spektakle telewizyjne sugerują coś innego, staż w obecnej formie
wywołuje właśnie taki nieprzyjazny stan emocjonalny (sam brak snu wystarcza,
aby wytłumaczyć mnóstwo zachowań odbiegających od normy: ostatnie badania
wykazały, że człowiek szybko staje się schizofrenikiem, jeśli pozbawiony
zostanie dostatecznej ilości snu).
Wszystkie opisane zdarzenia są prawdziwe. To typowe, zwyczajne - nie niezwykłe
- dni z życia stażysty. Sam doktor Peters jest syntezą moich własnych
doświadczeń i doświadczeń kolegów stażystów, ogniskuje w sobie kilka
prawdziwych postaci. Jeśli nie wykazuje odchyleń konkretnej psychospołecznej
osobowości, to i tak odwzorowuje każdego stażystę - w mniejszym lub większym
stopniu. Fakt ukazywania go jako jednostki narzekającej i skarżącej się,
zawodzącej w roli społecznej czy towarzyskiej, ale rozwijającej się zawodowo
nie powinien dziwić. Doktor Peters podczas swego stażu naprawdę zyskuje dużo
wiedzy i doświadczenia, rozwija bardziej obiektywną postawę wobec śmierci.
Jednocześnie wraz z tymi cechami narasta w nim gwałtownie tłumiony gniew i
wrogość, które prowadzą do izolacji, niemal autystycznego zachowania,
rozczulania się nad sobą i niemożności nawiązywania stosunków międzyludzkich.
Inne aspekty praktyki lekarskiej przedstawione w tej książce zapewne również
zostaną odebrane jako rysy na powierzchni przyjętych przekonań. Znów proszę
Czytelnika o zachowanie otwartości spojrzenia, o zapamiętanie, że duża część
anonimowości i bezosobowości w kontaktach z pacjentami jest po prostu
nieuniknionym skutkiem znajomości ludzkich chorób.
Ta bezosobowość może oczywiście w swej skrajności doprowadzić do zredukowania
pacjenta do roli leczonego obiektu. Jest to zdecydowanie patologiczne. W
wypadku stażysty istnieje niebezpieczna możliwość osiągnięcia takiego stanu.
Stażysta zmuszony jest do radzenia sobie bez żadnej pomocy, do działania tak,
jak dyktuje mu jego charakter.
Jedno słowo, które wyprzedza szczególną krytykę: doktor Peters odbywał staż w
normalnym szpitalu, a nie w ośrodku uniwersyteckim, toteż niektórzy mogą
twierdzić, że jakiekolwiek wnioski i uogólnienia dotyczą jedynie takiego
środowiska. Taka uwaga być może ma pewną wartość, ale nie wierzę, aby obniżała
słuszność mego głównego argumentu. Wprost przeciwnie, doświadczenia Petersa
mogłyby być głębsze, gdyby został osadzony w realiach ośrodka
uniwersyteckiego. Tam bowiem konkurencja między stażystami, konieczność
plasowania się zawsze przed kimś, jest prawie zawsze silniejsza. W związku z
tym w codziennym systemie wartości ważniejsze staje się przeglądanie
literatury i praca papierkowa niż pacjent.
Jestem przekonany, że doświadczenia doktora Petersa mogą być odniesione
zarówno do szpitali uniwersyteckich, jak i do normalnych klinik. To, co jemu
się przydarzyło, udowodnione zostało poprzez przekonywające podobieństwo
doświadczeń moich i innych lekarzy odbywających najrozmaitsze staże.
Nie przedstawiono środowiska szpitala nieuniwersyteckiego, który nie prowadzi
szkolenia. Możliwe, że krytyka odniesie się również do staży w takich właśnie
instytucjach.
Rękopis tej książki został przeczytany przez ośmiu lekarzy, którzy byli nie
dłużej niż trzy lata po stażu. Wszyscy, poza jednym, zgodzili się, że jest ona
realistyczna, napisana bez ogródek, całkowicie reprezentatywna. Ten, który
miał odmienne zdanie, stwierdził, że lekarze w szpitalu, w którym odbywał
staż, byli bardzo uczynni, bardziej otwarci na jego potrzeby niż ci
przedstawieni w książce. Przebywał na stażu w szpitalu uniwersyteckim na
Zachodnim Wybrzeżu.
Wniosek wypływający z jego wypowiedzi mógłby być taki, że wszyscy adepci
medycyny powinni odbywać staż tam, gdzie on.
Powtarzam, że książka ta jest prawdziwa. Jeśli nie przedstawia wszystkich
staży we wszystkich szpitalach, to przedstawia większość z nich. Uczciwie
odzwierciedla szerzący się stan, przynajmniej przygnębiający, a w najgorszym
wypadku niebezpieczny. To już wystarczający powód do napisania Roku interny.
Dzień 15
CHIRURGIA OGÓLNA
Spałem już chyba z pół godziny, zmarznięty, gdy znów zadzwonił telefon.
Odebrałem, zanim zamilkł pierwszy dzwonek, sięgając po słuchawkę
instynktownie, prawie w panice. Podręcznik chirurgii, który czytałem, zanim
zasnąłem, spadł z łóżka na podłogę.
- Cholera, co znowu?
Usłyszałem zrozpaczony głos pielęgniarki:
- Doktorze Peters, pacjent, którego pan badał, przestał oddychać i nie
wyczuwam tętna.
- Już idę.
Udało mi się odłożyć słuchawkę. Wciągnąłem spodnie, koszulę, buty i zszedłem
do windy, zaciągając zamek bluzy. Wcisnąłem przycisk i usłyszałem
charakterystyczny dźwięk pracującego silnika elektrycznego. Oczekując
niecierpliwie na windę, nagle zdałem sobie sprawę z tego, że właściwie nie
wiem, o jakim pacjencie mówiła pielęgniarka.
Było ich wielu. Wszyscy, których widziałem wieczorem, pojawili mi się przed
oczyma. Pani Takura, Roso, Sperry, ten nowy, starszy facet z rakiem żołądka.
To musi być on. Nie był to pacjent leczony u nas. Zetknąłem się z nim pierwszy
raz, gdy wyrwano mnie z izby przyjęć, bo wystąpiły u niego gwałtowne bóle
brzucha. Okazało się, że był bardzo wyczerpany. Nie mógł się w ogóle poruszyć
i z trudem odpowiadał na pytania.
Nie mogłem się doczekać windy i oparłem głowę o drzwi. Moje informacje o tym
facecie były bardzo skąpe. Pielęgniarka też niewiele wiedziała. Nie było
historii choroby, a jedynie krótki zapis, z którego wynikało, że ma
siedemdziesiąt dwa lata i już trzeci rok cierpi na nowotwór żołądka; przed
paroma miesiącami przeprowadzono resekcję. Tym razem został przyjęty do
szpitala z uwagi na bóle, zawroty głowy i ogólne osłabienie.
Winda, skrzypiąc i zgrzytając, zjechała wreszcie i otworzyły się brązowe
drzwi. Wszedłem do środka, wcisnąłem guzik i czekałem z niecierpliwością, aż
to pudło zwiezie mnie na parter.
Wcześniejsze badanie starszego pana nie przyniosło niczego niespodziewanego.
Jasne było, że odczuwa ogromny ból i niewątpliwie rak zaatakował całą jamę
brzuszną. Po kilku bezskutecznych próbach dodzwonienia się do zajmującego się
nim lekarza zdecydowałem się podać mu kroplówkę z demerolem jako środkiem
nasennym. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
W końcu winda dotarła na parter. Szybko przeszedłem przez dziedziniec,
wszedłem do głównego budynku, a następnie tylnymi schodami dotarłem na
oddział. Wkroczyłem do jego sali i w smutnym świetle nocnej lampki zobaczyłem
bezradną pielęgniarkę. Pacjent był przeraźliwie wychudzony. Można mu było
policzyć wszystkie żebra; brzuch zapadł się głęboko, tworząc dołek. Leżał
nieruchomo z zamkniętymi oczami. Spojrzałem na jego klatkę piersiową.
Byłem przyzwyczajony do widoku klatek piersiowych, które poruszały się miarowo
w trakcie oddychania. Wydawało mi się, że i tym razem widzę, jak nieznacznie
opada i wznosi się. Jednak to nie była prawda. Sprawdziłem tętno -
niewyczuwalne. Nieraz tętno rzeczywiście bywa bardzo słabe. Sprawdziłem, czy
trzymam jego przegub w odpowiedni sposób, od strony kciuka, a później
uchwyciłem drugą rękę. Znowu nic.
- Doktorze, to nie zatrzymanie akcji serca. Lekarz dyżurny powiedział, że nie
powinniśmy tego uważać za przyczynę - starała się usprawiedliwiać
pielęgniarka.
Zamknij się, pomyślałem. Byłem poirytowany, a jednocześnie poczułem ulgę. Nie
martwiło mnie przypisanie wszystkiego zatrzymaniu akcji serca. Chciałem mieć
zupełną pewność, bo pierwszy raz musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność za
stwierdzenie zgonu. W czasie studiów zetknąłem się z wieloma przypadkami
śmierci; wtedy, w zeszłym roku jeszcze, choć to dawno, zawsze ktoś służył
pomocą - zespół lekarzy, stażysta albo bardziej doświadczony kolega. Nigdy nie
decydował sam student. Teraz to ja stanowiłem zespół lekarzy i musiałem sam
podjąć decyzję, ostateczny werdykt.
Zupełnie jak w baseballu: aut czy w polu, pomyślałem z kwaśną miną, bez
odwoływania się do sędziego.
Nie żyje. Czy na pewno? Demerol, chuda sylwetka, brak reakcji - połączenie
tego wszystkiego mogło dać wrażenie śmierci.
Powoli wyjąłem stetoskop, świadomie zwlekając z orzeczeniem, i włożyłem
końcówki do uszu. Przyłożyłem słuchawkę w okolice serca starszego mężczyzny.
Usłyszałem kilka dźwięków przypominających delikatne pękanie, gdy przesuwała
się po jego owłosieniu i reagowała na drżenie mojej ręki. Nie słyszałem serca,
a może prawie nie słyszałem? Było gdzieś daleko albo stłumione?
Rozpalona wyobraźnia podtrzymywała we mnie wrażenie życiodajnego bicia. Zdałem
sobie jednak sprawę z tego, że było to echo mojego własnego serca, które
brzmiało mi w uszach. Zdjąłem stetoskop, jeszcze raz poszukałem tętna na
przegubach, szyi i w pachwinach. Nigdzie nie było wyczuwalne. Jakieś
niesamowite wrażenie mówiło mi, że on żyje, że się zaraz zbudzi, a ja wyjdę na
wariata. Przecież on nie może być martwy, skoro rozmawiałem z nim dopiero parę
godzin temu. Nienawidziłem tego miejsca. Komu mam powiedzieć, czy on żyje, czy
nie? Komu?
Ja i pielęgniarka patrzyliśmy na siebie w półmroku. Byłem tak bardzo zajęty
swymi myślami, że prawie zaskoczyła mnie jej obecność. Przytrzymałem powieki
pacjenta, wpatrując się w dwoje brązowych oczu, które wyglądały zupełnie
normalnie, ale tym razem powiększone źrenice nie zareagowały zwężeniem, gdy
wiązka światła z mojej lampki penetrowała rogówkę. Byłem pewien, że nie żyje;
miałem nadzieję, że tak jest, bo miałem to stwierdzić.
- Sądzę, że on nie żyje - odezwałem się, patrząc znów na pielęgniarkę, ale ona
się odwróciła. Myślała chyba, że jestem osłem.
- To pierwszy pacjent, który umarł na moim dyżurze - powiedziała, raptownie
zwracając się w moją stronę. Jej ręce opadły bezsilnie.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że chciała, abym powiedział coś o demerolu,
że to nie był demerol, który mu podała. Skąd miałem wiedzieć, co go zabiło?
Po głowie zaczęła mi się plątać scena ze starego horroru. Było to ujęcie, w
którym ciało zmarłego powoli wstaje z cementowej płyty w kostnicy. Rozeźliłem
się na siebie, ale znów postanowiłem go osłuchać. Ponownie sięgnąłem po
stetoskop. Mój własny oddech w tej nocnej ciszy wdzierał się z łoskotem do
głowy. "Zmarły", "śmierć", "zimno", "cisza" docierały do ośrodków myślowych
mózgu. Powinienem powiedzieć pielęgniarce coś miłego.
- Musiało to być łagodne i spokojne; umarł godnie. Na pewno był pani wdzięczny
za demerol.
Wdzięczny? Co za dziwaczne słowo. Walczyłem ze swoją niepewnością, ledwo
trzymając się w ryzach, a tu usiłuję przekonać kogoś, by zachował spokój.
Powstrzymywałem się od tego, aby jeszcze raz sprawdzić tętno. Zakryłem głowę
zmarłego prześcieradłem.
- Zadzwońmy do jego lekarza - powiedziałem, gdy wychodziliśmy z sali.
Lekarz domowy odebrał telefon tak szybko, że jego głos podziałał jak zimny
kompres na twarz. Powiedziałem mu, kim jestem i dlaczego dzwonię.
- Dobrze, dobrze. Proszę powiadomić rodzinę i zrobić sekcję zwłok. Chcę się
przekonać, jak wygląda zespolenie, które zrobiłem między kikutem żołądka a
jelitem cienkim. Było to zespolenie dokonane za pomocą pojedynczego szwu.
Myślę, że jest to najlepsza i najszybsza technika. Prawdę mówiąc, staruszek
był ciekawym przypadkiem, gdyż żył znacznie dłużej, niż się spodziewałem.
Panie Peters, niech pan załatwi sekcję, dobrze?
- W porządku, postaram się.
Próbowałem uporządkować myśli, zanurzając się w wewnętrzną ciszę po tym
jowialnym monologu, bo przecież nie rozmowie. Lekarz zmarłego chciał sekcji. W
porządku. Gdzie jest numer telefonu do rodziny? Kobieca ręka, która przesunęła
się nad moim ramieniem, wskazywała na kartę pacjenta. "Najbliższy krewny:
syn". Wszawa sytuacja. Nieznajomy głupi stażysta dzwoniący w środku nocy.
Usiłowałem znaleźć odpowiednie słowo, którym mógłbym bezboleśnie powiadomić go
o tym. "Zmarł", "zgon"... nie, "zszedł".
Dźwięk w słuchawce przerwało miłe pozdrowienie.
- Tu doktor Peters; przykro mi, że muszę powiadomić o zejściu pańskiego ojca.
Z drugiej strony zapanowała długa cisza; może mnie nie zrozumiał. Po chwili
znów usłyszałem głos.
- Spodziewałem się tego.
- Jest jeszcze jedna sprawa. - Na końcu języka miałem już "sekcja zwłok".
- Słucham?
- Właściwie... Nic. Porozmawiamy o tym później, ale muszę pana poprosić o
przyjście do szpitala.
Pielęgniarka przekazała mi to, energicznie gestykulując.
- Tak, przyjdę. Dziękuję.
- Bardzo mi przykro... i dziękuję panu.
Starsza pielęgniarka wynurzyła się z ciemności korytarza i podetknęła mi pod
nos kupę urzędowych papierów. Pokazała, gdzie mam wpisać swoje nazwisko oraz
godzinę zgonu pacjenta.
Zastanawiałem się, kiedy zmarł. Nie wiedziałem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin