Akunin Boris - Historie cmentarne.odt

(152 KB) Pobierz

 

Borys Akunin

Grigorij Czchartiszwili

 

 

Historie cmentarne

 

Кладбические ucmopuu

Przełożył Wiktor Dłuski

Książka Historie cmentarne to owoc twórczości zespołowej, równoprawnego współautorstwa dwóch pisarzy: rzeczywistego i wymyślonego. Dokumentalne eseje, za których autora należy uważać Grigorija Czchartiszwilego, poświecone są sześciu najsłynniejszym nekropoliom świata. Te szkice są przeplatane pisanymi „ręką” Borysa Akunina beletrystycznymi nowelami kryminalnymi, których akcja toczy się na tych samych cmentarzach. Czytelnik zostaje zaproszony do udziału w podniecającej grze, zainicjowanej przez „Dra Jekylla i pana Hyde’a” współczesnej literatury rosyjskiej.

Wyjaśnienie

 

Pisałem tę książkę długo, jeden — dwa kawałki rocznie. Nie taki to temat, żeby się z nim spieszyć, a w dodatku miałem wrażenie, że to nie jest zwykła książka, lecz pewna droga, którą muszę przebyć, nie godzi się więc robić tego w podskokach, bo można z rozpędu przegapić zakręt i zabłądzić. Czasem czułem, że pora się zatrzymać, poczekać na następny sygnał, który wezwie mnie dalej.

Ta droga zajęła mi całe pięć lat. Zaczęła się przy murze starego moskiewskiego cmentarza i zaprowadziła mnie bardzo, bardzo daleko. Wiele się zmieniło przez ten czas „i sam, podległy ogólnemu prawu, zmieniłem się”*, rozdwoiłem na rezonera Grigorija Czchartiszwilego i zabawiacza szerokiej publiczności, wodzireja Borysa Akunina. W rezultacie książkę kończyliśmy już we dwójkę: pierwszy zajmował się fragmentami eseistycznymi, drugi beletrystycznymi. Dowiedziałem się w dodatku, że jestem taphofilem, „miłośnikiem cmentarzy” — okazało się bowiem, że istnieje na świecie takie egzotyczne hobby (u niektórych przechodzące w manię). Ale nazwać mnie taphofilem można tylko umownie — nie kolekcjonowałem cmentarzy ani grobów, ciekawiła mnie Tajemnica Minionego Czasu: gdzie on się podziewa, co się dzieje z ludźmi, którzy go zaludniali?

Wiecie, co mnie najbardziej intryguje w mieszkańcach Moskwy, Londynu, Paryża, Amsterdamu, a tym bardziej Rzymu czy Jerozolimy? To, że większość z nich nie żyje. O nowojorczykach czy tokijczykach tego powiedzieć nie można, bo miasta, w których mieszkają, są zbyt młode.

Jeśli wszystkich ludzi, którzy zamieszkiwali prawdziwie stare miasto przez całą historię jego istnienia, wyobrazimy sobie jako jeden ogromny tłum i wpatrzymy się w to morze głów, to okaże się, że pustych oczodołów i wybielonych przez czas czerepów jest więcej niż żywych twarzy. Mieszkańcy miast z przeszłością żyją otoczeni zewsząd zmarłymi.

Nie, wcale nie uważam starych megalopoli za miasta widma. Są całkiem żywe, ruchliwe, iskrzą się energią. Mówię o czym innym.

Od pewnego czasu czuję, że ludzie, którzy żyli przed nami, nigdzie nie znikli. Zostali tam, gdzie byli, tyle że my i oni istniejemy w różnych wymiarach czasowych. Chodzimy po tych samych ulicach, niewidoczni jedni dla drugich. Przeciskamy się pomiędzy nimi, a za szklanymi fasadami nowomodnych budowli widzimy zarysy niegdyś stojących tu domów: klasyczne frontony i naiwne facjatki, butne ażurowe bramy i malowane w pasy szlabany.

Wszystko, co kiedyś było, pozostaje na zawsze, tak samo jak wszyscy, którzy kiedyś żyli.

Czy nie zdarzyło się wam nigdy zobaczyć gdzieś w gęstym tłumie na Kuznieckim Moście czy na Nikolskiej jakiejś nie wiadomo skąd przybyłej i natychmiast rozwiewającej się sylwetki w kapeluszu wellington i płaszczu almawiwa? Albo przezroczystego dziewczęcego profilu w czepeczku ze wstążkami? Nie? To znaczy, że nie nauczyliście się jeszcze naprawdę widzieć Moskwy.

Stare miasta są zupełnie inne niż miasta nowe, liczące jakieś sto czy dwieście lat. W wielkim i starym mieście rodziło się, kochało, nienawidziło, cierpiało, radowało się, a potem umarło tylu ludzi, że cały ten ocean nerwowej i duchowej energii nie mógł nagle zniknąć bez śladu.

Parafrazując to, co Brodski pisał o antyku, możemy powiedzieć, że przodkowie dla nas istnieją, ale my dla nich nie, bo my o nich cokolwiek wiemy, a oni o nas nic a nic.

Oni nic od nas nie chcą. I miast, w których oni żyli, my, współcześni, także nie obchodziliśmy. Toteż im miasto starsze, tym mniej zwraca uwagi na swoich dzisiejszych mieszkańców — właśnie dlatego, że są w mniejszości. Nam, żywym, trudno takie miasto zadziwić, bo widziało ono innych, nie mniej śmiałych, przedsiębiorczych, utalentowanych, i może nawet tamci, zmarli, byli lepszej od nas jakości.

Nowy Jork żyje w tym samym rytmie co obecni nowojorczycy, jest ich współczesnym, towarzyszem, wspólnikiem. Rzym albo Paryż natomiast obojętnie i pobłażliwie spoglądają na tych, którzy na starych murach wywiesili reklamy „Nescafé” i proszku do prania „Ariel”. Stare Miasto wie swoje: fala czasu przetoczy się i zmyje z ulic całą tę błyszczącą tandetę. Zamiast obrotnych ludzików w dżinsach i pstrokatych T–shirtach będą tu spacerować inni, inaczej ubrani, a ci współcześni też nigdzie nie znikną, przeniosą się tylko z jednych dzielnic do innych, podziemnych. Poleżą tam przez kilka dziesięcioleci, a potem zespolą się z glebą i staną się już na zawsze niezbywalną własnością Miasta.

Cmentarze w megalopolach żyją zazwyczaj niedługo: dokładnie tyle, ile trzeba, żeby zapełnić grobami wydzielony dla pochówków teren, a potem jeszcze z pół setki lat, dopóki nie wymrą ci, co przychodzili tutaj opiekować się nagrobkami. Za jakieś sto — sto pięćdziesiąt lat nad kośćmi narośnie nowa warstwa ziemi, rozłożą się na niej place lub staną domy, a na krańcach rozrośniętego tymczasem Miasta pojawią się nowe nekropole.

Zmarli to nasi sąsiedzi i współmieszkańcy. Chodzimy po ich kościach, korzystamy ze zbudowanych dla nich domów, spacerujemy pod koronami drzew, które oni posadzili. My i nasi zmarli nie przeszkadzamy sobie wzajemnie.

Pod Paryżem jakiś czas temu znaleziono całe królestwo trupów — katakumby, gdzie leżą miliony i miliony dawnych paryżan, których szczątki przeniesiono tu kiedyś z miejskich cmentarzy. Każdy może dojechać do stacji Denfert–Rochereau, zejść do podziemia i zobaczyć niekończące się szeregi czaszek, wyobrazić sobie własną, leżącą gdzieś w kąciku, w siedemnastym rzędzie, jako sto sześćdziesiąta ósma od lewej, i może nieco inaczej oszacować wymiar własnej osoby.

Ale możliwość zajrzenia w czeluście ziemi, tam gdzie osiedlili się ci, co żyli przed nami, trafia się rzadko. Paryżanom, można powiedzieć, poszczęściło się. Częściej miejscem spotkania z przodkami stają się dla nas cudem zachowane stare cmentarze, wysepki zgęszczonego i zastałego czasu, gdzie dawno już nikogo się nie chowa. Ostatni warunek jest konieczny, bo rozkopana ziemia i świeży smutek nie pachną wiecznością, lecz śmiercią. To zapach zbyt ostry, nie pozwalający uchwycić kruchego aromatu innego czasu. Jeśli chcesz, czytelniku, zrozumieć i poczuć Moskwę, przejdź się po Starym Dońskim cmentarzu. W Paryżu spędź pół dnia na Père–Lachaise. W Londynie pojedź na cmentarz Highgate. Nawet w Nowym Jorku jest miejsce, gdzie czas się zatrzymał: brookliński Greenwood.

Jeśli dzień, pogoda i twój stan ducha znajdą się w harmonii z otoczeniem, poczujesz się częścią tego, co było przedtem, i tego, co będzie potem. I może usłyszysz głos, który szepnie: „Narodziny i śmierć to nie ściany, to drzwi”.

Stary doński cmentarz

(Moskwa)

Był i się zmył, czyli śmierć zapomniana

 

Od czynnych moskiewskich cmentarzy wątroba mi się przewraca. Przypominają krwawiące ochłapy żywcem wyrwanego mięsa. Zajeżdżają tam autobusy z wymalowanymi na burtach czarnymi pasami, mówi się tam za cicho, płacze za głośno, a w pracującym taśmowo krematorium cztery razy na godzinę rozlega się wycie chóralnego preludium i urzędowa dama w żałobnej sukni mówi swoim dobrze postawionym głosem: „Podchodzimy pojedynczo, żegnamy się”.

Jeśli bez powodu, z czystej ciekawości, zaniosło was na cmentarz Nikoło–Archangielski, Wostriakowski lub Chowański — uciekajcie, nie oglądając się za siebie, bo inaczej przestraszycie się bezkresnych, ciągnących się po horyzont pustaci, najeżonych szarymi i czarnymi kamieniami, zatka was tutejsze szczególne, tłuste powietrze, ogłuchniecie od dzwoniącej ciszy i zachce wam się żyć wiecznie, żyć za wszelką cenę, byle tylko nie leżeć kupką popiołu w blokowisku kolumbarium albo rozpadać się na białka, tłuszcze i węglowodany pod kwietnikiem zero siedem łamane przez jeden osiem.

Nowe cmentarze nic wam nie powiedzą o życiu i śmierci, za to zbiją was z tropu, przestraszą, zamącą w głowie. A pal je sześć, niech sobie kłapią swoimi granitowo—betonowymi szczękami za wielopasmową obwodnicą, my, czytelniku, przejdźmy się lepiej do Ziemlanego Miasta, na Stary Doński cmentarz, bo moim zdaniem w całym naszym pięknym i tajemniczym mieście nie ma miejsca piękniejszego i bardziej tajemniczego.

Stary Doński wcale nie przypomina współczesnych gigantów przemysłu pogrzebowego: tam jest asfalt, tu — ustane liśćmi ścieżki; tam zakurzona trawa, tu — jarzębiny i wierzby; tam betonowa płyta z napisem „Nateczko, córeczko, dla kogoś nas porzuciła”, tu — marmurowy anioł z otwartą książką, a w niej słowa: „Błogosławieni płaczący, bo oni będą pocieszeni”.

Nie zabłądźcie tylko na Nowy Doński, leżący tuż obok, za czerwonym, zębatym murem. Będzie was kusił cebulkami cerkiewnych kopuł, ale to wilk w owczej skórze: przenicowane Krematorium Nr 1. A przy bramie powita was uśmiechem kamienny Siergiej Andriejewicz Muromcew, przewodniczący pierwszej Dumy Państwowej. Nie wierzcie temu szczęśliwemu księciu, który jak pszczółka spił swoim życiem (1850–1910) cały miód niedługiego rosyjskiego europeizmu i zanim zaczęły się nieprzyjemności — cicho zasnął na wieki, bodajże całkiem pewien zwycięstwa rosyjskiego parlamentaryzmu i tego, że stopniowo obrośnie miłymi sąsiadami — privatdozentami i mecenasami. Niestety—ma wokół siebie samych laureatów nagród stalinowskich, kombrygów, aeronautów i zasłużonych budowniczych RFSRR. Minie jakiś czas i ich nagrobki ze sputnikami, grafionami i gwiazdami też będą historyczną egzotyką. Ale już nie dla mojego pokolenia.

A my, czytelniku, musimy iść dalej, do innej bramy, zwieńczonej wysoką dzwonnicą. Ta Moskwa, którą kocham, jest pochowana właśnie tam. Pochowana, ale nie martwa.

Pierwszy raz poczułem, że ona żyje, kiedy we wczesnej młodości pracowałem w cichej instytucji, mieszczącej się niedaleko klasztoru Dońskiego. Chodziliśmy wówczas z kolegami na stare mogiły pić niesmaczne, lecz mocne wino „Agdam”. Siadywaliśmy na drewnianej ławeczce, naprzeciw zakurzonej płaskorzeźby z wizerunkami Sergiusza Radonieżśkiego, Pierieswieta i Osliabii (wciąż tam jest, nigdy już nie wróciła na mur odbudowanej świątyni Chrystusa Zbawiciela), zakąszaliśmy azerbejdżańską cykutę słodkimi klasztornymi jabłkami i rozmowa w niepojęty sposób z ostatniego albumu grupy „Sparks” (czy czego my tam wtedy słuchaliśmy) schodziła na Sattyczychę, a z dżinsów „Super–Rifle” na Czaadajewa.

Piotr Jakowlewicz Czaadajew spoczywał zresztą całkiem niedaleko od naszej ukochanej ławeczki. Potomni z nagrobka człowieka, który „w Rzymie byłby Brutusem, w Atenach Peryklesem”, dowiedzą się o nim tylko jednego: „Zakończył życie w roku 1856, 14 kwietnia”. To dawało do myślenia.

Co zaś do Sałtyczychy, to na jej nagrobku czas nie zachował ani jednego słowa, ani jednej litery. Istniała naprawdę ta moskiewska dziedziczka, Daria Nikołajewna Sałtykowa, która zadręczyła na śmierć stu swoich poddanych — i tylko mogiła potwierdzała jej istnienie. Ale potwory nie poddają się definicji. Konstrukcja ich duszy jest mętna i zagadkowa, a najodpowiedniejszym pomnikiem dla upiora jest symbol przemilczenia w postaci gołego, szarego obelisku, przypominającego wbity w ziemię osinowy kół.

Pięć kroków od miejsca wiecznego spoczynku rosyjskiej współcześniczki markiza de Sade z ziemi wyrasta dziwaczne kamienne drzewo w postaci sękatego krzyża — masoński znak poświęcony pamięci porucznika Baskakowa, zmarłego w roku 1794. Żadnej dodatkowej informacji nie ma, a szkoda.

Napisy i nieudolne wiersze na grobach to lektura wciągająca i wcale nie monotonna. To próba zmaterializowania i uwiecznienia uczucia, i to próba dokonana nie bez powodzenia — pogrążonych w żalu już dawno nie ma, a ich żal, proszę bardzo, wciąż trwa:

„Spoczywaj tu w spokoju rabie Boży Nikołaju. Młodo od świata trosk wezwał Cię Bóg do raju”. (Od niepocieszonych rodziców dla honorowego obywatela, chłopięcia Nikołaja Graczewa).

Albo całkiem już nieskładnie, ale za to jeszcze bardziej przejmująco:

 

„Spoczywaj drogi prochu w ziemi łonie,

A dusza niech szybuje w lazurowym nieboskłonie,

Tu zaś zostaje ten, co po Tobie we łzach tonie”.

(Już nie da się odczytać od kogo to i dla kogo).

 

A moje ulubione epitafium, zdobiące nagrobek księżniczki Szachowskiej, nie jest wzruszające, lecz mściwe: „Zmarła wskutek operacji doktora Sniegiriewa”.

Gdzie jesteś, doktorze Sniegiriew? Czy zachowała się pańska mogiłka? Och, wątpię. A tu, na Starym Dońskim, dotąd pana wspominają, cóż z tego, że niedobrym słowem.

Dwadzieścia lat temu, kiedy przychodziłem tu prawie codziennie, mato kto zaglądał na ten zarośnięty, na wpół zapomniany cmentarz. Najwyżej smakosze moskwolodzy przywozili tu gości stolicy, by podjąć ich głównym cmentarnym zabytkiem — czarnym Chrystusem z brązu, wyprężonym na całą wysokość w niszy klasztornego muru. U stóp Zbawiciela już wtedy nigdy nie brakowało świeżych kwiatów, a mnie ten ze wszech miar godny uwagi pomnik rosyjskiego modernizmu zupełnie nie poruszał — za dużo w nim wykwintu i bon tonu.

Co prawda — to nie grzech — nie lubię zabytków. Najpewniej dlatego, że są nazbyt wypolerowane spojrzeniami, że i tak wszystko o nich wiadomo, że nie ma w nich tajemnicy. Na tabliczkach wskazujących kierunki na Dońskim cmentarzysku można znaleźć trochę znanych nazwisk: historyk Kluczewski, poeta Majkow, architekt Bowe, ataman kozacki Iłowajski XII, ale absolutna większość tutejszych nieboszczyków niczym się nie wsławiła. Sławnych i głośnych chowano w tamtych czasach w stołecznym Petersburgu, a tu była Moskwa, prowincja. Niech nas nie myli wspaniałość niektórych nagrobków: to świadectwa bogactwa, ale nie życiowego sukcesu. Bóg jeden wie, ile nieudanych karier i niezaspokojonych ambicji pochowano na Starym Dońskim. Kiedy się widzi te wszystkie obłupane herby i na wpół zatarte tytuły, przypomina się duński król Eryk Pamiętny, po którym pozostał tylko dźwięczny przydomek, bo dlaczego współcześni uważali go za tak pamiętnego — historia jakoś nie zapamiętała.

Moi wybrańcy nikomu poza mną nie są potrzebni. Ich nazwiska nie były głośne za życia, a kiedy umarli, nic po nich na tym świecie nie zostało oprócz kamienia na grobie. Panna Jekatierina Biezsonowa, lat 72, zmarła w roku 1823 z rana o 8 godzinie, oraz radca stanu Gawryła Stiepanowicz Karnowicz, który cafe życie przeżył nader miłosiernie, prawdziwie po chrześcijańsku, czarują mnie zagadką swego zapomnianego życia. Najbardziej lakonicznie wyraża to poczucie haiku Igora Burdonowa Mało znany fakt:

 

Wszyscy pomarli —

Ci, co żyli w państwie rosyjskim

W sierpniu 1864 roku.

 

Oni rzeczywiście wszyscy umarli — ci co pościli, składali wizyty, czytali „Moskiewskie Wiadomości Gubernialne” i przeklinali przewrotnego Disraelego. Ale na Starym Dońskim cmentarzu ogarnia mnie ostre, a więc nieomylne poczucie, że oni są gdzieś obok, że można ich dosięgnąć, tylko ja po prostu nie wiem, jak schwytać wymykający się czas, jak uchwycić rąbek tajemnicy.

Ów rąbek jest całkiem blisko, zdaje się, że jeszcze troszeczkę, a da się go uchwycić. Cóż, za krótkie ręce…

No więc układam powieści o XIX wieku, starając się włożyć w nie to, co najważniejsze — poczucie tajemnicy i wymykania się czasu. Zaludniam swoją wymyśloną Rosję postaciami, których imiona i nazwiska często zapożyczyłem z dońskich nagrobków. Sam nie wiem, co chcę przez to osiągnąć — czy wydobyć z grobu tych, których już nie ma, czy samemu wkraść się w ich życie.

Wargi zęby raz dwa trzy

 

Parę lat temu zaginął w Moskwie człowiek. Zaginął bez wieści. Cóż, nic takiego, w naszej stolicy według statystyk znika co roku do trzech tysięcy obywateli płci obojga, ale to nie był żaden bezdomny ani żadna sklerotyczna staruszka, tylko kapitan milicji, słuchacz fakultetu kryminologicznego Akademii Ochrony Prawa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ankieta personalna podaje takie dane: Nikołaj Wileninowicz Czuchczew, Rosjanin, rok urodzenia 1970, odznaczony medalem „Za zasługi w ochronie porządku publicznego”.

Kiedy Czuchczew nie zjawił się na noc w akademiku, co nigdy przedtem mu się nie zdarzyło, a do tego nazajutrz opuścił zajęcia bez usprawiedliwienia, w akademii zaniepokojono się. Bądź co bądź — oficer milicji. Nie w kij dmuchał. Chciano zawiadomić wydział śledczy, ale wtedy do komendanta wpłynęło Skąd Należy tajne zalecenie: słuchacza Czuchczewa nie szukać, hałasu nie robić, odradza się również dociekać, co mogło się stać. Bo Tajemnica Państwowa.

Jak Tajemnica Państwowa, to Tajemnica, nie było rady: wykreślono kapitana z listy studentów, miejsce w akademiku oddano innemu oficerowi, a rzeczy osobistego użytku złożono do walizki i schowano w komórce, bo bliskich krewnych Czuchczew nie posiadał.

Jednym słowem — żył człowiek i, jak to się mówi, poszedł pod wodę bez plusku, rozpłynął się bez śladu. A człowiek był, nawiasem mówiąc, szczególny.

No, wiadomo — każdy człowiek jest szczególny. Z boku może nawet nie zawsze to widać, ale to pewne na sto procent. Każdy w głębi duszy wie o sobie, że jest zupełnie inny od innych. Nikołaj również zdawał sobie z tego sprawę, ale w odróżnieniu od większości ludzi — miał po temu jakie takie obiektywne powody. Być może nie całkiem obiektywne, może zaledwie przypadkowe, ale on sam w swoją szczególność nie wątpił i młodszemu lejtnantowi Lisiczkinej, która w ostatnim czasie bardzo mu się podobała, mówił: „Wierzę w swoją Gwiazdę”.

Szczególność Czuchczewa polegała zaś na tym, że był Człowiekiem–Znajdującym–Skarby. Co prawda jak dotąd skarb trafił mu się tylko raz, ale za to w wieku, kiedy kształtują się plany na całe życie — kiedy miał czternaście lat.

W miasteczku, gdzie wychował się Kolka, znajdowała się opuszczona sztolnia. Podczas wojny Niemcy mieli tam skład, a wycofując się, zaminowali sztolnię na amen. Naszym potem nie chciało się z tym mordować, a zresztą nie było po co, wstawili więc żelazne drzwi, żeby szczeniaki tam nie łaziły, powiesili tarczę z trupią czaszką i napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i po sprawie. Przez czterdzieści lat drzwi rdzewiały i rdzewiały, aż tu Kolka jakoś tak rankiem idzie od rzeki i nagle patrzy — zamek sam z siebie wypadł z osady i przez szparę widać czarną pustkę.

Chłopak był ciekawski i nie ze strachliwych. Wlazł. Myślał może, że hełm niemiecki znajdzie albo, jak dobrze pójdzie, magazynek od szmajsera. A same miny, jeśli je ostrożnie wykopać i dokładniusieńko rozebrać, bardzo mogą się przydać do głuszenia ryb.

Na dobrą sprawę to Kolka w tej zakazanej sztolni powinien był wylecieć w powietrze, ale tu właśnie dała o sobie znać jego Gwiazda. To dzięki niej nie zaczepił za wąsik wyskakującej SMi–35, nie nastąpił na sprężynę betonowo–metalowej Stockmine, a za to znalazł w na wpół zbutwiałym jaszczyku do pocisków niewielkie, tak z grubsza trzydzieści na czterdzieści, pudełko, całe napakowane złotymi ozdobami. Pewnie schował je na lepsze czasy jakiś policaj, ale wrócić po swój skarb już się bydlakowi nie udało.

Gdyby Kolka Czuchczew zdążył z latami i doświadczeniem życiowym nabrać rozumu, to nikomu by o swoim znalezisku nie powiedział, spróbowałby upchnąć złotko bez szumu, małymi porcjami, ale czego chcieć od chłopaczka? Zaczął się przechwalać, roztrąbił na całe miasto.

Krótko mówiąc, pudełko wzięto na milicję, o bohaterskim Kolce napisano w gazecie, dali mu dyplom pochwalny i przewidziane prawem znaleźne: jedną czwartą wartości urzędowej obliczoną według ceny złotego złomu, czyli 784 ruble z kopiejkami. Kupił sobie za to motorower Wierchowina i czechosłowacki spinning, resztę oddał matce.

Taki to unikalny przypadek trafił się Czuchczewowi w pacholęcym wieku.

Wtedy też określił się kierunek jego drogi życiowej. Kola zdecydował, że zostanie pracownikiem organów porządku. Po pierwsze — niech dalej wszystko u niego idzie zgodnie z prawem. Po drugie — milicjantowi wolno wleźć tam, gdzie nieupoważnionym wstęp wzbroniony, skarby zaś, jak wiadomo, trafiają się tylko tam, gdzie byle kogo nie wpuszczają. No, a po trzecie — na górnika przecież nie pójdzie.

W następnych latach Czuchczew żył sobie właściwie dość zwyczajnie: odsłużył wojsko, uczył się w szkole milicyjnej, ożenił się i rozwiódł, pracował w biurze paszportowym, dostał się do moskiewskiej akademii, ale wszystko to było życie zewnętrzne, nie najważniejsze. Istota zaś polegała na tym, że Nikołaj rozglądał się uważnie wokół siebie. Nie wolno było przegapić chwili, kiedy Gwiazda naprowadzi go na Prawdziwy Skarb. I Czuchczew wierzył, że się nie zagapi.

Ze studiów w akademii kapitan był zadowolony. Nie tylko dlatego, że tędy prowadziła droga do awansu służbowego, a nawet, kto wie, do przeniesienia na stałe do stolicy albo w jej okolice, ale i dlatego, że uczelnia mieściła się na terenie dawnego klasztoru, w najstarszej części Moskwy. Sądząc z porywającej książki Podziemne skarby Białokamiennej, ziemia tutaj była dosłownie przeorana tajnymi przejściami i schronami, w których mieszkańcy Moskwy chowali swój dobytek a to przed Tatarami, a to przed Polakami, a to przed Francuzami, a to przed kolegami i poprzednikami kapitana Czuchczewa. Weźmy choćby tenże, służący za siedzibę akademii monaster pod wezwaniem Odcięcia Głowy Jana Chrzciciela. Do 1918 roku mieszkały tu mniszki. Panie i kupcowe dla ratowania duszy darowały im złote sukienki dla ikon, pudowe srebrne lichtarze i inne cenne przedmioty cerkiewnego użytku. Kiedy władza radziecka umyśliła sobie oddać nieruchomość, bardzo korzystnie ogrodzoną kamiennym murem, do dyspozycji CzK–OGPU, klasztor zamknięto. Przyszli po kosztowności — a tu ni czorta nie ma, same gołe ściany. Pochowały gdzieś mniszki cały swój majątek.

A gdzie? — chciałoby się zapytać. — Przecież nie po ulicach zrewolucjonizowanej stolicy wlokły swoje złoto i srebro?

Ono tu gdzieś jest, kochane, mówiło coś kapitanowi, kiedy przyglądał się gmachowi, w którym najpierw mieściły się cele mniszek, potem więzienie, a teraz składnica pomocy naukowych. Albo tu (miał na myśli inne miejsce, murszejącą cerkiew, zbudowaną na mocnym, głęboko zapadniętym fundamencie).

W ogóle to nie można powiedzieć, żeby wszystko się stało tak całkiem przypadkowo. Kto wie, gdzie patrzeć, ten wcześniej czy później zobaczy to, co chce zobaczyć.

Krótko mówiąc — ósmego grudnia, o wpół do drugiej po południu, w przerwie między zajęciami, Nikołaj spacerował koło świątyni. Żuł kanapkę z kiełbasą, pił sok z kartonika, rozglądał się wokoło — wszystko jak zawsze.

Nagle zobaczył, że przy samym murze dwóch robotników kopie rów: mieli kłaść kabel. Podszedł, zaczął się przyglądać. Pomyślał: aha, śpieszą się, żeby skończyć w odwilż, póki ziemia na nowo nie zamarzła. A trzeba wiedzieć, że tamtego grudnia odwilż była po prostu niezwykła: śnieg całkiem stajał, w niektórych dzielnicach miasta słupek termometru w dzień podnosił się do dziesięciu stopni Celsjusza.

Kapitan przyglądał się, jak ostrza łopat wbijają się w rudą glebę i serce biło mu szybciej niż zwykle. Wyobraził sobie, jak spod pecyn gliny pokaże się czarne wieko kufra albo czekoladowy bok dzbana. Wtedy, zanim robole coś zauważą, Nikołaj krzyknie: „No już, spadać stąd, tu kopać nie wolno, obiekt chroniony”. Oni pójdą po brygadzistę czy kogo tam, a on raz–dwa zeskoczy do dołu i…

Więcej wymarzyć Czuchczew nie zdążył, łopata obrzydliwie zazgrzytała, jakby po fundamencie cerkwi, ale kapitanowi wydało się, że zawadziła nie o kamień, tylko o żelazo.

I rzeczywiście: z ziemi sterczał zardzewiały rant, na którym wyraźnie rysowała się główka nitu. Albo do kamiennej podmurówki cerkwi przymocowana była metalowa płyta, albo — tylko spokojnie! — to wystawała górna krawędź zasypanych drzwi.

Na Nikołaja uderzyły poty. A robotnicy jakby nigdy nic wymachiwali łopatami, nawet się nie obejrzeli.

Tu Czuchczew przejawił „cechy wolicjonalne”, z uznaniem podkreślone w jego charakterystyce służbowej: zaczekał, chociaż wprost trzęsło go z niecierpliwości, aż kopacze pójdą na obiad.

Zeskoczył do rowu. Poskrobał patykiem. No tak, drzwi. Do samej góry zawalone najrozmaitszym paskudztwem: tłuczeń, przegniłe szczapy, kawałki tynku. Wygląda na to, że wejście zamaskowano celowo.

Nikołaj chwycił za łopatę, szybciutko odrzucił śmieci do głębokości mniej więcej pół metra. Potem wziął łom, wsunął w szczelinę, naparł. Z dziury zaleciało słodkawą stęchlizną. Tak właśnie powinno pachnieć Miejsce Ukrycia Skarbu.

Kapitan zasypał wszystko z powrotem, z góry dla pewności jeszcze przyrzucił ziemi. Teraz trzeba było doczekać nocy, kiedy wokoło będzie pusto.

 

Póki nie zamknięto portierni, Czuchczew pobiegł do akademika. Przebrał się w stary mundur...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin