Sami - Elzbieta Kwasowska.rtf

(214 KB) Pobierz
ELŻBIETA KWASOWSKA

 

 

 

 

ELŻBIETA KWASOWSKA

 

 

 

 

SAMI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1988

 

1.

 

Zostaliśmy sami. Czas wolno płynął, odmierzany codziennym pobytem w szkole. Nie odzywaliśmy się prawie do siebie, a wokół nas przybywało smutnych, błękitnych myśli. Z trudem przyzwyczajaliśmy się do maleńkiego wizerunku Sony zamkniętego w zielonym kamieniu.

Kamień stale nosił przy sobie Teodor. Gdy miał trochę czasu, wywoływał z niego Sonę. Wtedy wszyscy siedzieliśmy cichutko, wsłuchując się w dźwięk jej słów, a Teodor wpatrywał się w nią załzawionymi oczyma.

— Nie smuć się, Teodorze — mówiła. — Przecież zawsze możesz o mnie pomyśleć. Zjawiam się, kiedy tego pragniecie. Wiesz, podobają się moim rodzicom opowiadania o tym, co przeżyłam na Ziemi. Dziadek, słuchając ich, powtarza: „... więc tam jeszcze są róże? róże...” — i zamyśla się, a potem biegnie do babci i patrząc na jej płatki mówi: „Nie takie jak ty. O, na pewno też tak dobre, ale przecież inne. Ty jesteś moją Różą”. A ja myślę, że ty jesteś moim Teodorem — dodała. — Pamiętaj.

Teodor prawie nie odpowiadał Sonie, tylko wpatrywał się w nią, tak jak Kolega w Eulalię.

— Chyba nie jesteś bałwanem — śmialiśmy się.

Uśmiechał się też Teodor, kiedy przypominaliśmy mu śnieżne istoty. Śmiała się także Sona i unikała machając ręką.

Najwięcej błękitnych myśli miał Teodor, ale i ich z czasem zaczęło ubywać. Na wszy-stkie pytania zadawane w szkole przez nauczycieli odpowiadał: „Jestem”. Potem siadał spo-kojnie w ławce i więcej się nie odzywał. W dzienniku aż roiło się od dwój, które dostawał. — Lista już dawno była sprawdzana — denerwowali się nauczyciele. „Przecież widzę, że jesteś. Odpowiedz na moje pytanie”. Teodor milczał i rzadko dostrzegaliśmy jakąkolwiek myśl obok niego. Z każdym dniem coraz bardziej przypominał automat.

Pewnego wieczoru Agata powiedziała:

— Teodor dziś w ogóle nie myślał — i rozpłakała się.

— Niemożliwe, przecież rozmawiał ze mną — zaprotestował Filip.

— Nie widziałam ani jednej jego myśli — szlochała Agata. — Niedługo sam będzie przypominał kamień. Stoi godzinami nie ruszając się. Dotknęłam go i nawet nie zareagował. To całkiem inny Teodor!

— Uspokój się. Na pewno, gdy ujrzy Sonę, ożywi się — pocieszała ją Kora.

— Może ona wie, jak pomóc Teodorowi. Kolega przynajmniej myślał, kiedy nie było Eulalii przy nim, a on nikogo nie słucha, jeszcze się uśmiecha, gdy w szkole dostaje kolejny zły stopień. Pan od historii ma wtedy zadowoloną minę. „Widzę — mówi — że masz ochotę tak jak ta twoja Sona nie chodzić do szkoły. Ale to ci się nie uda”.

Rozumieliśmy tęsknotę Teodora, my także tęskniliśmy za Soną, a to, że czasami mogli-śmy z nią porozmawiać, nie zastępowało wcale jej obecności. Teraz, kiedy Teodor zachowy-wał się jak nakręcona laika, musieliśmy poradzić się Sony. Długo myśleliśmy o tym, nim wreszcie zobaczyliśmy ją stojącą na kamieniu.

— Właśnie oczyszczałam babcię z mszyc. Żmudna to praca.

— Sono, spójrz na Teodora. On przestaje myśleć. Jego myśli można dostrzec jedynie w twojej obecności — mówiliśmy. — Poradź coś. Zachowuje się tak dziwnie. W drodze do szkoły zapodziewa się gdzieś. Dopiero wracając odnajdujemy go, siedzącego nieruchomo na coraz to innej ławce. Tak dalej być nie może.

Na widok Sony Teodor uśmiechnął się. Zaraz obok niego pojawiły się różnokolorowe, jasne myśli.

— Dzień dobry, Sono! Kiedy wrócisz? Teraz, gdy cię tu nie ma, nic się nie dzieje i wszystko traci sens. Czas jakby się zatrzymał.

— Czyż nie zauważasz, że życie biegnie dalej? Może już wkrótce nie dogonisz go. Życie potrafi bardzo szybko umykać. Nie pozwól mu się wyprzedzać. Wtedy wrócę. Teraz muszę dalej czyścić babcię z mszyc. Są nieznośne. Bez przerwy ją łaskoczą. Babcia już nie ma siły się śmiać. Przepraszam, to naprawdę pilna sprawa.

Sona znikła. Słowa, które wypowiedziała, poruszyły Teodora.

— Wkrótce nie dogonisz go — powtórzył. — Życie potrafi bardzo szybko biegać. — Potem przymknął oczy. — Wiem, chyba wiem, co zrobię.

Byliśmy ciekawi, co takiego wymyślił Teodor, nie chcieliśmy mu jednak przerywać, gdy tak siedział z przymkniętymi powiekami. Z jego myśli, które wreszcie pojawiły się obok, trudno było cokolwiek zrozumieć. Miały mglisty, nie ustalony zarys, bez przerwy zmieniają-cy kształt i kolor. Przypominały wielkie, niezdecydowane ameby.

Agata pierwsza wykrzyknęła:

— On znowu myśli! Myśli, nasz kochany Teodor!

 

 

 

 

2.

 

Teraz wokół Teodora było istne mrowisko myśli. Bez przerwy liczył, wyliczał, kalkulo-wał, choć do tej pory nie znosił matematyki. W tej wielkiej gmatwaninie nie mogliśmy się w ogóle zorientować.

— Zostawcie go — powiedziała Sona, gdy zjawiła się następnym razem. — W końcu sam wam powie, co go tak pochłania. Dajcie mu tylko trochę czasu.

Zostawiliśmy Teodora w spokoju. Zaczął chodzić swoimi ścieżkami; były to co prawda i nasze ścieżki, ale on nas na nich nie zauważał.

Coraz częściej teraz przebywaliśmy w domu, uciekając w cień przed jaskrawością dnia. W zacienionym pokoju chwytaliśmy promienie słońca w okrągłe lusterka. Każdy złapany promień przemieniał się na ścianie w białego zajączka. Goniły się bez ustanku nasze zajączki, a my chwytaliśmy coraz więcej promieni. Czasem zajączek ześlizgiwał się ze ściany i skakał do ogrodu.

— Skąd tyle zajęcy koło domu? — dopytywała się mama. — Chyba upał wygnał je z lasu. Wcale się mnie nie boją. Łaszą się do nóg jak koty. Dziwne jakieś te zające. Dobrze, że jest jeszcze marchew w spiżarni — mówiła. — Dla tylu zajęcy potrzeba dużo marchwi.

Ale zające nie chciały jeść marchwi, nie jadły też kapusty. Całymi dniami tylko kicały i kicały w ostrym słońcu.

— To są słoneczne zające — mówiliśmy między sobą — dlatego tak chętnie przeby-wają na słońcu.

Nie wszystkie jednak pozostawały obok naszego domu, niektóre jak białe kłębki wełny toczyły się w pole i las. Te, które kręciły się po ogrodzie, wieczorem skupione w gromadę obserwowały błękitnymi oczami naszą rodzinę. Można było bez obawy brać je na kolana i głaskać ich puszyste grzbiety. Radośnie strzygły uszami i śmiesznie kręciły się im nosy. Kiedy któryś z nich polizał językiem, rozlewało się po ciele parzące ciepło.

Teodor, zamknięty w pokoju, zajmował się swoimi sprawami. Kreślił plansze, mieszał kolorowe płyny — do tej pory nie zauważył białych zajęcy.

Pewnego dnia na dźwięk zbliżających się nieznanych kroków wszystkie zające wysko-czyły przez okno i skryły się w ogrodzie. Zastanawialiśmy się, czyje kroki mogły je tak wy-straszyć. Nie zdarzyło się dotąd, by uciekały w takim popłochu.

Już Agata otwierała usta, by głośno powiedzieć to, co w końcu wszyscy pomyśleliśmy.

— To wu... — zaczęła, gdy przerwał jej donośny głos wujka Franciszka.

— Siedzicie w domu i nawet nie wiecie, co się dzieje. Poszukajcie strzelby ojca!

— Nasz tata nigdy nie miał strzelby — powiedzieliśmy. — Po co ona wujkowi?

— Paradne! Na polach gromady zajęcy, a wy pytacie, po co? Cha, cha! — zaśmiał się wujek. — Będziemy jeść pasztet. Pasztet z zająca! No, gdzie mama?

— O co chodzi, Franciszku? — mama weszła do pokoju.

— Następna śpiąca królewna. Co wy tu, wszyscy śpicie? — zadrwił wujek. — Nie widziałaś zajęcy? Polowanie. Szykuje się polowanie — zabłysły mu oczy. — Wy pójdziecie w nagonce, w sam raz dla was zajęcie.

Zabawimy się: pif-paf! — wykrzyknął.

— Pif-paf — powtórzyła mama. — Chyba nie chcesz polować na te zabawne białe zwierzęta, które nie robią żadnych szkód.

— Może i szkód nie robią, ale mogą przynieść pożytek. Co byś powiedziała na pasztet z zająca przyprawiony majerankiem, co?

— Pasztet? — mama szeroko otwarła oczy. Wspaniała była ta nasza mama. —- Pasztet... to... to zbrodnia. Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?

— Właśnie, wujku, jak możesz? — odważyliśmy się powiedzieć. — Przyjrzyj się lepiej, jakie to śliczne stworzenia.

— Śliczne będą i na półmisku! Żegnam was — wujek wyszedł. — Za kilka dni polo-wanie! — wykrzyknął już za drzwiami.

— Mamo, powstrzymaj wujka — prosiliśmy. — Mamo, zrób coś. — Pomyśleliśmy też, jaka szkoda, że nie ma tu Sony, na pewno by nam pomogła.

— Co mogę zrobić? — zastanawiała się mama. — Wiecie, jaki uparty jest wujek. Możemy jedynie ukryć zające w naszym domu. Trzeba wszystkie tu zgromadzić. Są do nas przyzwyczajone.

— Były przyzwyczajone — sprostowała Agata. — Uciekły, gdy tylko posłyszały kroki wujka. Musiały wyczuć jego zamiary.

— Tak, zwierzęta potrafią wiele zauważyć — powiedziała mama. — Postaram się uratować nasze puszyste stworzenia, ale musicie mi w tym pomóc — dodała.

Kiedy mama wyszła, wbiegliśmy do pokoju, gdzie Teodor robił nadal swoje doświa-dczenia.

— Teodorze! Teodorze! chodź z nami szukać słonecznych zajęcy. Musimy zdążyć przed wujkiem Franciszkiem. Pewnie już szykuje strzelbę.

— Jakie zające? Jaka strzelba? — Teodor zdziwił się. — Nie mam czasu. Ja... myślę! — opowiedział z triumfem.

— Widzimy przeciąż, że nareszcie myślisz — zirytowała się Kora — ale może wziąłbyś pod uwagę cudze życie. Nie obchodzi cię ich los?

— Po kolei. Czyj los? Nic nie rozumiem —- Teodor zmarszczył brwi. — Jakie zające?

— Nie widziałeś zajęcy? Naprawdę nie widziałeś słonecznych zajęcy? — spytał Filip.

— Słonecznych zajęcy?

— Tych, co wyskakiwały z lusterek. Wypuściliśmy ich takie mnóstwo, że są teraz wszędzie, nawet w naszym domu. I wujek Franciszek chce urządzić polowanie — opowiadał Filip.

Jakby na potwierdzenie tych słów zjawił się zajączek.

— Och, to ten! — wykrzyknął Teodor.

— Nie uciekł — zdziwiliśmy się.

— Musimy je wszystkie ukryć. Rozumiesz już?

— Rozumiem — odpowiedział Teodor. I zaraz zapytał — ile ich wszystkich jest?

— Mnóstwo, mnóstwo. Nie umiemy nawet powiedzieć, jak dużo. Może tysiąc, a może i więcej.

— To chodźmy już. Im wcześniej zaczniemy, tym lepiej. Może zdążymy ukryć je przed wujkiem. A może jest inny sposób, żeby nie dopuścić do polowania...

Może jest inny sposób... — zastanawialiśmy się wszyscy.

 

 

 

 

3.

 

Od kilku dni spędzaliśmy z pól słoneczne zające. Wokół naszego domu zabieliło się raptownie. Z daleka wyglądało to tak, jakby spadł śnieg lub zakwitły lilie. Dopiero z bliska było widać, że to białe zające wpatrują się ciągle w słoneczny krąg.

Tymczasem wujek organizował polowanie. Chodził po miasteczku i spisywał myśli-wych. Poszukiwał także chętnych do nagonki. Wszędzie słychać było dźwięk jego mocno podkutych butów. Wdzierał się ten dźwięk w nasze serca i nie chciał umilknąć. Mężczyźni w pośpiechu przygotowywali sprzęt myśliwski. Zdziwiło nas, ze wielu z taką radością pucuje strzelby.

— Dorosnąć po to, żeby czyścić broń? Lepiej już pozostać dzieckiem — powiedział Filip.

— Popatrzcie na ich żony. Z jakim zapałem szorują brytfanny — dodała Kora.

Brytfanny lśniły w słońcu, tak że bolały oczy, kiedy się na nie spojrzało. Nas bolały tym bardziej, że w każdej z nich wyobrażaliśmy sobie biały, wystraszony kłębek. Zające chętnie przyskakiwały do naszego ogrodu, ale gdy mijały po drodze suszące się w słońcu brytfanny, dygotały im łapki i jeżyły się puszyste futerka.

Mama uspokajająco głaskała ich zjeżoną sierść.

— Tu nic się wam nie stanie. Jesteście bezpieczne.

Trudno było jednak odnaleźć wszystkie zające, które wyskoczyły z lusterek. I choć ogród zakwitł bielą, na polach ciągle jeszcze spotykaliśmy skaczące zwierzęta. Teodor widząc je mówił: — Nie zginie żaden z was. Nie pozwolimy. — Lecz dzień polowania się zbliżał. Poznawaliśmy to po ogrodach, w których nie suszono już brytfann, i po wypastowanych butach, stojących przed drzwiami domów.

Sona, kiedy wywołaliśmy ją z kamienia, powiedziała:

— Nie zginą wasze zajączki. Przypatrzcie się tylko, Teodor myśli o nich cały czas.

— My także myślimy, Sono. Ale cóż pomogą nasze myśli?

— To pokaże czas — odpowiedziała.

— Czas nic nie pokaże — zdenerwował się Filip — jeśli my sami mu nie pokażemy. Czas jest równie okrutny jak wujek Franciszek. On tylko płynie i nic więcej. Nic więcej, Sono!

— Masz rację, Filipie. Pamiętajcie jednak o swoich pragnieniach. Przecież dzięki nim rozmawiam teraz z wami.

— Nie zapominamy o pragnieniach —odparł Teodor. — Już tyle się wydarzyło przy ich pomocy. Mają ogromną siłę i wiele zmieniają.

— Ale czy pragnienia wystarczą, by uratować zające? — spytał Filip.

Sona nie odpowiedziała. Jej postać rozmyła się i w ręce Teodora lśnił tylko zielony kamień. Coraz częściej znikała w tak nagły sposób, coraz rzadziej odpowiadała na nasze pyta-nia.

— Ona chce, żebyśmy sami szukali rozwiązań — powiedział Teodor. — Dlaczego miałaby nas wyręczać?

— Tak, Sona chce, żebyśmy radzili sobie bez jej pomocy.

Skoro dzięki pragnieniom znaleźliśmy się kiedyś na kryształowej planecie, to dlaczego nasze pragnienia nie miałyby uratować zajączków, rozmyślaliśmy. I rodziła się w nas pewność, że obronimy je przed strzelbami myśliwych. Pewność niczym nie potwierdzona — wtedy przecież była z nami Sona, teraz zostaliśmy sami.

Na drugi dzień obudziło nas pukanie w drzwi.

— No, zabieramy się do tych waszych zajęcy! — wykrzyknął wujek Franciszek do mamy i śmiał się drwiąco.

Na dźwięk jego śmiechu zbudziły się wszystkie zające, które do tej pory udało się zgro-madzić. Przestraszone nastawiły uszu i wyskoczyły przez okno.

— Ach, to i tu siedziały! — zdziwił się wujek zaglądając do pokoju. — Zaraz je zała-twimy — powiedział jeszcze i wyszedł.

Wybiegliśmy za nim z domu, ale ujrzeliśmy jedynie białe ogonki, które szybko znikały nam z oczu. Lawina białych futerek przesuwała się do przodu, a za nią w wysokich, lśniących butach kroczyli myśliwi. Prowadził ich wujek Franciszek. Kiedy krzyknął: — Przygotować się do strzału — zadygotaliśmy. Wystraszone zwierzęta pędziły jak zwariowane przed siebie. Zaraz potem pojawiło się coś zaskakującego, czego z początku nie potrafiliśmy wytłumaczyć. Dopiero po chwili pojęliśmy, że ogarnęła nas myśl. Jedna, wielka i wspólna myśl — NIE CHCEMY ŚMIERCI ZAJĄCZKÓW!

Słyszeliśmy, jak wujek wykrzyknął: — Cel — pal!

Myśliwi pociągnęli za spusty i Wtedy z karabinów wymknęły się jasne, ostre promienie. Przymrużyliśmy oczy przed tą niespodziewaną jasnością, a wszystkie zajączki podskoczyły w górę jakby uradowane. Promienie zagięły się, rozdwoiły i każdy z nich wpadał w oczy myśli-wych. Oni stanęli oniemiali, strzelby wypadły im z rąk, którymi machali teraz bezradnie. Potem zaczęli iść. Szli jakby czymś odurzeni, potykając się jeden o drugiego.

— Nie widzą — szepnęła Agata.

— Nie widzą — powtórzyliśmy szeptem.

Zobaczyliśmy też myśli tych niewidzących ludzi. Myśli równie ostre jak oślepiające promienie: „Chciałem zabić? Dlaczego? Nikt mnie nie skrzywdził, a ja chcę krzywdzić. Może nie jestem dobry? Może nie rozumiem świata?”

Tymczasem podbiegły do nas wszystkie zające.

— Dziękujemy! Dziękujemy! — piszczały radośnie. Machały przy tym zabawnie ogo-nami i stając na tylnych łapkach próbowały lizać nasze dłonie. Niektóre zatroskane pytały: — Oni odzyskają wzrok, prawda?

— Może odzyskają — odparł Filip — ale nie jest to wcale pewne.

Niewidomi myśliwi długo krążyli po polach. W domu niecierpliwie czekały na nich żony. Wreszcie wieczorem same wybrały się na poszukiwanie mężów. Nie mogły zrozumieć, że ich wspaniali myśliwi nie widzą i są bezradni jak dzieci.

— Czemu im nie pomożecie?! — krzyczały do nas z rozpaczą. Potem każda z nich brała za rękę swojego męża i szlochając prowadziła do domu,

Gdy nas mijali, Agata powiedziała:

— Sami sobie winni.

W miasteczku zrobiło się wielkie zamieszanie, tylu mężczyzn naraz straciło wzrok.

— To jakiś znak — mówili ludzie.

Były też głosy, że wszystkiemu winna jest zajęcza plaga. Rozmowy na ten temat trwały całą noc. Sami myśliwi nie chcieli zdradzić, jak doszło do tego, że stracili wzrok.

— Słońce było bardzo ostre. To przez słońce. Nie zdążyliśmy nawet pociągnąć za spu-sty — mówili, choć doskonale wiedzieli, że każdy z nich pociągnął za spust i że z karabinów wypadły oślepiające promienie, i że ogarnęły ich niepokojące myśli. Wszystko to wiedzieli, lecz widać wstydzili się przyznać.

Ludzie w miasteczku rozmawiali o polowaniu, podczas gdy my całą noc martwiliśmy się o niewidomych myśliwych.

Zajączki siedziały u naszych stóp.

— Będą widzieć — pocieszały nas. — Pragniemy, by rano ujrzeli słońce. Strasznie jest żyć nie widząc słońca.

— Tak, ciężko jest żyć w ciemności — powiedziała Sona, która spędziła z nami tę noc. — Ale oni chcieli zabrać wam życie. Zapomnicie o tym?

— Spróbujemy — odpowiedziały zajączki, — Im na pewno jest bardzo źle. Muszą widzieć.

Pragnienia, żeby myśliwi odzyskali wzrok, były silne, skoro nazajutrz wszyscy prze-jrzeli. Kazali zaraz swoim żonom pochować błyszczące brytfanny.

— Oczy bolą od patrzenia na nie! — wołali. — Co za pomysły trzymać tak na wierzchu brytfanny — dodawali.

Nie było więcej mowy o polowaniu. Widzieliśmy, jak po kryjomu znosili zającom marchew. Nie wiedzieli, że te słoneczne istoty warzyw nie jedzą.

Tylko wujek Franciszek nie przynosił marchwi, a w jego głowie nadal kwitła myśl o polowaniu.

 

 

 

 

4.

 

Nie wiemy, jak doszło do tego, że wujek Franciszek zaczął widzieć nasze myśli. Być może podsłuchiwał rozmowy, które prowadziliśmy z kwiatami. Wiedzieliśmy jednak, że z wiedzy wujka Franciszka nie wyniknie nic dobrego. Obserwowaliśmy przecież jego szare i czarne myśli, które teraz próbowały stać się marzeniami. Były to dziwne marzenia: o tym, żeby marzyć. Nie były wcale kolorowe i wesołe, miały nijaki, obleśny kształt, ale bardzo wujka zajmowały.

Wujek wcale nie umiał marzyć, lecz kiedy dowiedział się podpatrując nas, że myśli mogą być kolorowe, także chciał takie mieć. Ale cóż z tego? Widzieliśmy, jak się wysila, jak chodzi z zamkniętymi oczami i widzieliśmy, że nic mu z tego nie wychodzi. Ciągle marzył, żeby sobie wymarzyć marzenia, o jakich jeszcze nikt nie marzył.

Patrzcie, jak wuj się męczy — mówiła Agata.

Kiedyś przechodząc koło niego opowiadała:

— A wczoraj wieczorem wyobrażałam sobie, że jestem poławiaczem pereł. W każdej wyłowionej muszli znajdowała się ogromna różowa perła. I taką perłę można było połykać. A gdy się połknęło perłę, to wtedy... — w tym momencie ściszyła głos i wujek Franciszek nadstawił uszu, żeby się dowiedzieć, co Agata dalej myślała. Lecz ona nie mówiła nic więcej. Wtedy podszedł i niby przypadkiem zagadnął.

No, Agata, co się działo, jak połykałaś perłę?

Niech się wujek sam domyśli — odpowiedzieliśmy.

Ale on nie potrafił i właśnie chyba wtedy zrodził się w nim pomysł, by kraść nasze marzenia, choć wcale ich nie rozumiał. Chciał je mieć, bo były bajecznie kolorowe i czasami aż mieniły się w słońcu lub snuły jak letnie mgły.

Niedługo potem ujrzeliśmy w jego oknie pierwszą zawieszoną klatkę.

Wydaje mi się, że wujek coś knuje — powiedziała Kora. — Zauważyliście, jak często kręci się koło naszego domu?

Tak, czasami idzie za nami. Zachowuje się przy tym tak, jakby chciał to ukryć — mówił Filip. — I te klatki. Wciąż ich przybywa. Nie wiem, co o tym sądzić.

Może będzie hodował ptaki, pomyśleliśmy i nie wracaliśmy więcej do tego tematu.

Pewnego dnia ucieszony Teodor zakomunikował:

— Sona nareszcie oczyściła babcię z mszyc.

Kto to jest Sona? — spytała Kora. — Dziwną ma babcię, skoro siadają na niej mszyce — dodała.

Jak to, Koro, nie wiesz, kim jest Sona?! — krzyknęliśmy.

Nie wiem i nie rozumiem, czemu się tak dziwicie.

To my nic nie rozumiemy! Najpierw Teodor nas nie zauważał, teraz ty mówisz, że nie wiesz, kim jest Sona. Tu musi się dziać coś niedobrego — stwierdził Filip.

Też tak myśleliśmy.

Dopiero na drugi dzień rano Teodor przybiegł do nas z zaskakującą wiadomością.

Słuchajcie, wracam spod domu wujka Franciszka. Widziałem te klatki. Tam wcale nie ma ptaków! Tam... Tam są marzenia i myśli naszej Kory. Nic dziwnego, że coraz mniej pamięta. Wujek siedzi w oknie i przypatruje się im. I ma taki długi patyk, który wsuwa między kraty i drażni nim myśli. A one chcą się wydostać, lecz wujek z powrotem wpycha je patykiem.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin