Pratchett Terry - DW 27 - Ostatni bohater.rtf

(339 KB) Pobierz

Terry Pratchett

 

Ostatni bohater

Opowieść ze Świata Dysku

 

 

 

 

Miej­sce, w którym toczy się ak­cja tej opo­wieści, jest świa­tem spo­czy­wają­cym na grzbietach czte­rech słoni, stoją­cych na sko­rupie gigan­tycz­nego żółwia. Na tym polega zasad­nicza zaleta ko­smosu. Jest dosta­tecznie wielki, żeby pomie­ścić w sobie prak­tycznie wszystko. I w końcu zwykle rze­czywi­ście mieści.

 

Lu­dziom wydaje się, że dziwny jest taki żółw długo­ści dzie­sięciu tysięcy mil czy słoń na ponad dwa tysiące mil wysoki. To tylko dowo­dzi, że ludzki mózg jest słabo przy­stoso­wany do my­ślenia i praw­dopo­dobnie po­wstał w celu chło­dzenia krwi. Wierzy, że to roz­miar jest zdu­mie­wający.

 

Tym­czasem w roz­mia­rach nie ma ni­czego dziw­nego. Zadzi­wiające są żół­wie, a słonie niemal osza­łamia­jące. Kiedy jednak czło­wiek zoba­czy już jakie­goś małego, ten wielki jest tylko kwestią skali. Fakt, że ist­nieje ogromny żółw, jest o wiele mniej dziwny niż fakt, że w ogóle jakiś istnieje.

 

Przy­czyny po­wstania tej opo­wieści są liczne i różno­rodne. Jest wśród nich pra­gnienie ludzi, by do­kony­wać czy­nów zaka­zanych, jedy­nie dlatego że są zaka­zane. Jest też pęd do odkry­wania cu­dow­nych no­wych hory­zontów i do zabija­nia tych, którzy żyją poza nimi. Są ta­jemni­cze zwoje pism. Jest ogórek. Ale przede wszystkim jest wiedza, że pew­nego dnia, cał­kiem nie­długo, wszystko się skoń­czy.

 

„Trudno, ży­cie płynie dalej” — ma­wiają ludzie, kiedy ktoś umiera. Ale z punktu widze­nia osoby, która właśnie umarła, życie wcale już nie płynie. Akurat kiedy zmarły po la­tach prób i błędów zaczy­nał ła­pać, o co w tym chodzi, nagle traci wszystko z po­wodu cho­roby, wy­padku lub — w jednym przy­padku — ogórka. Dla­czego musi tak być, to jedna z nieod­gad­nio­nych tajem­nic ży­cia, wobec której ludzie albo zaczy­nają się modlić, albo na­prawdę, ale to na­prawdę się złosz­czą.

 

 

 

*   *   *

 

Po­czątek tej opo­wieści miał miejsce dzie­siątki tysięcy lat temu, pewnej wietrz­nej, burzli­wej nocy, kiedy płomyk ognia zsuwał się z góry w samym środku świata. Poru­szał się sko­kami i szarp­nię­ciami, jak gdyby niosąca go niewi­doczna osoba zjeż­dżała i spadała z głazu na głaz.

 

W pew­nym mo­mencie linia ognia zmie­niła się w fon­tannę iskier, zakoń­czoną w za­spie na dnie szcze­liny. Jednak ze śniegu wysu­nęła się dłoń ści­skająca dy­miącą, żarzącą się jeszcze po­chod­nię. Wiatr, popy­chany gnie­wem bogów i ma­jący własne poczu­cie hu­moru, roz­dmu­chał pło­mień na nowo.

 

Potem pło­mień nie zgasł już nigdy.

 

 

 

*   *   *

 

Koniec tej opo­wieści zdarzył się wy­soko ponad świa­tem, ale ob­niżał się co­raz bar­dziej, spły­wając krę­gami ponad staro­żytne i nowo­czesne miasto Ankh-Mor­pork. Tam, jak głosi le­genda, wszystko można kupić i sprze­dać — a jeśli nie mają tego, czego czło­wiek akurat szuka, zawsze mogą to dla niego ukraść.

 

Niektó­rzy mogą to na­wet wyśnić...

 

Stwo­rzenie, szuka­jące te­raz w dole pew­nego kon­kret­nego bu­dynku, było wy­szko­lonym bezce­lowym alba­trosem. We­dług ogólnie przy­jętych norm, nie uwa­żano go za zwie­rzę szcze­gólnie nie­zwykłe[ 1 ]. Był za to bezce­lowy. Prawie całe życie spędzał w serii leni­wych po­dróży między Kra­wędzią a Osią, a jaki to może mieć cel?

 

Ten ptak był mniej więcej oswo­jony. Jego obłą­kane, pacior­kowate oko do­strze­gło już miejsce, gdzie — z po­wodów całko­wicie dla niego niepo­jętych — można było znaleźć anchois. I ko­goś, kto z pewno­ścią usunie z jego nogi ten niewy­godny walec. Alba­tros uznał to za cał­kiem niezły układ, z czego łatwo można wy­wnio­skować, że al­batrosy są jeśli już nie cał­kiem bezce­lowe, to w każ­dym razie dość tępe.

 

Zatem zupeł­nie niepo­dobne do lu­dzi.

 

 

 

*   *   *

 

Ludz­kość po­dobno od nie­pa­mięt­nych czasów śni o lataniu. Istotnie, źródła tych marzeń sięgają przod­ków czło­wieka, u któ­rych najczę­ściej wystę­pował sen o spada­niu z gałęzi. W każ­dym razie wśród wiel­kich snów ludz­kości jest też ten o ucieczce przed parą wiel­kich butów z zę­bami. I nikt nie twier­dzi, że musi to mieć jakiś sens.

 

 

 

*   *   *

 

Trzy praco­wite dni później lord Veti­nari, Patry­cjusz Ankh-Mor­pork, stał w głów­nym holu Niewi­docz­nego Uni­wer­sytetu. Był pod wraże­niem. Mago­wie, kiedy już pojęli wagę pro­blemu, potem zjedli obiad i pokłó­cili się o de­ser, potra­fili rze­czywi­ście praco­wać cał­kiem szybko.

 

Ich metodę poszu­kiwa­nia roz­wiązań, w ocenie Patry­cjusza, można by za­kwali­fiko­wać jako kre­atywny zgiełk. Jeśli pytanie brzmiało: Ja­kie jest najlep­sze za­klęcie, by zmie­nić to­mik poezji w żabę? — jedyne, czego na pewno nie ro­bili, to nie za­glądali do książki o tytule w stylu „Pod­sta­wowe zaklę­cia płazie w śro­dowi­sku li­tera­tury pięknej. Ze­stawie­nie po­rów­nawcze”. W pewien sposób byłoby to nie­uczciwe. Kłó­cili się za to, stojąc krę­giem wokół tablicy; wyry­wali sobie kredę i zma­zywali frag­menty tego, co ak­tualny posia­dacz kredy pisał, zanim jeszcze zdążył skoń­czyć zdanie. Jed­nakże wszystko to jakoś dzia­łało.

 

W tej chwili po­środku sali stało coś dziw­nego. Wy­kształ­co­nemu huma­ni­stycz­nie Patry­cju­szowi przy­pomi­nało wielkie szkło po­więk­szające w ra­mie z jakichś śmieci.

 

— Tech­nicznie rzecz biorąc, wie pan, omni­skop może zajrzeć wszę­dzie — tłuma­czył nadrektor Rid­cully, tech­nicznie rzecz biorąc, przy­wódca wszel­kiej znanej magii[ 2 ].

 

— Do­prawdy? Za­dzi­wiające.

 

— W każde miejsce w do­wol­nym czasie — mówił dalej Rid­cully, za­pewne w celu spotę­gowa­nia wraże­nia.

 

— Jakże to nie­zwykle uży­teczne.

 

— Wiem, wszy­scy to powta­rzają. Ale kłopot polega na tym, że po­nieważ ta pa­skudna apara­tura może zajrzeć wszę­dzie, strasz­nie trudno jest przez nią co­kol­wiek zoba­czyć. W każ­dym razie cokol­wiek war­tego oglą­dania. Zdu­miałby się pan, ile jest we wszechświecie róż­nych miejsc. I cza­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin