Aldridge Ray - Somanekiny.rtf

(195 KB) Pobierz
Ray Aldridge

Autor: Ray Aldridge

Tytul: Somanekiny

 

(Somatoys)

 

Z "NF" 6/95

 

 

   Pustelnik Berner wspinał się do swojej świątyni, jak to

czynił co rano o wschodzie słca. Paląca słoneczna tarcza

wznosiła się żwawo ponad otaczające góry. Kiedy Berner

dotarł na szczyt wzgórza, dolinę wypełniło rażące światło.

Świątynią był posąg z brązu - naga kobieta naturalnej

wielkości. Leża na wznak na szarym głazie, z rozpostartymi

nogami i rękami wygodnie załonymi za głowę, uśmiechając

się do nieba. Jej drobne piersi wieńczyły małe, ostre noże.

   "Ze śmierci w życie, z życia w śmierć: te same drzwi" -

modlił się tak szybko, że znajome słowa zlewały się w jedną

całość. Przył czoło do gładkiego brzucha świątyni, wciąż

zimnego po pustynnej nocy. Wkrótce świątynia będzie zbyt

gorąca, aby jej dotknąć, co było przyczyną, iż odprawiał

swoje modły o świcie.

   Pociągnął policzkiem po metalowej powierzchni, próbując

sobie przypomnieć, jakie to było uczucie dotykać prawdziwej

kobiety. Nie doznał niczego poza uczuciem abstrakcyjnego

obrzydzenia, w dziwny sposób zmieszanego z nieuchwytną

sknotą. "Jesteś tu za długo, za długo, za długo" -

powiedział do siebie, tak jak to robił każdego ranka.

Stanowiło to część rytuału, tak samo jak modlitwy.

   Po chwili Berner oderwał się od świątyni i zszedł na dół

na plantację strączkowej posoli. Wziął motykę i pracował

d sztywnych jak druty pnączy, dopóki blask słca nie

nabrał niebezpiecznej intensywności. Wtedy wycofał się do

swojej jaskini.

   Ściany i podłogę pokrywały brunatne maty z włókien

posoli. Na końcu jaskini pluskał wesoło chłodny strumyk.

Berner byłcicielem hamaka, małej biblioteczki świętych

ksiąg i dobrej medjednostki. Rozejrzał się po swoim wygodnym

schronieniu i poczuł przypływ rozpaczliwej nudy.

  Wziął sobie do stołu miskę posoli. Jeżeli nawet rzadka,

szara papka posiadała z początku jakiś urok, straciła go po

trzydziestu latach braku odmiany. Była jednak pożywna, a

strąki plonowały bez większych starań. Wlepił wzrok w miskę.

   - Czego bym nie dał za pomidora - powiedział. - Albo

nawet za cuchną dynię. A nienawidziłem dyni! - Westchnął i

zmusił się do jedzenia.

   Włnie układał się do snu w swoim hamaku, kiedy usłyszał

huk obniżających lot silników. Jaskinia zadrża, kurz opadł

z mat. Pognał do wyjścia. Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzał na

skraju poletka posoli przysadzisty, czarny statek gwiezdny,

schodzący w dół w kwiecie pomarańczowego ognia.

   Statek gwiezdny stał cicho w blasku południa. Pnącza

posoli pod statkiem tliły się przez chwilę.

   Nic więcej się nie stało.

   Berner wkrótce wycofał się do jaskini, gdzie panował

względny chłód.

   Późnym popołudniem znowu zapuścił się do wylotu jaskini.

ce wciąż zwalało z nóg, żar podnosił się drżącymi falami

od czerwonej gleby. Berner patrzył przez długie minuty,

ciężko dysząc w ognistym powietrzu, ale nikt nie nadchodził.

   W godzinę po zapadnięciu ciemności, gdy powietrze było

chłodniejsze, a bezksiężycowa noc buchała gwiazdami, zdawało

mu się, że usłyszał jakiświęk dochodcy ze statku.

Krzyk? Czy w ogóle cośyszał? Jaki dźwięk mó przeniknąć

zbrojony kadłub?

   Niedługo potem luk statku obrócił się i opadł, otwierając

się.

   Od pojazdu rozwinął się pneumatyczny pomost. Schodzący po

nim mężczyzna robił imponujące wrażenie. Miał na sobie

czarną połyskliwą skó i tunikę ze srebrnych nitek. Był

wysoki i gibki; z jego ruchów biła nieodparta pewność

asnej siły. Twarz zakrywała mu maska ze złotych i

srebrnych mikrołusek - proteza przymocowana bezpośrednio do

mięśni twarzy, równie ruchliwa jak skóra, któ zastępowała.

Jej rysy były nieprawdopodobnie szlachetne, nieludzko

regularne.

   Berner ostrożnie wyjrzał z jaskini.

   Gość wykonał swobodny gest pozdrowienia i postąpił

naprzód.

   - Dobry wieczór - powiedzi donośnym głosem, równie

pięknym, jak jego maska.

   - Dobry wieczór, panie... - głos Bernera załamał się.

   Gośćmiechnął się, maska zamigotała w świetle gwiazd.

   - Piękna noc. To na pewno jedna z rzeczy, które

wynagradzają ci pobyt tutaj. Gdzie, jeśli wolno spytać, są

twoi towarzysze?

   Berner nie był przygotowany na tak bezpośrednie pytanie i

odpowiedział otwarcie:

   - Nie ma tu nikogo poza mną. To pusty świat.

   - Doprawdy? To skandal. Nie czujesz się samotny? -

Pośrodku maski błyszczały ciemne oczy; głos wyśpiewywał

dalej. - Ale, gdzie moje maniery? Nazywam się Warven Manolo

Cleet, obywatel Dilvermoon, obecnie w podróży celem

odpoczynku i odświeżenia. A ty?

   - Eee... Brat Berner, świecki czciciel Srogiego Misterium.

- Berner zawahał się przez chwilę. Wymagano od niego czegoś

więcej, odczuwał to tak silnie, jakby Cleet szarpał go

niewidzialnymi hakami. - Och! - powiedział w końcu. - Zechce

pan wejść?

 

   - Więc jesteś tu sam. Nie miewasz gości?

   Cleet rozsiadł się dumnie przy stole Bernera. Bez wahania

zajął jedyne krzesło.

   - Statek wahadłowy Misji zatrzymuje się tu co pięć lat.

   Cleet pochylił się w napięciu do przodu.

   - Ach tak? Kiedy statek ostatnio tu zawitał?

   - Rok temu. Słyszał pan o Srogim Misterium?

   - Owszem - odparł Cleet, odprężając się. - Słyszałem o

waszej sekcie. - Na metalowych wargach drż szyderczy

miech. - Wielbicie bożka... nagiego demona, zgadza się?

Leżą kobietę o rozchylonych nogach, z nożami zamiast

sutek. Uważacie seks za śmiertelny grzech. W najbardziej

dosłownym sensie. Czyż nie tak?

   - Świątynia jest alegorią, nie bożkiem. - Mimo iż tyle

razy wątpił, Berner poczuł się urażony ugrzecznioną pogardą

Dilvermoonczyka. - To prawda, uważamy, że uprawianie seksu z

kobietami samo w sobie stanowi karę.

   - A co z uprawianiem seksu z mężczyznami?

   - Różnica teologiczna jest tu niewielka. Mężczyźni

ywają siebie nawzajem jako kobiet. W naszym przekonaniu

szczegóły fizjologiczne nie umniejszają grzechu.

   - Rozumiem. - Cleet najwyraźniej czynił wysiłki, aby się

nie roześmiać. - Dlaczego jesteś pustelnikiem? Inni

członkowie twojej sekty dobrze prosperują w zamieszkałych

światach.

   Cleet dotknął teraz czułego miejsca. Berner zacisnął

szczęki i odwrócił wzrok. Gość w końcu wybuchnął śmiechem,

brzmiącym jakoś niemiło, pomimo całej srebrzystej

doskonałci tonu.

   - Rozumiem. Co z oczu, to z serca; tak to sobie

wymyślił? Czy okazał się szczególnie czuły na kobiece

wdzięki? Szczególnie słaby w swej wierze? - Oczy Cleeta

yszczały.

   - To nie powinno pana interesować, obywatelu Cleet -

wycedził sucho Berner.

   Cleet pochylił się do przodu i nieruchome kontury jego

maski zafalowały niczym stopiony metal, migocąc niemożliwymi

do odczytania uczuciami.

   - Mylisz się. - W ręku Cleeta pojawił się nerwopał.

Wycelował w pierś Bernera. Berner, przerażony, wpatrywał się

w broń.

   - Nie mam nic, co warto by ukraść...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin