Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy.doc

(892 KB) Pobierz
POUL ANDERSON

Poul Anderson

 

 

 

 

 

 

 

Trzy serca i trzy lwy

 

 

   . 1 .        

 

Budził się powoli. Przez chwilę leżał, nieświadom niczego poza bólem w czaszce. Wzrok wracał stopniowo, aż wreszcie mógł zobaczyć, że rzecz, która tkwi przed jego twarzą to korzeń drzewa. Gdy się odwrócił, zatrzeszczał pod nim gruby dywan zeschłych liści. W nos wwiercał się zapach ziemi, mchu i wilgoci.

- Det var som fanden! - mruknął. - Co u diabła! - Podniósł się.

Dotknął głowy i poczuł zakrzepłą krew. Jego mózg był wciąż otępiały, jednak uświadomił sobie, że kuła musiała ześlizgnąć się po czaszce, pozbawiając go tylko przytomności. Kilka centymetrów niżej i... Zadrżał.

Ale co się działo od tamtej pory? Leżał w lesie, w świetle dnia. W pobliżu nikogo. Nawet śladu człowieka. Najpewniej jego przyjaciele zdołali uciec, unosząc go ze sobą. Potem schowali go w tej gęstwinie. Ale dlaczego zdjęli z niego ubranie i zostawili go samego?

Wstał, oszołomiony, ze sztywnymi mięśniami, niesmakiem w ustach i żołądkiem pełnym głodu. Chwycił głowę, żeby nie rozpadła się na kawałki. Z przebijających przez korony drzew promieni słonecznych wywnioskował, że jest późne popołudnie. Światło poranka nie ma w sobie tego specjalnego, złotego poblasku. Ha! Przespał niemal pół doby. Kichnął.

W pobliżu, poprzez głębokie, nakrapiane światłem cienie przebłyskiwał strumyk. Podszedł do niego, nachylił się i zaczął pić potężnymi łykami. Potem obmył twarz. Zimna woda przywróciła mu nieco siły. Rozejrzał się wokół, próbując ustalić gdzie się znajduje. Lasy Grib?

Nie, na Boga. Te drzewa były zbyt wielkie, zbyt poskręcane, zbyt dzikie: jesiony, buki, głogi, pokryte gęstymi naroślami mchu, połączone niemal zwartymi ścianami wybujałego poszycia. W Danii nie było takiego lasu od średniowiecza.

Wiewiórka, jak czerwona smuga ognia, wbiegła po pniu. Para szpaków zerwała się do lotu. Przez szczelinę w listowiu zobaczył jastrzębia, krążącego wysoko na niebie. Czy w jego kraju były jeszcze jakieś jastrzębie?

No, może kilka, nie wiedział dokładnie. Spojrzał na swoją nagość i zaczął bezładnie zastanawiać się nad tym, co robić dalej. Jeżeli jego koledzy rozebrali go i zostawili tutaj, musieli mieć po temu ważne powody. Nigdzie nie powinien się stąd oddalać. Szczególnie w takim stanie, w całkowitym dezabilu. Z drugiej jednak strony, im również mogło się coś przytrafić.

- Niełatwo ci będzie spędzić tutaj noc, mój chłopcze - powiedział. - Dowiedzmy się przynajmniej co to za miejsce. - Jego głos, mający za tło tylko szum lasu, wydawał się nienaturalnie głośny.

Nie, jest jeszcze jakiś dźwięk. Stężał na chwilę, potem rozpoznał rżenie konia. Poczuł się wyraźnie lepiej. W pobliżu musi być jakaś farma. Jego nogi stąpały już dostatecznie pewnie, żeby był w stanie przedrzeć się przez ścianę krzewów łozy i odnaleźć tego konia.

Zrobił to i stanął jak wmurowany.

- Nie - powiedział.

Zwierzę było ogromne, ogier o rozmiarach perszerona, ale znacznie szlachetniejszej budowy, smukły i czarny jak polerowana noc. Nie był spętany, jednak ze zdobnej, nabijanej srebrem uździenicy luźno zwisała para wymyślnych, obszytych frędzlami wodzy. Na grzbiecie miał siodło z wysokimi łękami, również ze zdobionej skóry, białą, jedwabną kapę z wyszytym czarnym orłem oraz jakieś juki.

Holger przełknął ślinę i podszedł bliżej. No i dobrze, pomyślał, ktoś lubi konne przejażdżki w takim stylu.

- Halo - zawołał. - Halo, jest tu ktoś?,,

Gdy się zbliżył, koń potrząsnął długą grzywą i radośnie zarżał. Miękkie nozdrza dotknęły jego policzka, wielkie podkowy z mocą uderzyły w ziemię. Holger poklepał go - nigdy dotąd nie spotkał konia tak przyjaznego wobec obcych. Przyjrzał mu się bliżej. Na uździenicy widniało wygrawerowane srebrem słowo, składające się z dziwnie archaicznych liter - Papillon.

- Papillon - powiedział z namysłem. Koń znowu zarżał, tupnął i naprężył trzymane już przez Holgera wodze.

- Papillon to twoje imię? - Holger znowu go klepnął. - Po francusku motyl, prawda? To dość pomysłowe, nazywać bydlaka o twoich rozmiarach Motylem.

Jego uwagę przyciągnął leżący za siodłem pakunek. Przesunął się, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Co u diabła. Kolczuga!

- Halo! - zawołał jeszcze raz. - Czy jest tu ktoś? Pomocy!

Tylko sroka zaskrzeczała szyderczo.

Rozglądając się wokół, Holger zauważył długie, oparte o pień dębu drzewce ze stalowym grotem z jednej i miseczkową osłoną uchwytu z drugiej strony. Kopia, na Boga, autentyczna średniowieczna kopia. Zawrzało w nim podniecenie. Niespokojne życie, które dotychczas prowadził sprawiło, że stał się człowiekiem nieco mniej skrupulatnie przestrzegającym prawa niż większość jego rodaków, nie miał więc zahamowań rozwiązując tobołek i rozkładając na ziemi jego zawartość. Znalazł całkiem sporo: kolczugę, która mogłaby sięgnąć mu do kolan, stożkowy, ozdobiony purpurowym pióropuszem hełm z nosalem, sztylet, odpowiednie pasy i rzemienie, gruby, miękki kaftan pod zbroję. Było tam również kilka kompletów ubrań, na które składały się bryczesy, koszule z długimi rękawami, tuniki, kaftany, peleryny i tak dalej. Ta część ubrań, której nie zrobiono z surowego, jaskrawo barwionego płótna, była z obszytego futrem jedwabiu. Nie był wcale zaskoczony, gdy, przeszedłszy na lewą stronę konia, znalazł miecz i tarczę, wiszące na rzemieniu. Tarcza miała konwencjonalny, heraldyczny kształt przy około czterech stopach długości i była wyraźnie nowa. Zdjął z niej płócienny pokrowiec i zobaczył, że na jej powierzchni, wykonanej z cienkiej stalowej wykładziny na drewnianej bazie, widnieją trzy złote lwy naprzemiennie z trzema czerwonymi sercami, wszystko na błękitnym tle.

Obudziło się w nim niejasne przypomnienie. Stał przez chwilę, zastanawiając się. Czy to jest... chwileczkę. Godło Danii. Nie, tam jest dziewięć serc. Pamięć znowu się zamknęła.

Ale o co tu chodzi? Podrapał się w głowę. Ktoś organizuje jakieś widowisko? Wyciągnął miecz: wielki, o szerokiej głowni z krzyżowym jelcem, obosieczny i ostry jak nóż. Jego inżynierskie oczy rozpoznały niskowęglową stal. Nikt z taką precyzją nie podrabiał średniowiecznego ekwipunku, nawet do filmów, nie mówiąc już o paradach. Pamiętał jednak eksponaty muzealne. Mężczyzna z wieków średnich był sporo niższy od swych współczesnych potomków. Ten miecz natomiast pasował do jego dłoni tak, jakby był specjalnie dla niej zaprojektowany, a on przecież był wysoki nawet w dwudziestym wieku.

Papillon zarżał i szarpnął w tył. Holger odwrócił się gwałtownie. Zobaczył niedźwiedzia.

Był to wielki, brązowy niedźwiedź, który prawdopodobnie przyszedł tutaj, żeby przekonać się co tak hałasuje. Łypnął na nich okiem - Holger bardzo zapragnął mieć w tej chwili swoją strzelbę - a potem odwrócił się i pobiegł z powrotem w gęstwinę.

Holger oparł się ciężko o Papillona, czekając aż serce trochę mu się uspokoi.

- Możliwe, że istnieje jeszcze jakaś ostoja dzikiej puszczy - usłyszał swój pełen przekonania głos. Może nawet zostało kilka jastrzębi. Ale w Danii nie ma, z cała pewnością nie ma niedźwiedzi.

Chyba, że jakiś uciekł z zoo... No, zaczynają się ślepe domysły. Przede wszystkim musi zebrać jakieś informacje i wtedy wyciągać wnioski.

A może zwariował i ma halucynacje? Albo śni? Chyba jednak nie. Jego umysł pracował zbyt precyzyjnie. Wyczuwał promienie słoneczne i widział drobniutkie pyłki, które w nich tańczyły, widział liście, czuł zapach konia, mchu i swój własny pot, a to wszystko było pełne szczegółów i najzupełniej prozaiczne. Jakkolwiek jest, zdecydował gdy jego spokojny z natury charakter wyhamował nieco gonitwę myśli, nie pozostaje mu nic innego niż brnąć dalej, nawet jeśli to sen. Teraz najbardziej potrzebne są mu informacje i pożywienie.

Po namyśle odwrócił hierarchię ważności.

Ogier wydawał się wystarczająco przyjacielski. Nie miał prawa brać tego zwierzęcia, ani znalezionych przy nim ubrań, jednak jego własne potrzeby były niewątpliwie znacznie bardziej pilne niż osobnika, który tak niefrasobliwie pozostawił tutaj swoją własność. Ubrał się starannie. Nieznana garderoba wymagała pewnego wysiłku umysłowego przy nakładaniu, jednak wszystko, aż po same buty, pasowało podejrzanie dobrze. Spakował na nowo dodatkowe ubiory oraz zbroję i przytroczył je z powrotem do konia. Ogier parsknął cicho, gdy Holger podniósł się w strzemieniu, żeby nań wsiąść, potem powoli podszedł do kopii.

- Nigdy bym nie przypuścił, że konie są takie mądre - powiedział Holger głośno. - No dobrze, zrozumiałem aluzję. Wziął kopię i oparł koniec drzewca o podpórkę, która, jak stwierdził, zwisała z siodła, potem ujął wodze w lewą dłoń i cmoknął. Papillon ruszył - w stronę słońca.

Dopiero po pewnym czasie Holger zauważył jak dobrze sobie radzi z jazdą konno. Jego doświadczenie w tym względzie ograniczało się dotychczas do kilku dość nieszczęsnych prób w wypożyczalniach. Teraz przypomniał sobie, że zawsze twierdził, iż koń jest wielką, niezdarną rzeczą, zajmującą tylko przestrzeń, którą w przeciwnym przypadku mógłby zająć inny koń. Dziwna była ta natychmiastowa sympatia, jaką poczuł do tego wielkiego, czarnego potwora. Jeszcze dziwniejsza była łatwość, z jaką jego ciało przystosowało się do siodła. Jakby przez całe życie był kowbojem. Pogrążył się w myślach na ten temat i znowu stał się niezdarny. Papillon parsknął. Holger mógłby przysiąc, że była to drwina. Wyrzucił więc z głowy wszelkie wątpliwości i skupił się na wybieraniu drogi między drzewami. Mimo że podążali ścieżką - wydeptaną przez jelenie? - las był tak gęsty, że jechało się dość niewygodnie, szczególnie z kopią.

Słońce schodziło coraz niżej, aż w końcu spoza czarnych pni i gałęzi przeświecało tylko kilka czerwonych pasm. Do diabła, przecież to niemożliwe, żeby gdziekolwiek w Danii istniała tak rozległa puszcza. Czyżby, będąc nieprzytomnym, został przywieziony do Norwegii? Laponii? Do Rosji, na bramy Piekieł? A jeśli kula spowodowała zanik pamięci, trwający być może całe tygodnie? Nie, to niemożliwe. Rana była zbyt ,świeża.

Westchnął. Takie zmartwienia nie wytrzymywały konkurencji z myślami o jedzeniu. Zastanówmy się, ze trzy wędzone dorsze i kufel zimnego Carlsberga... nie, bądźmy amerykańscy i zamówmy stek z kością, obłożony zasmażaną cebulką...

Papillon stanął dęba. Niemal wyrzucił Holgera z siodła. Przez gąszcz poszycia i narastającą ciemność nadchodził lew!

Holger wrzasnął. Lew zatrzymał się, wyginając ogon i pomrukując groźnie z głębi ukrytego w grzywie gardła. Papillon niespokojnie zatańczył i zaczął uderzać kopytem w ziemię. Holger uświadomił sobie, że opuścił kopię, kierując ją w stronę wielkiego kota.

Z głębi lasu dobiegało przeciągłe wycie wilka. Lew stał nieruchomo. Holger nie bardzo miał ochotę dyskutować z nim na temat pierwszeństwa na tej ścieżce. Poprowadził Papillona bokiem, mimo że koń sprawiał wrażenie gotowego do walki. Gdy minęli lwa, Holger poczuł wielką chęć puszczenia się galopem. Gdyby to jednak zrobił, z pewnością, przy takim świetle zostałby wysadzony z siodła przez jakiś konar czy gałąź. Pocił się.

Nadeszła noc. Zaczęli błądzić. Błądziły też myśli Holgera. Niedźwiedzie, wilki i lwy - nie ma takiego miejsca na ziemi, w którym te zwierzęta występują razem - może poza jakimiś odległymi rejonami Indii. Ale przecież tam w Indiach nie rosną europejskie drzewa, prawda? Próbował przywołać w pamięci lektury Kiplinga., Nic mu nie przychodziło do głowy, poza niejasnymi przypomnieniami, że wschód jest wschodem, a zachód zachodem. Potem gałąź uderzyła go w twarz i zajął się przeklinaniem.

- Wygląda na to, że spędzimy noc pod gołym niebem - powiedział w końcu. - Pięknie.

Papillon szedł dalej, jeszcze jeden cień w pełnej dźwięków ciemności. Holger słyszał puchacze i odległe ochrypłe piski, które mogły być głosem żbika, i wycie wilków. A to? Co to było? Złośliwy chichot, tuż nad ziemi.

- Kto to? to tam jest?

Oddalający się tupot małych stóp. Wraz z nim uleciał śmiech. Holger zadrżał. Równie dobrze można jechać dalej, zdecydował.

Noc znacznie się ochłodziła.

Nagle niebo wybuchnęło gwiazdami. Holger potrzebował dobrej chwili na to, żeby zrozumieć, że wyjechali na polanę. Przed nimi migotało światełko. Dom? Zmusił Papillona do ruszenia kłusem.

Kiedy dotarli na miejsce, Holger zobaczył chatę, niezwykle prymitywną, ze ścianami z oblepionej gliną wikliny i dachem z darni. Blask płonącego wewnątrz ognia odbijał się czerwienią od dymu, uciekającego przez otwór w szczycie dachu, sączył się przez maleńkie okienka z okiennicami i wyciekał przez szpary wokół krzywych pni. Holger ściągnął wodze i językiem zwilżył wargi. Serce mu waliło, jakby znowu stanął przed lwem.

A jednak...

Zdecydował, że najrozsądniej będzie zostać w siodle. Uderzył w drzwi końcem kopii. Otworzyły się ze skrzypieniem. Stała w nich zgarbiona postać, czarna na tle wnętrza chaty. Dobiegł o głos starej kobiety, wysoki i skrzekliwy.

- A tyś kto? Kto zawitał do Matki Gerdy?

- Chyba się zgubiłem - powiedział Holger. - Czy znajdzie się u pani wolne łóżko?

- Och. Och, tak. Piękny młody rycerz, jak widzę, tak, tak. Stare mogą być te oczy, ale Matka Gerda dobrze widzi kto po nocach puka w jej drzwi, dobrze, dobrze widzi. Dalej, jasny panie, zejdź z konia i skorzystaj z tej ubogiej gościny, którą biedna, stara kobieta może ofiarować i nie musisz się mnie obawiać, ani ja ciebie, nie w moim wieku, ale wiedz, że był taki czas... ale to było zanim się narodziłeś, a teraz ze mnie tylko stara, samotna babcia, rada wszelkim wieściom o wielkich zdarzeniach za ścianami tej skromnej chatki. Chodź, chodź, wyzbądź się obaw. Bardzo proszę, wejdź do środka. Niełatwo tu o schronienie, tutaj, na krańcu świata.

Holger przecisnął się obok niej do wnętrza lepianki. Nie zauważył nikogo innego. Beż, wątpienia mógł się tu bezpiecznie zatrzymać.

 

 

   . 2 .        

 

Usiadł przy rozklekotanym stole z nieheblowanego drewna. Oczy piekły go od dymu zbierającego się pod krokwiami. Jedyne wewnętrzne drzwi wiodły do stajni, w której teraz przywiązany był jego koń, poza tym budynek składał się tylko z tej jednej izby, z klepiskiem zamiast podłogi. Z płonącego na wielkim kamieniu ognia padało przyćmione światło. Rozglądając się wokół, Holger zauważył kilka krzeseł, słomiany materac, trochę narzędzi i różnych utensyliów oraz czarnego kota; siedzącego na zupełnie nie pasującej do tego wnętrza, wielkiej i ozdobnej drewnianej skrzyni. Żółte oczy kota ani razu nie mrugnęły i nawet na moment się od niego nie oderwały. Kobieta, Matka Gerda, mieszała coś w żelaznym kotle, zawieszonym nad ogniem. Była to zgarbiona, sucha i pomarszczona staruszka; ubrana w - strój, przypominający postrzępiony worek. Jej siwe włosy zwisały rzadkimi kosmykami wokół zapadniętej twarzy, ozdobionej nosem jak haczyk i nieustannie wyszczerzonymi w bezsensownym uśmiechu pieńkami zębów. Ale jej oczy były twardą, połyskliwą czernią.

- Ach, tak, tak - powiedziała - nie takim jak ja, biednym starym kobietom wypytywać o to co nieznajomi radzi by trzymać w ukryciu. Wielu jest takich, co wolą sekretnie przemierzać te spokojne ziemie przy krańcu świata i ty sam możesz być jakimś rycerzem z Faerie w ludzkim przebraniu, gotowym położyć czar na język zbyt ciekawy. Jednakże, dobry panie, czy mogę się ośmielić i spytać o twe imię? Nie twe własne, oczywiście, jeśli wolisz nie wyjawiać go takiej starej babinie jak ja, która życzy ci dobrze, choć musi przyznać, że wiek się na niej odcisnął i czasem paple odrobinę za dużo, ale imię jakiekolwiek żebym mogła zwracać się do ciebie odpowiednio i z należnym szacunkiem.

- Holger Carlsen - odpowiedział.

Tak podskoczyła, że niemal wywróciła kociołek.

- Co powiedziałeś?

- A co...? - Czyżby był ścigany? Czyżby to była jakaś wyjątkowo dzika okolica w Niemczech? Wymacał sztylet, na wszelki wypadek zatknięty za pas. - Holger Carlsen! No i co z tego?

- Och... nic, dobry panie. - Gerda odwróciła wzrok, potem znów spojrzała na niego, szybkim, ptasim spojrzeniem. - Tyle tylko, że Holger i Carl są imionami co nieco głośnymi, jak ci wiadomo, jednak by rzec prawdę to nigdy nie było mówione jakby jeden był synem drugiego, jako iż ich ojcami byli Pepini Godfred, czy raczej powinnam powiedzieć odwrotnie... jednak, w pewnym sensie król jest ojcem swego wasala i...

- Nie jestem żadnym z tych gentelmanów - powiedział Holger, żeby położyć tamę potokowi słów. To czysty przypadek, że się tak nazywam.

Odprężyła się i z kociołka nałożyła mu miskę gulaszu. Zaatakował go natychmiast, nie zawracając sobie głowy martwieniem się o zarazki czy trucizny. Dostał również chleb i ser, które musiał odcinać swym nożem i jeść palcami, a także kufel wyjątkowo dobrego piwa. Minęło sporo czasu, zanim wyprostował się, odetchnął i powiedział:

- Dziękuję. Uratowało mi to życie, a przynajmniej rozsądek.

- To nic, panie, prostacka to strawa dla takiego jak ty, co często z królami i książętami jadać musiał i słuchał minstreli z Prowansji, ich pieśni i sztuczek wymyślnych, a ja, mimo że stara i niewprawna, to jednak na twą cześć pozwolę sobie...

- Pani piwo jest wyśmienite - powiedział Holger pośpiesznie. - Nie wiedziałem, że istnieje tak znakomity gatunek. Chyba... - zamierzał powiedzieć: "Chyba wasz lokalny browar jakimś cudem ominęła dotychczas zasłużona sława", ale przerwała mu z przebiegłym chichotem:

- Och, zacny sir Holgerze, z pewnością musisz być rycerzem, jeśliś nie wyższego nawet stanu, tak przenikliwym i spostrzegawczym jesteś człowiekiem. W jednej chwili przejrzałeś małe sztuczki biednej starej kobiety. I jakkolwiek większość z podobnych tobie wzdraga się na takie niewinne zaklęcia i nazywa je wymysłami Szatana, choć po prawdzie w podstawach swoich nie różnią się one wcale od cudotwórskich praktyk niektórych świętych, którzy czynią swoje cuda zarówno dla pogan, jak i chrześcijan, to jednak musisz być świadom ilu tutaj na tych pogranicznych ziemiach para się taką pomniejszą magią, tyle dla swej własnej ochrony przed siłami Środkowego Świata, ile dla wygody i zysku, i sam pojmujesz w swej łaskawości, że nie byłoby to bardzo sprawiedliwe palić biedną starą poczciwinę za wyczarowanie odrobiny piwa, żeby ogrzewało jej stare kości w zimowe noce; podczas gdy tylu jest i to tak potężnych czarowników, otwarcie frymarczących czarną magią, na których kara ciągle nie spada i...

A więc jesteś wiedźmą?, pomyślał Holger. A ja to powinienem zauważyć. Co ona mu wmawia? Co to za maskarada?

Pozwolił jej mamrotać dalej, zastanawiając się ze zdumieniem nad językiem. Była to dziwna mowa, w jego własnych ustach twarda i dźwięczna, archaiczny francuski z dużą domieszką słów niemieckich język, który być może byłby w stanie powoli rozszyfrować w książce, jednak z pewnością nie potrafiłby w nim mówić i to z taką łatwością, jakby to robił od dziecka. W jakiś sposób przeniesienie do... - gdziekolwiek to było - wyposażyło go w umiejętność porozumiewania się w lokalnym dialekcie.

Nigdy nie miał specjalnego upodobania doczytania beletrystyki - science fiction czy innej, jednak coraz silniej i silniej był pchany ku stwierdzeniu, że jakiś nieprawdopodobny splot wydarzeń przerzucił go w przeszłość. Ta chata, ta starucha, która przyjęła jego rycerski ekwipunek za zupełnie naturalny, i język, i ta bezkresna puszcza... Ale g d z i e się znajdował? W Skandynawii nigdy nie mówiono w ten sposób. Niemcy, Francja, Brytania?... Jeśli jednak znalazł się w średniowieczu, to co tu robił lew, albo co znaczyła ta rzucona mimochodem wzmianka o życiu na granicy magicznej krainy, Faerie?

Dał spokój spekulacjom. Kilka bezpośrednich pytań bardziej może tu pomóc.

- Matko Gerdo? - zaczął.

- Tak, zacny panie. Z każdą posługą, jaką mogę ci wyświadczyć zaszczyt spływa na ten skromny dom, więc tylko wypowiedz swe pragnienia, a w wąskich granicach moich możliwości uczynię wszystko, czego sobie życzysz. - Pogłaskała kota, który nieprzerwanie obserwował Holgera.

- Możesz mi powiedzieć, który teraz jest rok?

- Och, dziwne pytanie zadajesz, dobry rycerzu, i pewnie to ta rana na twej głowie, odniesiona niechybnie w heroicznej walce z jakimś potwornym trollem lub olbrzymem zmąciła trochę pamięć mego dobroczyńcy; ale po prawdzie, choć rumienię się musząc to wyznać, takie rachuby dawno mi się już wymknęły, tym bardziej że czas często bywa wielce nieodgadniony tutaj, na skrzydle świata odkąd...

- Nieważne. A co to za kraj? Jakie królestwo?

- Zaprawdę, jasny rycerzu, zadajesz pytanie nad którym wielu uczonych łamało sobie głowy i wielu wojowników łamało głowy sobie nawzajem. Heee, heee! Długi czas to pogranicze było przedmiotem dysputy między synami ludzi i ludem Środkowego Świata i srożyły się wojny i wielkie czarnoksięskie spory, a teraz mogę tylko rzec, że zarówno Faerie, jak i Święte imperium roszczą sobie do niego prawa i żadne z nich tu naprawdę nie włada, jakkolwiek prawa ludzi wydają się nieco mocniejsze przez to, że nasza rasa rzeczywiście się tu osiedla i zostaje; a może jakieś pretensje do tych ziem i Saracenowie mieć mogą, zważywszy, że mówi się jakoby ich Mahound sam był złym duchem, przynajmniej chrześcijanie tak twierdzą. Co, Grimalkin? - poklepała szyję kota.

- No więc... - Holger rozpaczliwie czepiał się resztek cierpliwości. - Gdzie mogę znaleźć ludzi... chrześcijan, powiedzmy... którzy mi pomogą? Gdzie jest najbliższy król, książę albo ktokolwiek taki? - Jest miasto niezbyt wiele mil stąd według ludzkiej miary odległości - powiedziała - muszę jednak ostrzec, że przestrzeń tak jak czas, jest dziwacznie tu naruszona przez czarnoksięstwo wiejące od Faerie i czasem miejsce, ku któremu zmierzasz wydaje się niedalekie, a potem znów odpływa w rozległe i uciążliwe obszary najeżone niebezpieczeństwem, a i sama ziemia i droga, po której stąpasz nie są już takie same...

Holger zrezygnował. Gdy poniósł klęskę, potrafił się do niej przyznać. Albo ta wiedźma była bredzącą idiotką, albo z rozmysłem starała się go zmęczyć. W żadnym przypadku nie mógł liczyć na jakieś konkretne wiadomości.

- Jednak jeśli rada jest tym, czego potrzebujesz - powiedziała nagle Gerda - to mimo że moje własne myśli są częstokroć splątane, jak to w starych głowach bywa, a Grimalkin choć niezwykle sprytny, jest niemy, możliwym jest, żeby rada dla ciebie została przyzwana, a z nią razem sposób, który uszczerbek w tobie usunie i całym cię znów uczyni. Nie sróż się, jasny panie, jeśli odrobinę magii tu zaproponuję, gdyż biała ona jest... lub szara w najgorszym razie; gdybym była potężną czarownicą, czy myślisz, że ubierałabym się w te łachmany i mieszkała w takiej chacie? Nie, pałac ze złota byłby wtedy dla mnie, i słudzy na każdą okazję powitaliby ciebie. Jeśli, za twym przyzwoleniem, ducha mogłabym przywołać, tylko malutkiego duszka, on by ci powiedział to, co sam lepiej niż ja byś zrozumiał.

- Hmm - Holger uniósł brwi. No dobrze, teraz wszystko się wyjaśniło. Ona jest stuknięta. Lepiej jej potakiwać, jeśli ma zamiar spędzić tutaj noc.

- Jak sobie życzysz, matko.

- Teraz widzę, że naprawdę z przedziwnych miejsc musisz przybywać - powiedziała - gdyż nawet się nie przeżegnałeś, zaś inni rycerze nieodmiennie Najwyższego wzywają, i częstokroć wielkimi zaklęciami, za które ogień piekielny będą cierpieć, a przecież nie żyją nadmiernie bogobojnym życiem; musi jednak Imperium używać tych marnych nawet narzędzi, które znaleźć może na tym niegodziwym, nędznym świecie. Ty nie jesteś z takich, sir Holgerze, ani pod jednym, ani pod drugim względem, co może nasunąć pytanie, czy naprawdę nie pochodzisz z Faerie. Spróbujemy jednak coś zrobić w tej materii, jednak muszę cię uprzedzić, że duchy są istotami nieobliczalnymi i mogą w ogóle nie dać odpowiedzi, albo udzielić takiej, która ma więcej niż jedno znaczenie.

Kot zeskoczył ze skrzyni i Gerda ją otworzyła. W jej zachowaniu było jakieś dziwne szyderstwo i Holger mocno się zastanawiał do czego ona zmierza. Poczuł, że po plecach przebiega mu zimny dreszcz. Wyjęła ze skrzyni kociołek na trójnogu, ustawiła go na podłodze i napełniła jakimś pyłem z butelki.

Wyjęła również krótki pręt, wykonany chyba z hebanu i kości słoniowej. Mamrocząc i gestykulując narysowała wokół kociołka dwa koncentryczne kręgi i stanęła wraz z kotem między nimi.

- Ta linia w środku ma zatrzymać samego demona, a ta na zewnątrz wszelkie czary, jakie mógłby rzucić, bo one często bywają kapryśne, gdy są przyzywane tak pośpiesznie - wyjaśniła - Muszę cię błagać, panie, żebyś nie modlił się, ani nie czynił znaku krzyża, bo demon natychmiast by odszedł i to w jak najgorszym humorze. - Jej głos po prostu stwierdzał fakt, ale oczy połyskiwały w jego stronę i Holger żałował, że nie umie odczytywać ich wyrazu.

- Zaczynaj już - powiedział trochę zbyt ochryple.

Zaczęła tańczyć wokół wewnętrznego kręgu i wydawało mu się, że wychwycił coś z jej zaśpiewu. "Amen, amen..." Tak, wiedział jakie słowa teraz padną, chociaż nie potrafiłby powiedzieć skąd. "...malo a nos libera sed..." Nie potrafił też powiedzieć, dlaczego dostał gęsiej skórki. Przestała mówić po łacinie i przeszła na piskliwy język, którego nie mógł rozpoznać. Dotknęła różdżką kociołka. Zaczął się z niego wydobywać gęsty, biały dym, który niemal ją zasłonił, ale, co ciekawe, nie wypłynął poza zewnętrzny krąg.

- O Beliya'al, Ba'al Zebub, Abaddon, Ashmadai! - wrzasnęła. - Samiel, Samiel, Samiel!

Czy dym zgęstniał? Holger zerwał się z krzesła. Ledwie mógł dostrzec Gerdę przez zabarwioną na czerwono mgłę. Wydawało mu się, że coś jeszcze wisi nad kociołkiem, coś szarego i podobnego do węża, na wpół przezroczystego... na Niebiosa, zobaczył szkarłatne oczy, a ta postać przybrała kształt niemal ludzki!

Usłyszał jak mówi, świszczącym, nieczłowieczym głosem, a stara kobieta odpowiada w języku, którego nie znał. Brzuchomówstwo, powiedział sobie pośpiesznie, brzuchomówstwo i omamy, zrodzone w jego własnym, zamroczonym zmęczeniem umyśle, tylko to, tylko to. Papillon rżał i szarpał się w stajni. Holger opuścił dłoń ku nożowi. Ostrze było gorące. Czy magia, wymamrotał, pobudza prądy wirowe?

Istota w dymie świszczała i prychała i wyginała się gwałtownie. Rozmawiała z Gerdą bardzo długo, jak się zdawało. W końcu starucha podniosła różdżkę i zaczęła inny zaśpiew. Dym zaczął się przerzedzać, jakby wsysany z powrotem do wnętrza kociołka. Holger zaklął drżącym głosem i sięgnął po piwo.

Kiedy dym już całkowicie zniknął, Gerda wyszła poza krąg. Jej twarz była znowu bez wyrazu, obojętna, oczy na wpół przykryte powiekami. Jednak Holger zauważył jak drżała. Kot wypiął grzbiet, wyprężył ogon i splunął na niego.

- Dziwna odpowiedź - powiedziała po chwili zupełnie obojętnym głosem. - Dziwną dał mi demon odpowiedź.

- Co powiedział? - wyszeptał Holger.

- Powiedział... Samiel powiedział, że jesteś z daleka, z tak daleka, że człowiek mógłby do dnia Sądu Ostatecznego podróżować i nie dotrzeć do twego domu. Nie jest tak?

- Tak - powiedział Holger powoli. - Tak, myślę, że to może być prawda.

- I powiedział jeszcze, że pomoc w twych opałach, sposób wrócenia cię skąd przybyłeś, znajduje się w Faerie. Tam musisz się udać, sir... sir Holgerze. Musisz jechać do Faerie.

Zupełnie nie wiedział co odpowiedzieć.

- Och, to nie takie straszne jak wygląda - Gerda rozluźniła się nieco. Nawet zachichotała, czy raczej kaszlnęła. - Jeśli już cała prawda musi wyjść na jaw, to jestem w stosunkach nie całkiem nieprzyjaznych z księciem Alfrikiem, najbliższym z Panów Faerie. Jest trochę drażliwy, jak cały ich rodzaj, ale pomoże ci jeśli poprosisz, tak powiedział demon. A ja mogę dostarczyć przewodnika, żebyś szybko tam dotarł.

- D...dlaczego? - zająknął się Holger. - To znaczy, nie bardzo mogę zapłacić.

- Nie trzeba zapłaty - Gerda niedbale machnęła ręką. - Dobry uczynek może przez przypadek być mi policzony, gdy opuszczę ten świat dla innego, obawiam się o nieco cieplejszym klimacie. A w każdym razie, starej babci sprawia przyjemność pomaganie takiemu przystojnemu młodemu mężczyźnie, jak ty. Ach, był taki czas, jak to już dawno... Ale dość tego. Daj mi opatrzeć twą ranę, a potem jazda do łóżka.

Holger pozwolił, żeby przemyła zranienie i przywiązała, mamrocząc zaklęcia, okład z ziół. Był już zbyt zmęczony na sprzeciwianie się czemukolwiek. Jednak zostało w nim tyle ostrożności, żeby odrzucić propozycję zajęcia jej materaca i zamiast tego spał na sianie obok Papillona. Nie miało sensu kusić losu bardziej, niż to było konieczne. Ta chata była dziwna, łagodnie mówiąc.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin