Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 03 - Niezidentyfikowany obiekt chodzący.pdf

(582 KB) Pobierz
Polakowa Tatiana
Polakowa Tatiana
Niezidentyfikowany obiekt chodzący
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska
Weltbild
Korekta
Łucja Matusiak
Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k., Warszawa 2011
- I co to w ogóle jest?! - perorowała Żeńka, a ja z udręką kiwałam głową. - Na co on sobie
pozwala? Nie, czegoś takiego nie wolno puścić płazem, nie ma mowy!
Westchnęłam i nawet prychnęłam z urazą. Żeńka miała całkowitą rację: nie wolno i nie ma
mowy. Tylko że jej łatwo mówić - a co ja mam zrobić? Przecież mówimy o moim mężu!
Roman Andriejewicz, dzielny pułkownik specnazu, rzeczywiście czasami pozwalał sobie... no
dobrze, czasem zachowywał się jak ostatnia świnia, za przeproszeniem... Weźmy choćby to,
co zdarzyło się wczoraj. Człowiek rozsądny najpierw by wyjaśnił, o co chodzi, a dopiero
potem przewracałby stoły. Choć tak właściwie człowiek rozsądny w ogóle nie powinien
przewracać stołów. Tylko że znając mojego męża, powinnam była uprzedzić go, że wybieram
się do restauracji z dwoma typami, a właściwie nie ja, bo mnie oni na plaster, lecz Żeńka, ja
jej jedynie towarzyszyłam. Moja przyjaciółka uznała jednak, że nie ma sensu uprzedzać
Romka, bo na pewno się zdenerwuje i zacznie nam prawić morały, że powinnyśmy pójść po
cichu, a on na pewno o niczym się nie dowie. Po cichu się nie udało, wyszło nawet bardzo
głośno. Z dwojga złego to już wolałam, żeby nam prawił morały, niż wywracał stoły w
restauracji.
Na samo wspomnienie spąsowiałam i znów ciężko westchnęłam. Żeńka zmarszczyła brwi,
popatrzyła na mnie i oznajmiła:
- Trzeba go przepędzić na cztery wiatry.
- Jak to? - wystraszyłam się. Już samo wprowadzenie tego pomysłu w życie wydało mi się
bardzo wątpliwe: Roman Andriejewicz to chłop jak dąb, weź go i przepędź. Poza tym jak to:
przepędzić? - No to co, mam się z nim rozwieść? - spytałam ze strachem i aż się skuliłam.
To prawda, że Romek czasem zachowuje się okropnie - ponieważ jest patologicznym
zazdrośnikiem. Z jakiej racji miałby być o mnie zazdrosny, a przede wszystkim o kogo, nie
mam pojęcia. W tym momencie skrzywiłam się i pomyślałam: „Wiecznie słucham Żeńki i
stąd wszystkie moje problemy!". Od razu jednak zawstydziłam się tej zdrady i ni z tego, ni z
owego rozpłakałam się.
- No coś ty, Anfisa - powiedziała przeciągle Żeńka i też pociągnęła nosem. - Pogodzisz się z
tym swoim Romkiem, już nie masz po kim płakać!
- Ja nie tylko z tego powodu... - wychlipałam.
- A z jakiego?
- Och... Przez niego straciłaś...
- Lej na to - przerwała mi przyjaciółka i machnęła ręką. - Znajdę innych sponsorów, a jak nie,
to mała strata, świat jakoś przeżyje bez moich opowiadań o psach i kotach.
- Ale jaki wstyd - wyjąkałam.
- Phi, wielkie mi co, facet przewrócił stoły! A konkretnie to tylko jeden, nasz, i za wszystko
zapłacił. A te przygłupy w restauracji niech nie udają, że w życiu czegoś takiego nie widzieli.
W tej samej knajpie w zeszłym roku Zora Samsonow urządził strzelaninę. Ludzie padli
plackiem na podłogę, Zorka trzymał wszystkich w szachu przez półtorej godziny i jeszcze
wrzeszczał: „Za ojczyznę, za Stalina!", jak już wezwali specnaz.
- Wiem, Romek mi opowiadał.
- No widzisz, a potem Zora odpoczął sobie w psychiatryku i teraz jest ulubionym klientem w
„Lutecji".
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wystraszyłam się. Żeńka tylko machnęła ręką.
- Twojego Romka nikt nie wyśle do psychiatryka, w końcu on nie krzyczał: „Matka ojczyzna
wzywa", i nie urządzał strzelaniny. Chociaż, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to radziłabym
twojemu mężowi pić walerianę. I najlepiej wiadrami. Strasznie jest impulsywny.
Westchnęłyśmy zgodnie i zapadła cisza.
Spojrzałam na Żeńkę i westchnęłam jeszcze raz. Ona wyszła na tym wszystkim najgorzej. I
chociaż teraz chojrakuje, to na pewno jej przykro... Rzecz w tym, że Jewgienija Pietrowna
pisze opowiadania ze zwierzętami w roli głównej, publikowane w niedzielnych numerach
gazety, w której pracuje od pięciu lat, w dziale „Okno na przyrodę". Ponieważ opowiadań
uzbierało się już całkiem sporo, Żeńka postanowiła wydać je w osobnej książce.
Przyklasnęłam temu pomysłowi i zaproponowałam swoją pomoc. Chciałam zrobić Żeńce
prezent urodzinowy: wydać za własne pieniądze książkę w nakładzie trzystu egzemplarzy, za
to na ładnym papierze i z ilustracjami miejscowego rysownika, Pietrowskiego, również
wielkiego miłośnika zwierząt. Mojej przyjaciółce pomysł nie przypadł jednak do gustu.
- Wydawanie książki za własną kasę to katastrofa - oznajmiła stanowczo. - Jeśli już chcesz mi
zrobić drogi prezent, to kup opony. Tu lato, a moją bryką nie da się jeździć, gliniarze się opon
czepiają. A żeby wydać książkę, znajdę sponsorów, już ty się nie bój.
Uspokojona, podarowałam jej komplet opon, a ona zajęła się poszukiwaniem sponsorów,
którzy faktycznie pojawili się wkrótce potem. Żeńka zadzwoniła do mnie i pochwaliła się:
- Słuchaj, Anfisa, wydanie książki mamy prawie w kieszeni. Jeden kolo chce wyłożyć kasę,
ale musisz mi pomóc. Jego przyjaciel ma hysia na punkcie kryminałów, szczególnie twoich, i
marzy o tym, żeby cię poznać. Myślę sobie tak: jak wszystko dobrze rozegramy, moje
opowiadania wyjdą na papierze kredowym, w safianowej oprawie. - To „my" wzbudziło moją
czujność, ale nie protestowałam, pocieszałam się myślą, że
przecież nie ma nic złego w tym, że poznam jakiegoś tam kolesia, to znaczy jego przyjaciela,
i tym samym pomogę Żeńce. - No, jednym słowem, dziś wieczorem idziemy do „Lutecji".
- Ja nie mogę! - spanikowałam. - Roman Andriejewicz... Ale przyjaciółka przerwała mi
surowo:
- Roman Andriejewicz ma dzisiaj dyżur, nie wykręcaj się.
- Dobrze - poddałam się. - Porozmawiam z nim.
- Jeszcze by tego brakowało! Zaraz wymyśli sto powodów, żeby cię nie wypuścić z domu.
- Wcale nie... - usiłowałam bronić męża, ale Żeńka znów mi przerwała:
- Nawet nie próbuj mu o tym mówić. I pamiętaj: jako moja najbliższa przyjaciółka masz
obowiązek dbać o moją przyszłość. Romkowi o restauracji nie mów ani słowa, a o szóstej
bądź przed budynkiem cyrku, stamtąd cię zabierzemy.
Pożegnałyśmy się ciepło, ale kwadrans później Żeńka znów zadzwoniła i zaczęłyśmy
debatować, w co się ubrać i jak najlepiej ułożyć włosy. To znaczy ta ostatnia kwestia
dotyczyła wyłącznie mnie, miesiąc temu Żeńka obcięła się prawie do gołej skóry i teraz
mogła spokojnie nie myśleć o swoich włosach, dopóki nie odrosną. W ramach protestu
przeciwko torturom włosy Żeńki odrastały bardzo niechętnie. Pewnie dlatego wzięła i
ufarbowała je na niebiesko, i teraz jej wygląd dosłownie zwalał z nóg. Więc gdy Żeńka
mówiła, że jej kolejny znajomy „zupełnie osłupiał", wierzyłam jej w zupełności.
Ustaliłyśmy wszystko i o osiemnastej zjawiłam się pod cyrkiem, gdzie już czekało luksusowe
bmw, z którego wysiadło dwóch młodych mężczyzn i moja przyjaciółka. Mężczyźni
wyglądali na szczęśliwych i rozpływali się w komplementach. Zajęta zawieraniem
znajomości i rozsyłaniem uśmiechów, zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje
wokół mnie - jak się wkrótce okazało, niesłusznie. W tym momencie bowiem nieopodal
przejeżdżał Roman Andriejewicz i widział z odległości kilkunastu metrów, jak do bmw
pomaga mi wsiąść młody człowiek, ze wszystkich sił demonstrujący zachwyt moją osobą.
Zapominając o kolejnym zadaniu bojowym, Romek pojechał za nami do „Lutecji". Nim
zdążyliśmy siąść przy stoliku, wparował do sali i... nie, nie chciałam nawet sobie
przypominać tego, co stało się później. Romek zachowywał się jak neandertalczyk, nie chciał
słuchać ani moich wyjaśnień, ani rozpaczliwych okrzyków Żeńki. A to był dopiero początek!
Potem zawiózł mnie do domu i tam urządził kolejną awanturę. Mówił mi świństwa, tupał,
(mieszkamy na drugim piętrze, a Roman jest dość potężny, pewnie sąsiedzi uznali, że zaczęło
się trzęsienie ziemi). Dopiero gdy w przypływie rozpaczy cisnęłam w niego czajnikiem,
zgodził się wysłuchać moich wyjaśnień. W tym momencie przyjechała Żeńka, która przez
cały ten czas pocieszała pokrzywdzonych biznesmenów i swoich niedoszłych sponsorów, i
słowo w słowo powtórzyła moje zeznania.
Uspokoiwszy się nieco, lecz nadal podejrzewając nas o popełnienie wszystkich grzechów
śmiertelnych, Roman Andriejewicz palnął nam kazanie, ale przynajmniej już nie tupał.
Jednak jak zawsze w takich przypadkach mój mąż przeholował i szybko przestałam się czuć
jak winowajca, a zaczęłam jak ofiara przemocy ze strony małżonka tyrana. Znowu doszło do
kłótni, w czasie której Żeńka uciekła. Teraz nie miałam już wsparcia i w efekcie Roman
Andriejewicz zamknął mnie w łazience do czasu, jak się wyraził, aż mi się przejaśni w
głowie. Wypuścił mnie koło północy, a wtedy ja zamknęłam się w sypialni, oznajmiając, że
jak nie przestanie dobijać się do drzwi, ucieknę przez balkon do sąsiadów. Mój mąż dobrze
mnie zna, więc w końcu się uspokoił, a ja mogłam wreszcie zasnąć. Gdy obudziłam się rano,
odkryłam, że siedzę sama w zamkniętym mieszkaniu, a z mojej torebki zniknęły klucze.
Natychmiast zadzwoniłam do Żeńki i ona przyznała, że to do niczego niepodobne i że nie
można tego tak zostawić. Używając balkonu sąsiadów (co wcale nie było trudne czy
niebezpieczne), wydostałam się na wolność. Żeńka już czekała na mnie w swoim żiguli.
Objęłyśmy się, popłakałyśmy i pojechałyśmy do niej naradzić się, co dalej robić. I tym
właśnie zajmowałyśmy się do tej pory.
Milczenie przeciągało się, w końcu Żeńka oznajmiła ponuro:
- Jeśli mu od razu wybaczysz, jeśli go przedtem porządnie nie podręczysz...
Zamrugałam oczami i odruchowo złapałam się za serce, ale po chwili znalazłam w sobie siły,
żeby okazać hart ducha.
- Myślisz, że powinnam złożyć pozew o rozwód? - spytałam, choć zrobiło mi się zimno od
tego zdecydowania. Jednocześnie wpadłam w rozterkę. Właściwie nigdy przedtem nie
myślałam o rozwodzie, nawet w najbardziej niemiłych chwilach naszego wspólnego życia -
Romek miał niezbywalne zalety, znacznie przewyższające nieliczne wady.
Żeńka zamrugała oczami, poruszyła ramieniem, wytarła nos i w końcu powiedziała:
- No... w każdym razie trzeba mu dać nauczkę.
- Trzeba - zgodziłam się i popatrzyłyśmy na siebie w oczekiwaniu na konkretne propozycje. I
wtedy okazało się, że ja nie mam żadnych, Żeńka również. To od razu przygasiło nasz
entuzjazm, posmutniałyśmy, zaczęłyśmy wzdychać jeszcze częściej i odwracać wzrok.
- Taak - powiedziała Żeńka, a ja nagle pomyślałam, że może nie powinnam uciekać z
mieszkania przez balkon sąsiadów... W końcu mogłam posiedzieć trochę w domu, zająć się
sprzątaniem, już dawno miałam zamiar... A po powrocie z pracy Romkowi by trochę
przeszło. Gdybym jeszcze zaczęła mu się żalić i popłakiwać, to w ogóle uderzyłby w pokorę i
zrobił coś miłego, na przykład wziął tydzień urlopu i wyjechalibyśmy gdzieś razem, pogoda
ładna...
Jednak nie odważyłam się wygłosić tych herezji, Żeńce na pewno by się to nie spodobało.
Moja przyjaciółka miała rację, gdy tylko pojawia się jakiś facet, Romek zachowuje się jak
świnia. A najgorsze, że zaczyna działać, nim cokolwiek zdążę mu wyjaśnić. Tyle dobrego, że
tym razem sponsorzy Żeńki nie doznali uszkodzeń ciała. Głównie ucierpiały ich garnitury, ale
w końcu nie są biedakami, garniturów powinni mieć w bród.
W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Ja i Żeńka wzdrygnęłyśmy się i utkwiłyśmy
wzrok w telefonie leżącym na stole obok cukierniczki.
- To on - powiedziała moja przyjaciółka nie wiadomo dlaczego szeptem. Spojrzałam na
wyświetlający się numer i skinęłam głową.
- On.
- Wyłącz! - syknęła nerwowo Żeńka. Komórka przestała dzwonić, za to odezwał się telefon
Żeńki. Przyjaciółka wpatrywała się bez ruchu w zielony aparat. Włączyła się automatyczna
sekretarka i usłyszałyśmy głos Romka.
- Żeńka! - ryknął mój mąż. - Anfisa jest u ciebie? Zaraz tam będę. Nie udawajcie, że was nie
ma, bo pożałujecie.
- Co robimy? - wyjąkałam, również przechodząc na szept.
- Uciekamy - zakomenderowała Żeńka i podbiegła do okna. Przyznaję, że się wystraszyłam,
Żeńka mieszka na drugim piętrze, jednak okazało się, że chciała tylko zerknąć na podwórko,
upewnić się, że Roman Andriejewicz jeszcze się nie zjawił. - Zbieraj rzeczy! - szepnęła.
- Jakie? - stropiłam się. Żeńka ściągnęła brwi, zła na moją tępotę, znów wyjrzała za okno i
zaklęła.
- Za późno, już tu jest!
Zaczęłyśmy biegać jak oszalałe po kuchni Żeńki, aż w końcu przyjaciółka złapała mnie za
rękę i wyciągnęła z mieszkania. Nie pobiegłyśmy jednak na dół (to byłoby nierozsądne, skoro
nie chciałyśmy się spotykać z moim mężem), tylko na górę. Wkrótce wpadłyśmy na ostatnie,
czwarte piętro.
- Na strych! - zadecydowała Żeńka i pięć minut później, przyklejone do okienka na strychu,
mogłyśmy zobaczyć samochód Romana Andriejewicza przy kontenerach na śmieci. - Ech,
ładnie się prezentuje, nie ma co - zauważyła ni z tego, ni z owego przyjaciółka. - Co to jednak
znaczy nowy wóz.
- Twój też był nowy - przypomniałam.
- Właśnie, był. - "Leftka ściągnęła brwi.
No tak, po dwóch zderzeniach z bramą garażu, do którego Żeńka bezskutecznie próbowała
wjechać, ciężko było nazwać jej żiguli nowym, jednak z poprzednim wozem Żeńki było
jeszcze gorzej, więc ten i tak miał szczęście.
- Dobrze, że samochód jest w garażu - wymruczała Żeńka, nasłuchując, co się dzieje na klatce
schodowej. - Może ten drań uzna, że nie ma nas w domu?
Pomyślałam, że moja przyjaciółka mogłaby sobie znaleźć własnego męża i jego nazywać
draniem, ale nic nie powiedziałam, obrzuciłam ją tylko niemiłym spojrzeniem, dając do
zrozumienia, że nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza nasza rozmowa. W tym
momencie trzasnęły drzwi od klatki i chwilę później ujrzałyśmy, jak Roman Andriejewicz
idzie do samochodu.
- O, i wcale nie miał zamiaru wyważać drzwi - powiedziałam z satysfakcją, choć kilka sekund
temu wcale nie byłam tego taka pewna.
- Chwała Bogu - westchnęła Żeńka. - Wprawdzie drzwi są słabe i wcale mi ich nie szkoda,
niechby sobie wyważał na zdrowie, ale potem to zawsze kupa problemów. No i co,
niewolnico boża Anfiso, idziemy?
- Dokąd?
- A nie wiem... - Żeńka jeszcze raz wyjrzała przez okienko, Roman Andriejewicz właśnie
wyjeżdżał z podwórka. - Ten twój Romek, chociaż ciężki wariat, to niezły spryciarz, na
pewno zajmie pozycję gdzieś w pobliżu, skąd będzie miał dobry widok na drzwi wyjściowe.
- To co zrobimy? - Perspektywa spędzenia całego dnia na strychu wcale mnie nie pociągała.
- Wyjdziemy przez trzecią klatkę - zarządziła Żeńka. - I od razu w krzaki.
- Jakie krzaki? - Nie wiem, co mi się stało, ale faktycznie myślałam ciężko.
- Anfisa, weźże się w garść! - warknęła moja przyjaciółka. - W te krzaki, co rosną przy klatce.
Wycofujemy się przez
park. Po samochód nie ma co zaglądać, Romek mógłby nas tam przechwycić, pozostaje
przedrzeć się do przystanku.
- A co potem? - wyjęczałam.
- Jeszcze nie wiem. Za mną.
Kichając od wzbitego w powietrze kurzu, przeszłyśmy strychem do trzeciej klatki i
wyszłyśmy na schody. Po trzech minutach wyglądania przez okno (co nam niewiele dało) i
pięciu minutach przygotowań wyskoczyłyśmy z klatki i dałyśmy nura w krzaki, a potem co sił
w nogach pobiegłyśmy na przystanek.
Samochodu Romka nigdzie nie było widać. Uspokoiłam się, przestałam się kulić i nawet
odważyłam się zapytać:
- I dokąd teraz?
Siedząc w cieniu słupa ogłoszeniowego, Żeńka zastanawiała się co najmniej kwadrans.
- Do żadnej z dziewczyn nie możemy pojechać, znalazłby cię... Mam! Ludka mówiła, że jej
rodzice wyjechali na daczę na całe lato, tak?
- Tak.
- No to świetnie. Mieszkanie jest teraz puste i tam się ukryjemy.
- Ty nie musisz się ukrywać - zauważyłam z lekką urazą.
- Jeśli Romek mnie dorwie, mogę zacząć sypać - zauważyła ponuro Żeńka. - Każdy człowiek
ma swoją granicę odporności - ja swojej nie sprawdzałam i szczerze mówiąc, nie mam na to
ochoty. Jak użyje tortur w czasie przesłuchania, to mogę nie wytrzymać.
- Kto użyje? - wystraszyłam się.
Żeńka zamyśliła się, a potem machnęła ręką i poleciła:
- Dzwoń do Ludki do pracy.
Ludka najpierw się ucieszyła, że dzwonimy, potem stropiła, a w końcu zaniepokoiła.
- Ale co się stało? - spytała wystraszona. Żeńka odebrała mi słuchawkę i zaczęła opowiadać:
- Romek wczoraj pobił moich sponsorów, Anfisa jest na niego zła i postanowiła go ukarać.
Ale znasz Romka, jeśli tylko Anfisa zaczyna z nim rozmawiać, on natychmiast zapomina
o dobrym wychowaniu, dlatego przez jakiś czas powinna trzymać się od niego z daleka.
Uznałyśmy, że najlepszą kryjówką będzie mieszkanie twoich rodziców, Romek nic o nim nie
wie. Posiedzimy tam kilka dni, żeby miał czas się ogarnąć i wszystko sobie przemyśleć, a
potem wrócimy do domu.
- Dobrze - zgodziła się Ludka. - Przyjedźcie o piątej. Trzy razy jej podziękowałyśmy,
pożegnałyśmy się i dopiero
wtedy oklapłyśmy - do piątej było mnóstwo czasu. Po zastanowieniu poszłyśmy do parku
kultury i wypoczynku, gdzie przyjemnie spędziłyśmy półtorej godziny, a nawet zjadłyśmy
obiad w restauracji pod gołym niebem.
- Twój Romek nie ma czasem jakichś odpraw? - spytała Żeńka po kilku minutach
intensywnych rozmyślań.
- Jutro, o dziewiątej - wzruszyłam ramionami. Co ją obchodziły odprawy Romka?
- To dobrze, muszę się przedrzeć do pracy, uprzedzić, żeby się mnie nie spodziewali, i takie
tam. Muszę jeszcze znaleźć jakiś powód... Przydałaby się jakaś podróż służbowa.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin