Dębski Eugeniusz - Yeates 01 - Podwójna śmierć.pdf

(685 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski
Podwójna śmierć
Prolog
Branża metalowa nigdy nie była moją ulubioną dziedziną przemysłu. Jej wyrobom
poświęcałem tyle uwagi, co przeciętny kot nasionom sosny kanadyjskiej. A ta zwykła
żelazna klapa w podłodze, ten płat metalu, kupka rozwalcowanej stali uformowana
jednym uderzeniem potężnej prasy, przyciągała mój wzrok już ponad czterdzieści minut.
Stałem obok niej, od strony zawiasów, wstrzymując oddech. Od godziny nie paliłem
i oddychałem przez szeroko otwarte usta. Gdyby trzeba było, bez wahania sfajdałbym się
w spodnie, byle cicho. Palce prawej ręki zdrętwiały w kieszeni kurtki, ale tym się nie
przejmowałem – było to odrętwienie dobrze mi znane. Dłoń ciasno opięła idealnie
wymodelowaną kolbę wielkiego elephanta, opartego lufą o dno dużej kieszeni bez klapy.
Nie bałem się, że zaczepię o coś wyciągając broń – elephant nie miał żadnych ozdób,
żadnych wystających części, nie miał nawet muszki, tylko delikatny obły występ na końcu
krótkiej trzycalowej lufy. Muszka nie była potrzebna, amatorzy nie brali go do ręki,
a zawodowcy wiedzieli, że wystarczy muśnięcie pocisku, by oderwać rękę od tułowia. Po
dobrym trafieniu w kręgosłup ofiara śmiesznie załamywała się do tyłu i uderzała głową
w pięty własnych stóp.
Lewa ręka wymacała w kieszeni zapalniczkę. I choć była bezszmerowa, a w całym
budynku nie został nawet skrawek szyby w oknie i ostry jak lancet przeciąg niewątpliwie
wyciągnąłby od razu dym papierosa, nie zapaliłem. Wiedziałem, że Chinaglia siedzi
w swojej norze napięty jak katapulta i za bardzo nie chciałem zwalniać jej sprężyny.
Przestałem się bawić zapalniczką i szybko mrugnąłem kilka razy oczami. Bardzo
chciałem, by drgnięcie klapy było rzeczywistością, a nie projekcją marzeń.
Drgnęła. Poszła wolno w górę. Była ciężka i Chinaglia musiał podnosić ją tuż nad
głową. Odczekałem, aż uniosła się na wysokość trzydziestu centymetrów i skoczyłem na
nią z góry. Podkurczyłem nogi i postarałem się odbić od klapy najmocniej jak mogłem.
Ustąpiła pod moimi stopami dość gładko, uderzyła najpierw w coś twardego i dopiero
potem huknęła w metalową kryzę, na której przed chwilą się opierała. Zanim odskoczyła
złapałem już za uchwyt i szarpnąłem w górę. Na dole panował mrok, w słupie ciemności
pod klapą, rozjaśnionym z lekka światłem padającym z góry, mignęła czyjaś ręka,
usłyszałem kilka miękkich stuknięć o metalowe szczeble drabiny, a każde z nich ciepłym
echem odbijało się w moich uszach. Na zakończenie tego króciutkiego utworku na
szczególnym ksylofonie dobiegło mnie soczyste plaśnięcie i dość twardy, szczególnie
przyjemny, trzask.
Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni mocny reflektor i skierowałem światło w dół.
Chinaglia leżał rozciągnięty bezwładnie na szarej, zaśmieconej podłodze. Drobiny kurzu
wzbite w powietrze upadkiem tańczyły i wirowały nad ciałem. Wstąpiłem w ten
srebrzysty korowód schodząc po drabinie, zeskoczyłem z ostatnich dwóch stopni
odtrącając nogą matowy rewolwer leżący obok podkurczonej prawej nogi. Nachyliłem się
nad Chinaglią i zrewidowałem go. Miał w kieszeni duży nóż z wyrzucanymi ostrzami,
kropelka rtęci w pustym środku gwarantowała pożądany lot klingi. Wystrzeliłem obie
w kąt piwnicy i włożyłem kuszę z powrotem do jego kieszeni. Niczego więcej nie
znalazłem, zresztą nie szukałem zbyt zachłannie. Poświeciłem dookoła i zobaczyłem duży
kanister z wodą. Nalałem ze dwa litry do garnka i chlusnąłem na głowę Chinaglii,
odszedłem na bok i usiadłem w kącie na czymś w rodzaju pryczy. Struga światła
wycelowana była prosto w twarz leżącego na podłodze ciała.
Chinaglią poruszył się lekko, nieznacznie drgnęła ręka, szarpnął nią, uniósł do głowy.
Na jego oczy padł cień, nie widziałem, kiedy je otworzył, ale poczułem to, bo nagle coś
ohydnie zimnego, jak mokra ścierka, uderzyło mnie w twarz. Wtedy Chinaglią odsłonił
oczy i usiadł.
Miał bezbarwną, nijaką twarz, jeśli jednak zatrzymywało się na niej wzrok przez
dłuższą chwilę, plecy drętwiały od spojrzenia jego wodnistych oczu, bowiem te wyblakłe
czółenka nie wyrażały niczego, były doskonale, absolutnie obojętne. Jak śmierć.
– Czego chcesz? – zapytał spokojnie.
Przesunął się trochę do tyłu i oparł plecami o ścianę. Nieznacznym ruchem
wyprostował fałdę bluzy, tak by lewa kieszeń, ta z kuszą, była równo rozłożona na
podłodze. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Chyba nie sądzisz, że szukani czwartego do brydża? – powiedziałem.
– Forsa?
– Dostanę za ciebie.
– Na pewno mniej niż dam ja.
– Pewnie tak. Wydoiłeś swoje ofiary do dna, ale ich grosze są lepsze niż twoje
zakrwawione dolary.
– Glina... – stwierdził.
Pokręciłem głową przecząco i uświadomiłem sobie, że z reflektorem wbitym w twarz
nie może mnie widzieć.
– Coś jakby – poinformowałem.
– Aha... Kilku za mną szurało. Dwaj już dołują – oblizał cienkie wargi.
– Domyślałem się. Jedenaścioro dzieci, czterech dorosłych plus dwaj policjanci
i dwaj detektywi. W sumie dziewiętnaście osób.
– Chwilę trwała cisza, Chinaglia jakby sprawdzał mój rachunek, podniósł oczy ku
górze. Mój wskazujący palec bez udziału świadomości mocniej nacisnął na spust
elephanta. Umiem liczyć dalej – powiedział i wciągnął wargi między zęby.
– Trzeba było popisywać się w szkole, może nie siedziałbyś teraz tu i...
Jakoś dziwnie miękko i płynnie sięgnął do kieszeni. Nie zauważyłem, kiedy wyjął
rękę, ale szczęk sprężyny w nożu uświadomił mi, że musiał to już zrobić. Lufa elephanta
skoczyła w górę, pocisk wykroił kawał betonu nad głową Chinaglii, ale gdyby nie
wcześniejsza rewizja, byłby to mój ostatni strzał. Siedzieliśmy nieruchomo i gdy
pogodziłem się już z myślą, że tylko musnął mnie biały płaszczyk kostuchy,
powiedziałem:
– Zastanawiam się właśnie, czy nie wymierzyć raz w życiu sprawiedliwości
własnoręcznie. Okazja jest świetna – chyba nie wątpisz w wyrok? Co? – nic nie mówił. –
No właśnie. Komora. Poza tym, wykonując wyrok odbieram ci szansę ucieczki, na
przykład.
Omiotłem pomieszczenie jeszcze raz reflektorem, podszedłem do ławki z małą stertą
konserw i zacząłem wyrzucać je przez klapę w suficie. Chinaglia patrzył przez cały czas
w punkt, w którym byłem przed chwilą. Wydawał się nie słyszeć stukotu puszek nad
głową i nie rozumieć znaczenia tego dźwięku. Gdy skończyłem likwidację zapasów,
usiadłem na łóżku na wprost jego twarzy.
– I miałbym dodatkową satysfakcję, ja i rodziny pomordowanych przez ciebie dzieci,
że zdychałeś tu co najmniej kilka dni... Bez żywności, ale z wodą, mógłbyś tu siedzieć
i miesiąc. To za dużo. Bez wody wytrzymasz tydzień. A z tą ilością wody... – przesunąłem
lufę i nacisnąłem spust. Kanister eksplodował, jakby był wypełniony słabą mieszanką
wybuchową. Woda prysnęła na ściany, podłoga zalśniła. Dwie strugi światła łączyły teraz
mnie i Chinaglię – ta z reflektora i jej odbicie w cienkiej kałuży na betonie. – ... może
dziesięć dni... Po moim wyjściu możesz ją wyzbierać w szmaty, potem spróbuj pić mocz,
zawsze to coś – mówiłem czując, że wcale się mnie nie boi i dlatego zamiast wyprowadzić
go i zadzwonić po patrol gadałem, usiłując wydusić choć kroplę strachu, milionową część
tego, co przeżywały jego ofiary. – Mam w wozie puszkę syntetycznego cementu
i utwardzacz, znasz to, prawda? Zapchałeś tym usta Bobowi Xedarowi. Twardnieje
w ciągu dwóch sekund i nie daje się niczym usunąć. Wyleję to na klapę, a po dwóch
tygodniach dam znać kapitanowi Woodeyowi. Jeżeli chcesz mu sprawić przyjemność,
wytrzymaj te dwa tygodnie, choć muszę uprzedzić, że wybieram się na mały urlop i mogę
tam zabalować dłużej, więc nie nastawiaj się na te czternaście dni, ciągnij ile się da.
Zawsze to...
– Kto mnie sypnął? – przerwał mój scenariusz świetnie wiedząc, że nie zagram roli
jaką sobie w nim wyznaczyłem.
Wzruszyłem ramionami, snop światła majtnął się aż nadto wyraźnie, więc nie
mówiłem nic. Nawet martwemu Chinaglii nie zdradziłbym imienia informatora.
– No to chodźmy – zaczął się podnosić. – Nudzisz potwornie.
Oparłem ręce na kolanach i odbiłem się od pryczy. Wtedy skoczył. Nacisnąłem spust
zupełnie odruchowo. Trzeci raz ściany piwnicy przyjęły na siebie huk elephanta, kolano
Chinaglii zderzyło się z pociskiem. Wyłamał je do tyłu, czerwone strzępy prysnęły na
boki, a Chinaglia runął jak po potężnym ciosie betonowym klocem. Upadł na prawy bok,
zgiął się i chwycił lewą nogę powyżej kolana obiema rękami, prawą miał wyciągniętą, ale
lewa i tak była dłuższa o jakieś dwadzieścia centymetrów. Gdy szarpnął się w tył, nie
podążyła za ciałem. Z miejsca, gdzie przed kilkoma sekundami było kolano, z uda
i oddzielnie leżącej łydki, chlustała krew i szybko, bo mieszając się z wodą, rozlewała po
podłodze.
– Załóż sobie opaskę, bo nie będę się specjalnie spieszył – powiedziałem, choć nie
chciało mi się otwierać ust.
Obszedłem wciąż powiększającą się kałużę i wyszedłem po drabinie z piwnicy.
Założyłem stary, zardzewiały skobel, przewlokłem kawałek mosiężnego drutu walającego
się pod ścianą i wyszedłem z domu. Po kilkunastu krokach odwróciłem się i zobaczyłem,
że od drzwi biegną coraz mniej wyraźne, malejące czerwone ślady. Przełknąłem ślinę
i szurnąłem kilkakrotnie podeszwami o asfalt. Wydostałem się na ulicę i poszedłem
wśród ruin i stojących jeszcze domów, naznaczonych piętnem zniszczenia i upadku.
Chodnik był stosunkowo mało zryty, dużo mniej niż tak samo nie naprawiana od
wielu lat jezdnia, szedłem szybko w nadziei, że fala mdłości opadnie, gdy tylko
odpowiednio daleko odejdę od piwnicy i tego, co tam zaszło. Na pierwszym skrzyżowaniu
skręciłem w lewo, przeszedłem przez jezdnię łapiąc się na odruchowym spojrzeniu w obie
strony, choć od miesięcy, a może i lat, koło samochodu nie toczyło się po wypłowiałym,
szarym, z płytkimi kawernami asfalcie. Po trzystu metrach skręciłem w szeroką bramę
i znalazłem się na podwórku. Doszedłem do zmurszałej ceglanej ściany chyba jeszcze
z dwudziestego wieku i przecisnąłem się między nią i karoserią mojego bastaada.
Przyłożyłem kciuk do plasterka dekonsora, drzwi sapnęły i otworzyły się, wyjąłem
z kieszeni latarkę i pistolet, rzuciłem na prawe siedzenie i wpakowałem się za kierownicę.
Sięgnąłem do skrytki i wyjąłem butelkę Club 1999. Wlałem w usta kilka łyków, spłukałem
jakiś wstrętny osad z dziąseł i języka. Pociągnąłem jeszcze, zapaliłem pierwszego od
godziny papierosa i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Czułem się podle, jak puszka po
konserwach rzucona zgłodniałemu kundlowi – pusty i wylizany z wszelkich treści.
Siedziałem tak z kwadrans, zanim zamknąłem drzwi i położyłem palec na dekonsorze
zapłonu. Wyjechałem z podwórka wolno, na ulicy przyspieszyłem trochę, potem, w miarę
jak zbliżałem się do centrum i stan jezdni poprawiał się, jechałem coraz szybciej. Na
skrzyżowaniu Siedemnastej i Sto Dwudziestej Trzeciej wysiadłem, kupiłem paczkę gumy
oraz butelkę Matthews Beer. Wyciągnąłem z przezroczystej rury kubek i wróciłem do
samochodu żując gumę. Podjechałem kawałek pod budkę telefoniczną. Zaparkowałem
obok, wysiadłem i z kubkiem w ręku wszedłem do kabiny. Wyjąłem gumę z ust
i zakleiłem nią obiektyw pod sufitem. Przedziurawiwszy palcem dno kubka wcisnąłem go
na mikrofon. W pionową szparę obok klawiatury wrzuciłem dwucentówkę i stuknąłem
w klawisz z napisem „Police”. Na ekranie pojawił się umundurowany dyżurny, rzucił
okiem na swój ekran i zobaczył, że jest ciemny. Gdy nieznacznym ruchem palca
uruchomił najbliższy patroler, powiedziałem:
– Nie spiesz się tak, chłopcze. Tu nie mają nic do roboty, niech jadą do rudery
oznaczonej numerem siedemdziesiąt cztery na dawnej Sześćdziesiątej Czwartej i zejdą do
piwnicy. Z lekarzem – obserwowałem go cały czas i gdy lewa ręka drgnęła mu lekko
kopnąłem szybko drzwi. Nie zdążyły się zablokować, więc nie kryjąc ironii dokończyłem:
– Jeżeli naprawdę chcecie zamykać rozmówców w budkach, to zmieńcie rozkład
przycisków albo podwyżcie ladę. Każdy pętak w mieście wie, co oznaczają wszystkie
wasze ruchy.
Kiedy tylko wyszedłem z kabiny rozległ się trzask zamka i zaraz za nim jęk syreny.
Kabina służbiście zaryglowała drzwi, uruchomiła sygnał akustyczny i żółty pulsujący
reflektor na dachu. Nie była aż tak doskonała, by wiedzieć, że zamknęła tylko niezbyt
świeże powietrze. Odjechałem nie spiesząc się zbytnio i po piętnastu minutach jazdy po
sennych przedpołudniowych ulicach dotarłem do West Sulima. Skręciłem w Arnolda
i zatrzymałem się na podjeździe do garażu obok willi z numerem czterdzieści siedem.
Wysiadłem i przez trawnik porośnięty trawą zbyt wysoką, jak na tę zadbaną ulicę,
doszedłem do drzwi wejściowych. Podniosłem rękę do komunikatora może, zbyt
gwałtownie, bo drzwi otworzyły się same jakby od podmuchu powietrza.
Wszedłem do środka i usłyszałem:
– Owen! Niech pan wejdzie.
Wyjąłem papierosa z paczki i trzymając go w palcach poszedłem w kierunku głosu.
Millerman siedział w fotelu, na stoliku przed nim stała pusta szklanka, ale ze świeżymi
małymi zaciekami na wewnętrznych ściankach. Trochę dalej leżał płaski dystansowy
sterownik telewizora.
– W barku mam tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział
Millerman.
W jego głosie nie brzmiało żadne z uczuć, jakich się spodziewałem; ani ulgi, ani
radości, nawet znużenia. Zrobiłem dwa kroki i pociągnąłem drzwiczki barku. Wyjąłem
butelkę i dwie szklaneczki, wróciłem z tym wszystkim do stołu i usiadłem naprzeciwko
gospodarza. Po raz drugi tego dnia otworzyłem butelkę najdroższej whisky świata.
Nalałem po pół szklanki sobie i jemu, podsunąłem jedną w jego kierunku. Wziął ją do
ręki, ale nawet nie podniósł do ust. Spojrzał na mnie. Oczy miał głęboko zapadnięte,
otoczone ciemnymi plamami, spojrzenie ciężkie i bezwładne jak worki z piaskiem. I tyle
samo było w nich życia.
– Przed chwilą widziałem eres – powiedział cicho.
– Są szybcy – mruknąłem, jakbym nie wiedział, że reporterzy dyżurni Relacji
Specjalnych rzeczywiście działają szybko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin