Bagley Desmond - Osuwisko.pdf

(918 KB) Pobierz
Bagley Desmond
Desmond Bagley
Osuwisko
64748781.001.png
I
Wysiadłem w Fort Farrell bardzo zmęczony. Po dłuższej jeździe autobusem, nawet
przy bardzo miękkim zawieszeniu i najwygodniejszych fotelach człowiek czuje, jakby
kilka ostatnich godzin przesiedział na worku kamieni. Byłem, więc zmęczony, a Fort
Farrell na pierwszy rzut oka nie sprawiał najlepszego wrażenia. Napis przy wjeździe
głosił: „Największe miasteczko na Północnym Wschodzie”. Ktoś najwyraźniej zapomniał
o istnieniu Dawson Creek.
Tu kończyła się trasa, ale kierowca nie czekał długo. Nikt nie wsiadł. Stanąłem na
przystanku, a autobus zawrócił i ruszył w stronę Peace River i Fort St. John, z powrotem
do cywilizacji. Populacja Fort Farrell wzrosła o jedną osobę – tymczasowo.
Było wczesne popołudnie i miałem dosyć czasu na załatwienie jedynej sprawy, od
której zależało, czy zostanę dłużej w tej leśnej metropolii. Zamiast rozglądać się za
hotelem, zostawiłem torbę z bagażem na przystanku w przechowalni i zapytałem o biuro
Mattersona. Niski grubas, wyglądający na miejscowego totumfackiego spojrzał na mnie
z błyskiem w oku i mrugnął.
– Pan tu chyba od niedawna?
– Na to wygląda, skoro właśnie wysiadłem z autobusu – stwierdziłem pogodnie.
Zależało mi na zdobyciu informacji, a nie na zaspokajaniu cudzej ciekawości.
Mruknął i błysk w oku znikł.
– Biurowiec Mattersonów jest na High Street. Trafisz pan tam, jeśli nie jesteś ślepy –
powiedział krótko. Jeden z tych małomiasteczkowych dowcipnisiów, którzy mają o sobie
wygórowane mniemanie. Czort z nim! Nie byłem w nastroju przyjaznym, chociaż później
okazało się, że muszę trochę popracować nad umiejętnością robienia na różnych osobach
pożądanego wrażenia.
High Street okazała się głównym deptakiem, biegnącym tak prosto, jakby wytyczono
ją przy użyciu linijki. Stanowiła nie tylko główną, ale na dobrą sprawę jedyną ulicę
w całym Fort Farrell (liczba ludności 1 806 plus jeden). Po obu stronach ciągnął się
szereg typowych kamieniczek udających, dzięki nadbudowanym frontonom, większe niż
w rzeczywistości. W domach ulokowały się lokalne przedsiębiorstwa, w których
miejscowa ludność próbowała zarobić uczciwie parę groszy: stacja benzynowa, sklep
motoryzacyjny, spożywczy, który nazywał się supermarketem, fryzjer, „Paryskie wzory”
sprzedające damskie fatałaszki, sklep rybacki i myśliwski. Nazwisko Mattersonów
pojawiało się co chwila z monotonną regularnością, nie trudno więc było zgadnąć, że
Matterson nie jest w Fort Farrell byle kim.
Powoli zbliżałem się do jedynego uczciwego budynku w mieście: siedmiopiętrowy
gigant to z pewnością właśnie Matterson Building. Poczuwszy po raz pierwszy falę otuchy
przyśpieszyłem kroku, ale znów zwolniłem, gdy High Street rozszerzyła się w niewielki
skwerek z zielonymi alejkami wśród rzucających cień drzew. Pośrodku skweru stał
odlany z brązu posąg mężczyzny w mundurze. W pierwszej chwili pomyślałem, że to
pomnik wojenny, ale okazało się, że przedstawia założyciela miasta, niejakiego Williama
J. Farrella, porucznika królewskich saperów. Dawne dobre czasy; pionier ów zmarł
w odległej przeszłości, a ślepe oczodoły jego podobizny spoglądały martwo na
podwyższone frontony domów przy High Street, podczas gdy ptaki bez szacunku
paskudziły na jego wojskową czapkę.
Wtedy z niedowierzaniem zobaczyłem nazwę placu i po plecach przebiegł mi
lodowaty dreszcz. Trinavant Park leży na skrzyżowaniu High Street z Farrell Street i ta
pierwsza nazwa, wywołana z zapomnianej przeszłości, uderzyła mnie jak pięść w żołądek.
Nie zdążyłem jeszcze w pełni dojść do siebie, a już stałem przed budynkiem
Mattersonów.
Do Howarda Mattersona dostać się niełatwo. Zdążyłem wypalić trzy papierosy
w kancelarii, studiując pneumatyczne wdzięki jego sekretarki i rozmyślając nad
nazwiskiem Trinavant. Nie było na tyle popularne, żeby pojawiać się w moim życiu
z przesadną regularnością. W istocie spotkałem się z nim tylko raz i to w okolicznościach,
o których postanowiłem zapomnieć. Można rzec, że pewien Trinavant, zmienił całe moje
życie, ale nie mam najmniejszego pojęcia, czy zmienił je na lepsze, czy na gorsze. Po raz
kolejny zastanowiłem się nad sensownością pozostawania w Fort Farrell, ale chudy
portfel i pusty żołądek stanowią argumenty trudne do odparcia. Postanowiłem, więc
cierpliwie zaczekać i dowiedzieć się, jakie propozycje ma dla mnie pan Matterson.
– Pan Matterson prosi – odezwała się nagle i bez ostrzeżenia sekretarka. Nie
zadzwonił telefon ani dzwonek, uśmiechnąłem się, więc z goryczą.
Pan Matterson należał najwidoczniej do tych typków, którzy pokazują władzę
mówiąc: „Jak przyjdzie Boyd, niech go pani najpierw trochę przetrzyma i wpuści po pół
godzinie”. I dodają w myśli, niech zobaczy, kto tu rządzi. Ale może źle go oceniałem,
może po prostu naprawdę był zajęty.
Matterson okazał się postawnym, ciężkim mężczyzną z rumianą twarzą, ku mojemu
zdziwieniu mniej więcej w moim wieku; miał około trzydziestu trzech lat. Napotykając
w Fort Farell, co chwila jego nazwisko oczekiwałem kogoś znacznie starszego. W jego
wieku nie buduje się prywatnego imperium, nawet niewielkiego. Był barczysty i krzepki,
choć pucołowatość policzków i fałdy na karku kazały domyślać się początków otyłości, ale
mimo dominującej postawy przewyższałem go o dobrych kilkanaście centymetrów. Nie
jestem przesadnie niski.
Wstał zza biurka i wyciągnął rękę.
– Miło pana poznać, panie Boyd. Don Halsbach bardzo pana chwalił.
Nic dziwnego, pomyślałem, biorąc pod uwagę, że dzięki mnie zrobił fortunę.
Tymczasem jednak musiałem sobie poradzić z miażdżącym uściskiem dłoni Mattersona.
Ścisnąłem mu palce równie solidnie, żeby dać do zrozumienia, że mnie również nie
brakuje siły, co wywołało uśmiech na jego twarzy.
– Okay, proszę siadać – powiedział wypuszczając moją dłoń z uścisku.
– Wprowadzę pana w sprawę. Nie jest to nic niezwykłego.
Usiadłem i przyjąłem papierosa z pudełka, które pchnął w moim kierunku po biurku.
– Tylko jedno zastrzeżenie na początek – powiedziałem. – Nie chciałbym
wprowadzać pana w błąd, panie Matterson. Nie mogę przyjąć żadnego długiego zlecenia.
Chciałbym być wolny mniej więcej przed wiosenną odwilżą.
– Wiem – skinął głową. – Don uprzedził, że będzie pan chciał wrócić na Terytorium
Północno-zachodnie na lato. Myśli pan, że można w ten sposób dorobić się na geologii?
– Innym się to udawało – odparłem. – Było już mnóstwo udanych znalezisk. Mam
wrażenie, że jest tam więcej metalu w ziemi, niż nam się kiedykolwiek śniło. Wystarczy
go tylko znaleźć.
– Nam, czyli panu – uśmiechnął się. – Wyprzedza pan swoją epokę, panie Boyd –
dodał. – Północny Zachód nie jest jeszcze gotów do eksploatacji. Jaki pożytek ze złoża
w samym środku głuszy? Trzeba by zainwestować miliony, żeby się do niego dobrać.
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli złoże jest odpowiednio duże, pieniądze się znajdą.
– Może i tak – przytaknął bez przekonania Matterson. – W każdym razie, z tego, co
mówi Don wynika, że interesuje pana krótkoterminowy kontrakt tak, żeby mógł pan
zaopatrzyć się w sprzęt na kontynuację własnych poszukiwań. Zgadza się?
– Mniej więcej.
– W porządku, czyli się dogadaliśmy. Sytuacja wygląda następująco: Matterson
Corporation pokłada poważne nadzieje w możliwościach rozwoju tej części Kolumbii
Brytyjskiej i jesteśmy tu po szyję zagrzebani w różne inwestycje. Prowadzimy wiele
wzajemnie od siebie zależnych operacji, głównie związanych z wyrębem i przemysłem
drzewnym, na przykład wytwarzamy celulozę, sklejkę i tarcicę. Zamierzamy zbudować
papiernię i rozbudowujemy wytwórnię sklejki. Brakuje tylko jednej rzeczy – energii,
a dokładniej energii elektrycznej.
Oparł się wygodniej w fotelu.
– Moglibyśmy przeprowadzić rurociąg do złóż gazu ziemnego wokół Dawson Creek,
doprowadzić gaz i produkować elektryczność, ale kosztowałoby to masę pieniędzy, a za
gaz trzeba stale płacić. Dostawca gazu będzie miał nas na talerzu, ponieważ nadwyżki
przeznaczy na to, żeby wykupić część naszych zasobów leśnych. – Spojrzał na mnie
uważnie. – A my nie chcemy się niczym dzielić. Chcemy sami zjeść cały ten cholerny
placek. I wiemy, jak się do tego zabrać. – Pokazał ręką mapę na ścianie.
– Kolumbia Brytyjska ma bogate zasoby energii hydroelektrycznej, choć słabo
eksploatowane. Z możliwych dwudziestu dwóch milionów kilowatów uzyskuje się tylko
półtora miliona. Tu, na Północnym Wschodzie, można wycisnąć do pięciu milionów
kilowatów, nie ma jednak ani jednego generatora. Czyli że marnuje się mnóstwo energii.
– Na Peace River budują zaporę pod Portage Mountain – powiedziałem.
– To potrwa całe lata – żachnął się Matterson – a my nie możemy czekać, aż rząd
postawi tamę za miliard dolarów. Energia potrzebna jest teraz. I dlatego postanowiliśmy
zbudować własną zaporę. Nie tak wielką, ale wystarczająco dużą na nasze dzisiejsze
możliwości oraz potrzeby nowych inwestycji w przewidywalnej przyszłości. Wybraliśmy
miejsce i mamy błogosławieństwo rządu. Chcielibyśmy, żeby sprawdził pan, czy nie
popełniamy jednej z tych głupich pomyłek, za które później człowiek ma ochotę sam
sobie przykopać. Nie chcemy zatopić trzydziestu czterech kilometrów kwadratowych
w jednej z dolin tylko po to, żeby dowiedzieć się, że na głębokości trzydziesty metrów
pogrzebaliśmy na przykład najbogatsze złoża miedzi w całej Kanadzie. Ten obszar nigdy
nie był jeszcze badany przez geologa i chcielibyśmy, żeby pan wykonał dokładne badania
zanim, postawimy tamę. Może pan to zrobić?
– Z tego, co pan mówi, sprawa wydaje się w miarę prosta – stwierdziłem. – Czy
można spojrzeć na mapę?
Matterson z satysfakcją skinął głową i podniósł słuchawkę telefonu.
– Fred, przynieś mapy rzeki Kinoxi. – Odwrócił się do mnie. – Górnictwo to nie
nasza specjalność, ale nie chciałbym przegapić okazji – potarł z namysłem policzek. – Od
pewnego czasu zastanawiałem się, czy nie powinniśmy dokonać pomiarów geologicznych
naszych terenów. Rzecz mogłaby się okazać warta zachodu. Jeśli zrobi pan tu dobrą
robotę, moglibyśmy zaproponować większy kontrakt.
– Pomyślę o tym – odparłem chłodno. Nigdy nie lubiłem się wiązać na długo.
Pojawił się mężczyzna z rulonem map. Schludnie i formalnie ubrany w ciemny
garnitur bardziej przypominał bankiera niż J. P. Morgan. Twarz miał szczupłą
i pozbawioną wyrazu z zimnymi, wyblakłymi oczami.
– Dzięki, Fred – powiedział Matterson. – To jest pan Boyd, geolog, którego
zamierzamy zatrudnić. Fred Donner, jeden z naszych dyrektorów.
– Miło mi pana poznać – powiedziałem. Donner krótko skinął głową i odwrócił się do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin