Grzegorz Mathea - IV Rzeczpospolita.pdf

(1003 KB) Pobierz
Trident eBooks
Grzegorz Mathea
IV Rzeczpospolita
2005
88162990.001.png
Wydanie polskie
Data wydania:
2005
Ilustracja na okładce:
Tomasz Jędrzejowski
Wydawca:
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: redakcja@supernowa.pl
ISBN 83-7054-172-0
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Rozdział 1
Wiatr zerwał się nagle i niespodziewanie. Stare spróchniałe drzewo zatrzeszczało
przeraźliwie, w pobliskim magazynie chemicznym szyby zadzwoniły w oknach. Zimowe
wietrzysko wzbiło tuman śniegu, który wzniósł się na wysokość kilku metrów, po czym
łagodnie opadł na ziemię.
Jeszcze tego brakowało – pomyślał stojący na „trójce” podchorąży Szymaniak,
spoglądając na swój tani elektroniczny zegarek. – Szlag by to trafił...
Dopiero pół godziny warty, a Szymaniak już miał dosyć. Kumple na wartowni pewnie
kończą oglądać drugiego pornola, a on stoi jak idiota na środku placu szumnie zwanego
„parkiem wozów bojowych”.
Szymaniak z satysfakcją zauważył, że plac liczy sobie 254 kroki wszerz i 181 kroków
wzdłuż. Potwierdziły się tym samym obliczenia poczynione w czasie poprzedniej warty,
kiedy to znów warował na „trójce”. „Trójka” była w miarę spokojna – oficer dyżurny siedział
w drugim rogu szkoły i zanim dowlókł się z całym orszakiem inspekcji, można było
spokojnie podnieść się z pieńka i utopić szluga w śniegu, po czym dziarsko zameldować, że
„w czasie pełnienia służby nic ważnego nie wydarzyło się”.
Szymaniak ruszył wzdłuż muru. Zimne wietrzysko niemiłosiernie wdzierało się pod
„bechatkę” – ciężką kurtkę podszytą chyba ołowiem. Podchorąży uśmiechnął się do swoich
myśli. Ołowiem? Bechatka jest cięższa niż ołów. W każdym razie cięższa od tego
dziwacznego fartucha, który doktor major Rzeźba kazał Szymaniakowi włożyć poprzedniego
dnia, gdy prześwietlał mu ząb. Szymaniak uśmiechnął się po raz wtóry na myśl o tym starym
durniu, który był lekarzem całego rocznika. Felczer jak ze Szwejka, z wiecznym kiepem w
ustach, pochylony nad książką wpisów chorobowych i wiecznie mamroczący coś do siebie.
W sumie nie jest zły, skonstatował Szymaniak, dochodząc do końca muru i robiąc w tył
zwrot. Po weselu brata dał mi trzy dni zwolnienia z zajęć. Zdaje się... na obrzęk jądra lewego.
Tak, doktor major Rzeźba zawsze wystawiał zwolnienia na obrzęk jądra lewego – to lewe
jądro znał chyba każdy, nawet nasi oficerowie, którzy kiedyś kończyli ten syf. Swoją drogą
ciekawe, co by było, gdyby naprawdę przyszło mu kogoś leczyć, zastanawiał się Szymaniak,
wymijając slalomem BWP – Bojowy Wóz Piechoty. Wóz tylko z nazwy, bo rdza nie
pozwoliłaby mu przejechać nawet kilku metrów. Złom nie złom, ale najważniejsze, że
odnotowany w ewidencji, wnioskował Szymaniak. Cholerna biurokracja... nie wystrzeli ani
razu, ale kwity się zgadzają i o to chodzi. Wyszczerzył się, ale uśmiech zgasł mu nagle, gdy
spojrzał kątem oka na pagony swojej bechatki. Szlag by go trafił, sukinsyna, pomyślał o
magistrze Trzmielińskim. Nie zaliczył jednych głupich ćwiczeń z fizyki i Szymaniak nadal
chodzi starszym kapralem. Inni na roku mają już plutonowego, a on...
Która to? Pół do drugiej, kurwa mać! Jeszcze półtorej godziny stania na tym cholernym
mrozie! W sumie dobrze, że zabrał zegarek elektroniczny – analogowy na wartę gorszy, bo
widać te cholerne nieruchome wskazówki...
Szymaniak przerwał wnikliwe analizy, bo zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer. W
zasadzie powinien zdjąć kałacha z ramienia, ale to pewnie Pachoński z „czwórki” łazi pod
magazynem. Zresztą, rozumował Szymaniak, rękawice są za grube i palec nie sięgnie spustu.
A po co zdejmować karabin, skoro i tak nie będzie się strzelać? Zresztą kto zdejmuje
rękawice w taki mróz?
Przeszedł jeszcze kilka kroków, gdy nagle kątem oka dojrzał cień, który szybko zbliżył
się do niego. Szymaniak zdążył jeszcze pomyśleć, że Pachoński jest dziś nadzwyczaj
ruchliwy. Chciał krzyknąć, żeby tamten wypieprzał na swój posterunek, ale zauważył, że
osobnik stojący przed nim nie ma na sobie munduru, tylko jakiś wytarty dżins.
– Ani słowa – warknął obcy – dawaj broń!
Szymaniak leniwie pomyślał, że chłopaki z czwartego roku robią sobie wyjątkowo
kretyńskie dowcipy. Żeby włazić na posterunek pilnowany przez uzbrojonego wartownika?
Przecież gdyby wartę trzymał pierwszy rocznik, jakiś niedoświadczony nowicjusz mógłby
zacząć strzelać! Mają szczęście, że na „trójce” stoi doświadczony Szymaniak, który niejedną
wartę już odwalił.
Po sekundzie zdziwienie przerodziło się w lekki niepokój, gdy Szymaniak zorientował
się, że „żartowniś” trzyma w lewym ręku coś, co do złudzenia przypominało pistolet. Za
plecami usłyszał chrzęst. Następną sekundę wypełniła Szymaniakowi myśl, że wypadałoby
krzyknąć: „Stój, służba wartownicza, kto idzie?”, jak wielokrotnie go uczono, ale głos
dziwnie uwiązł mu w gardle. Mdłe światło reflektorów oświetlających plac zawirowało nagle
i Szymaniak przestał wreszcie odczuwać dotkliwe zimno. Dziwne, bo przecież leżał teraz w
śniegu, a dwóch kolesi gapiło się na niego z góry. Jeden z nich pochylił się i szarpnął go za
rękaw, co według Szymaniaka było oczywiste – musi szarpnąć, żeby pomóc mu wstać. To
nieregulaminowe, żeby wartownik leżał sobie na ziemi. Przecież zaraz może nadejść oficer
dyżurny z inspekcją i co wtedy? Przybysze chyba to rozumieli, bo jeden z nich podniósł jakiś
przedmiot – chyba jego karabin. Szymaniak wolałby, żeby nikt nie ruszał jego broni, ale w
końcu to logiczne – nie będą go podnosić razem z karabinem, bo za ciężko. Najpierw karabin,
potem on. Ciemność...
* * *
– Ręce! – krzyknął Wyższy. – Najpierw ręce!
Niższy z trudem wiązał ręce leżącego na śniegu – krępując nieprzytomnego wojaka, nie
mógł opanować drżenia własnych rąk. Strach czy podniecenie? Chyba jedno i drugie.
– No ruszże się, człowieku – warczał Wyższy. – Nie jesteś na wczasach!
– Coś ty taki nerwowy? Twoja panna ci nie daje czy co? – odparował Niższy.
– Zejdź z mojej panny, dobra?
Przerwali, bo zza pleców dobiegły trzy głuche odgłosy. Trzech kumpli przeskoczyło
przez mur i dobiegło do pozostałej dwójki. Jak zahipnotyzowani gapili się na leżącego w
śniegu żołnierza.
– Chodźmy – szepnął Wyższy, widząc, że jego nieduży kompan uporał się wreszcie z
więzami. – Zani powinien już tam być!
Błysk latarki w krzakach za magazynem potwierdził jego słowa. Unosząc zdobyczny
karabin, zdarty z głowy wartownika hełm i puchową kurtkę bechatkę, pobiegli co tchu w
stronę światła, rzuciwszy wpierw litościwie nieprzytomnego podchorążego na kupę chrustu i
nakrywszy go gałęziami. Chichocząc z radości wyminęli niższy magazyn i niemal wpadli na
siedmioosobową grupę Zaniego, który dał im ręką znak, żeby się uciszyli. Kałasznikow w
jego ręku świadczył o tym, że wartownik z „czwórki” również zalegał związany w śniegu.
Zani poprowadził resztę – służył tu kiedyś jako zwykły żołnierz i znał tutejsze zwyczaje.
Cicho jak cienie ruszyli wzdłuż długiego budynku magazynów, kryjąc się za niewysokim
metrowym murkiem.
Przed nimi leżał oświetlony, pokryty śniegiem plac apelowy. Z prawej strony czernił się
masywny budynek kina, z lewej dwupiętrowy pusty blok byłych koszar. Wzdłuż kina
spokojnym i leniwym krokiem łaził kolejny wartownik. Zani spojrzał na zegarek. Feri spóźnia
się jak zwykle, pomyślał ze złością, nie powinienem był powierzać mu tego zadania...
Nagle drgnął. Szczupła sylwetka wartownika wydała mu się dziwnie znajoma. I do tego
ten kaczy chód...
– Błazen – szepnął do siebie.
– Co takiego? – szepnął Wyższy Ortalion.
– Nic, nic... zaczekajcie na mnie.
Zostawił kałasznikowa i ściskając w ręku pistolet, ruszył w kierunku wartownika. Obaj
Ortalionowie patrzyli zdumieni, jak Zani podchodzi do żołnierza jakby nigdy nic.
– Gdzie on jest? – zapytał Zani.
– Za budynkiem... z rozbitą głową.
– A twoi ludzie?
– Za samochodem.
– To jego mundur?
– A jak!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin