Kąkolewski Krzysztof - Jak umierają nieśmiertelni.doc

(440 KB) Pobierz

 

 

 

 

Krzysztof Kąkolewski

 

 

 

 

 

 

 

 

JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jak umierają nieśmiertelni
część pierwsza

 

 

To, co prezentuję Czytelnikom, należy do gatunku, który nazywam „baśnią udokumentowaną”. Kopciuszki, sierotka Marysia, babcia i wilk są wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo zapragnęli nimi być. Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności. W straszliwej masie trzech miliardów człowiek, aby być innym od innych, posługuje się literaturą, filmem, telewizją, by „dotworzyć” siebie. O głównym bohaterze tej historii piszę, że jego życie było „opowiadaniem ludowi o tym, jak on żyje”. Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo, jaki był — czy raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja, przeinaczenie własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. „Wtórność to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” — powiedział Stanisław Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona opowiadaniem, jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej opowieści — czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem więc opisać go takim, jakim on siebie widział.

Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć z ręki ludzi, którzy podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w społeczeństwie. Nazwali siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią zmyśloną, opartą na scenariuszu filmowym.

*  *  *

W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że podbije świat. Ale kiedy przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego, pojawił się cień zwątpienia. Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci „etiudę dokumentalną” o balu kostiumowym, który miał odbyć się w szkole. Słynna szkoła mieściła się w pałacyku otoczonym przez park; udekorowany lampionami, stanowił dobre tło, ale jakiego materiału dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada? Polański rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra składająca się z uczniów szkoły zaczęła rozwijać jazzowy motyw: „Gdy święci idą do raju”, zza muru między bawiących się wpadł kamień.

Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski. Kilkunastoosobowa banda przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na studentów. Tańczący uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania o pomoc. Grupa wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w kierunku orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park.

Na drugi dzień okazało się, że studentów zaatakowała banda z Widzewa wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan otrzymał za napad dniówkę statysty. W ten sposób powstała etiuda „Rozbijemy zabawę”. Jest do dziś w archiwum szkoły filmowej. Bici koledzy Polańskiego, dlatego że byli nieświadomi, niedobrze odegrali rolę bitych. Nie wpłynęło to na aurę otaczającą Polańskiego.

Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria, pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń.

Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego normalnym życiem — opowiada Janusz Majewski — oto do zatłoczonego tramwaju, w godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój był niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki; siada naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które narasta, gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie tylko dla niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć kobiety zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w zapamiętanie, które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się, jęczy w konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za kpiny. Skłonna już jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na zegarek, mówi spokojnym głosem: „dość” i wysiada z tramwaju. Rzucanie bigosem z szafy — to dla Polańskiego „śnieg pada”. Czekał skulony na szafie na Majewskiego, żeby w ciemności skoczyć na niego, gryząc szyję i wyjąc: „Wampir! Wampir!” Polański wolał odgrywać to, co miał opowiadać. Kiedy opowiadał, jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam upadał, budząc wściekłość kelnerów w wytwornych restauracjach.

Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w Krakowie: jako elf, dziecko pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od miejsca, gdzie często przechodził, a gdzie wydarzyła się rzecz opisana w książce Tuwima „Czary i czarty polskie”.

W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia Żydówka porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem” — poszła wieść przez Kraków. Niektórzy mówili, że widzieli go na własne oczy, przykutego łańcuchem w parterowej sali kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić — mówiono — błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad kościołem, który zatrząsł się w posadach, a księdzu wypadło kropidło z ręki. Doktorzy próbowali otruć diabła. Na próżno dawali mu najsilniejsze trucizny, one karmiły go, wzmacniały jego siłę. Ludzie biegli ku ulicy Kopernika. Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły do kilku tysięcy. Zaczął się szturm do kliniki. Przyjechała policja, szarżowała, tłumy rozproszyły się, potem wróciły, czekały do późnej nocy, kiedy rozeszła się wieść, że diabeł został wywieziony do Berlina.

Powstaje jeszcze etiuda filmowa: groźne, mroczne wnętrze, ktoś śpi na łóżku, od drzwi podchodzi ktoś inny, wyciąga mały scyzoryk i zabija śpiącego. Potem Polański tworzy „Ssaki”. „Ssaki” to dwaj ludzie: jeden służy za siłę pociągową drugiemu. Ten pogania go jak konia. Potem role się odwracają. Ale obaj, mimo że poganiani brutalnie, jakby godzą się na to, jakby poddanie się tej roli było zarazem świadomą pomocą temu, kogo wieziemy. Jedzie ten, kto oszuka, a zarazem wzruszy.

Od tego filmu zaczyna się oszałamiająca kariera filmowa Polańskiego, a z nią historia, którą chcę opisać. Przy tym filmie doszło do scementowania przyjaźni między Romanem Polańskim a Wojciechem F. Film „Ssaki”, jedyny film, który powstał w krajach socjalistycznych za pieniądze osoby prywatnej, finansował Wojtek.

Ojciec Wojciecha urodził się na milionera i był nim. Cokolwiek zobaczył, stawało się towarem. Pieniądze — mówiono — ścigają go nieustannie, prześladują. Miał talent posiadania, ale uważał się za człowieka pracy, który pracuje w pieniądzu”.

Był zarazem człowiekiem uczciwym. Już przed wojną bogaty, dofinansowywał Łódzką Wolną Wszechnicę. Było mu przeznaczone być człowiekiem wielkiego businessu, ale przemiany rewolucyjne pozbawiły go losu mu przyporządkowanego. Jego dramatem było, że aby choć w części być sobą: robić interesy, musiał łamać prawodawstwo skierowane przeciw ludziom takim jak on. Stworzył więc, jak ją nazywano, „organizację zaufania”, w której mieli etaty i pełnili funkcje członkowie jego rodziny i przyjaciele. Była to organizacja patriarchalna, feudalna, ale podobna w strukturze do kapitalistycznego koncernu. Wszystko opierało się na autorytecie i zaufaniu do szefa, który był zarazem patriarchą, opiekunem, a wymagał tylko nieustannej gotowości na rozkazy i mobilności, na przykład jeden z członków brał wielkie pieniądze za to, że jest na posadzie państwowej: służył na wypadek, gdyby potrzebny był człowiek pracy.

Pracował” w wełnie, zgodnie z łódzką tradycją. Jak mówi się, miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów przemierzali cały kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego rocznego synka. Gdy stworzył koncern — pokochał go. I oni kochali go nie jak krewnego, ale jak ojca, opiekuna, który kierował ich krokami.

W tym świecie wzrastał Wojtek; w kulcie osobowości ojca, przystojnego mężczyzny o doskonałych manierach, zarazem potężnego. Ponieważ żądania dzieci nigdy nie mogły doścignąć możliwości otrzymywania, składały tylko zamówienia na pieniądze. Dostawały wysokie pensje za samo istnienie. Zarazem były posłuszne ojcu. Wojtek od dzieciństwa miał wyznaczoną przyszłą funkcję w koncernie i zgodnie z tym zaczął studia na wydziale włókienniczym Politechniki Łódzkiej. Miał być szyldem, objąć techniczną stronę tajnego koncernu wełnianego, a w przyszłości odziedziczyć. Jednak Wojtek inaczej traktował gang, w którym wzrastał. Widział w nim tylko organizację nastawioną na zdobywanie nielegalnego krociowego dochodu, nie dostrzegał wysiłku organizacyjnego, ryzyka, ponoszonych kar i ofiar. Przekonania, jakie wyrobił sobie, można by określić jako ideologię antypracy. Cytował wypowiedź pewnego rekina podziemia: „Każdy, kto nie ma choć miliona, jest głupcem, o którym nie warto mówić”.

Będąc na drugim roku Politechniki, Wojtek poznał uczennicę ósmej klasy szkoły ogólnokształcącej, Ewę. Bóg tworząc ją, a ona nadając sobie to imię — zamiast Marii, które otrzymała na chrzcie — dostosowali je do poetyki historii, w której miała wziąć udział swoim życiem. Mając piętnaście lat, idąc łódzką ulicą z koleżanką, otrzymała jeden ze znaków, że jest piękna: została otoczona przez chuliganów, którzy zaczęli zdzierać jej sukienkę i szarpać za włosy. W tej chwili usłyszano pisk opon, na chodnik wjechał samochód amerykańskiej marki, roztrącając bandę. Z wozu wyskoczył barczysty młody chłopak, który straszliwym ciosem rzucił jednego chuligana na ziemię, a drugiego kopniakiem złożył na dwie połowy, po czym jak książę, z rykiem silnika, zarzucając potężnym wozem, uwiózł ocaloną. Taka jest legenda. Prostuje ją Ewa: „To było trudniejsze”. Była banda „Kłaka” z Bałut. Nienawidzili studentów. Przyszli na zabawę Politechniki. Porządkowi bali się ich zatrzymać. Zajęli galerię, patrzyli, potem zeszli: wybrali Ewę. Otoczyli ją, kręcąc pękami kluczy, pozornie niewinny gest; zapowiadał walkę techniką kluczową: bicie kluczami. Zjawił się jakiś chłopak, uderzył bykiem. Zaczęła się ogólna bójka. Zabawa była rozbita, ale ten chłopak wyprowadził ją. Myślała, że jest też z Bałut, z innej bandy, która walczyła bykiem w każdej pozycji. Wiązali sobie ręce i ćwiczyli, aż coś złego działo się z ich mózgami. Po chwili dowiedziała się, że to sam F. junior.

Stanisław Dygat zwrócił mi uwagę, że „sprzyjające okoliczności tworzą rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, fakty nie istniejące”. Wojtek zmyślił siebie, był postacią literacką na długo, nim został opisany. Jego życie było „opowieścią ludowi o życiu Wojtka”. Mówiono, że odziedziczył po ojcu talent: jak ojciec był artystą pieniądza, on był artystą życia. Jak inni wypowiadają się w dziele, które budzi oczarowanie lub zgrozę, on wypowiadał się swoim życiem. Był wysportowany, silny, grał silnego człowieka, gangstera, niektórzy dopatrują się w tym kompleksu ojca:

On był potęgą pokrywając to łagodnością — był wszystkim, jak Stwórca. Wojtek tylko grał silnego człowieka, w rzeczywistości bał się życia, tego, że nie sprosta nigdy ojcu, i był bezbronny. Ojciec okazywał Wojtkowi, że w niego nie wierzy. Wojtka to bolało”.

Zaczął się między nimi konflikt, gdy Wojtek porzucił swoją pierwszą postać: dziedzica podziemnego koncernu, a wszedł w drugie wcielenie. Ojciec zagroził, że go wydziedziczy, że cofnie dotacje, ale Wojtkowi właśnie poddała tę kreację magia szeptu: „to  j e g o  syn”, gnąca kelnerów. Łódź nie była zniszczona, a ludność rozproszona. Pamięć hulanek fabrykantów i gangsterów łódzkich, na tle nędzy „pomnika pierwotnej akumulacji”, tanich dziewcząt, szampana w gabinetach restauracyjnych, pozostała. Jednak Wojtek nie kontynuował tej tradycji w sposób prosty.

Dokonał on osobliwego zaszczepienia na tym gruncie stylu życia, który stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał nawet o Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać. Wojtek zafascynowany był nie jego literaturą, ale stylem życia. Z kolei rodowód hłaskoizmu wyprowadzany jest z połączenia wątków przybyszewszczyzny, hemingwayizmu i deanizmu. Hłaskoidzi wprowadzili do życia i do literatury rygor używania wulgarnego leksykonu. „Dotychczasowe” słowa, zużyte, uległe inflacji, zastąpiono kilku mocnymi słowami. Jeden z przyjaciół Wojtka potrafi opowiedzieć długą historię, w której rolę wszystkich rzeczowników gra słowo na literę „k”, a rolę czasowników wypełnia czasownik na „p”, zaś przymiotniki budowane są od tych słów. Wojtek dodał do tego samochody i kobiety w roli zbytkownych przedmiotów. Doczepiał się, na długo nim powstał termin „playboy”, do długich komet i pociągów towarzyskich, w których rola lokomotywy była zmienna, a wagonami były piękne dziewczęta i chłopcy.

Marek przylepiał kelnerom do czoła stuzłotówki, za co został pobity, u Wojtka — inaczej niż u Hłaski — były one śniegiem, czerwonym śniegiem. Nim jeszcze było słowo „sexparty”, Wojtek organizował ubawy zwane „wojtkowiskami”, na których miłość zwana była „wojtkowaniem” z udziałem „prządek z kawiarni Honoratka”. Wśród nich najsłynniejsza była „Dziewica NowoOrleańska”. Wychowana w drobnomieszczańskim domu, miała narzeczonego, za którego pragnęła wyjść za mąż, a on wymagał, żeby do ślubu była dziewicą, stała się więc mistrzynią miłości zwanej u nas francuską.

Zebrawszy powiedzenia Hłaski i hłaskoidów Wojtek buduje filozofię „zwisu”, uważania zabaw i rozkoszy za jedyny obowiązek, pracę, rodzaj zawodu. Wojtek uważa życie za grę hazardową z jedną wygraną, albo inaczej — za grę „we wszystko”. Gra w numerki na pieniądzach, w łódzką grę „dziewiąty wał”, w samochody. Zakłada się o czas przejazdu z Targowej pod „Bristol”, z Krakowa do Zakopanego, z Łodzi do Warszawy. Czasem wygraną, za jej zgodą, jest dziewczyna. Gra w pływaka polegała na tym, że Wojtek, który znakomicie pływał, przychodził na Legię w czasie treningów zawodników średniej klasy i wyzywał ich. Oni, przekonani, że widzą frajera, w dodatku na lekkiej bani, na jakiej zawsze był Wojtek, przyjmowali wysokie zakłady. Przegrywali, a Wojtek brał pieniądze i mówił: „uczciwie zapracowałem na obiad”. Wojtek nie grał dla gry, ale dla zarobku. Była też „gra w ludzi”. Wybierał w restauracji stolik zajęty przez cztery osoby i obstawiał: „jakie rozwiną się układy męskodamskie, w którą stronę się kto upije, kto lewoskrętnie, czy będzie łupanina”. Kiedy kiwał się stolik, Wojtek wkładał czasem pod krótszą nogę pięćsetzłotówkę, którą ostentacyjnie składał, zgadując, kto ją porwie, i śledząc reakcje tych, którzy oczekiwali na jego wyjście.

 

Urok Wojtka nie polegał na tym, że miał pieniądze. K.T. Toeplitz wyprowadza go od bezmiaru czasu: mógł zawsze go ofiarować kobiecie, towarzyszyć jej wszędzie, nieustannie: do krawcowej, modystki, czekać u fryzjera, opiekować się nią, choćby z nudów — był dobry, doskonaląc w miarę mijania lat swój kunszt, w czasie gdy inni tracili czas na pracę. Ewa opowiada, że ich małżeństwo zawarte było na uroczystej mszy w katedrze w obecności ocalałego mieszczaństwa Łodzi. Ewa strasznie płakała. Wojtek od razu uciekł gdzieś. Potem ona była sama z dzieckiem nad morzem, pchając wózek bulwarem, ubrana wyłącznie w męski sweter, a za nią piętnastu zalotników. Pogodzili się. Wojtek kupił jej cztery baloniki i spali w dziecinnym białym łóżeczku z siatką. Potem pobił ją, ona wyskoczyła z taksówki w biegu. Potem przepraszał ją: „ja cię biłem za swoje sprawy”. Zatelefonował skądś: „Ja cię tak strasznie kocham, kurwo, z kim leżysz?” — a ona słyszała szept jakiejś dziewczyny. „Były euforie, potem kace, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień, jaki miesiąc”. Wojtek ciągnął ją na balety, gdzie zakrywał jej oczy, nauczył ją pływać stylem klasycznym, bić pięścią jak mężczyzna. Ewa opowiada: „Matka Wojtka podejrzewała mnie, że żyję z jego braćmi, z jej mężem, że widzę w nich jak kurwa oddział wojska, jak nauczycielka klasę, a ja widziałam w nich Wojtka, tylko doskonalszego”. Nienawidziły panie Ewy. Ukuto intrygę, żeby na najekskluzywniejszym balu w Polsce Ewa i jedna z najsławniejszych aktorek były w identycznej kreacji. Aktorka spojrzała z wściekłością na Ewę. Ewa powiedziała: „No tak, kurwa i artystka w takich samych sukniach”.

Jasna blondynka, wróżąca z kart i z ręki, prowadziła handel wymienny z Cygankami na wróżby. Czasem odwróci czyjąś rękę, popatrzy, odepchnie, czasem tę rękę nieoczekiwanie pocałuje. Umie rzucać zły urok: rysuje sylwetki i zaznacza organy wewnętrzne czerwoną kredką, a w nie wbija szpilki: w wątrobę jedenaście, w śledzionę jedną, w serce jedną. „Szpilka to narzędzie pracy kobiety i narzędzie czarów” — mówi. Jej walka z Wojtkiem staje się walką na zdrady. „Kiedy spotkaliśmy się, wiedzieliśmy, że nie możemy siebie zdradzić naprawdę. Napisałam testament, że jak umrę, chcę być pogrzebana tam, gdzie Wojtek. On powiedział: «Jeśli mnie kochasz, skocz pod tramwaj» — i ja skoczyłam, tylko on był szybszy i wyciągnął mnie. Potem znów zerwaliśmy, potem on napisał list: «Jeśli masz Boga w sercu, zlituj się nade mną»”. A ona zamawia sobie wizytówkę: „Ewa F. w podróży” wzorem fin de siécle'u”. Objeżdża Polskę, żeby stworzyć, jak powie później, „fakty nieodwracalne, żeby nie móc wrócić do Wojtka”. Nad ranem zgłasza się sama do izby wytrzeźwień, żeby i to zaliczyć. Rodzina Wojtka przejmuje prawa opieki nad dzieckiem. Ewa, bezsilna, w uniesieniu przeklina ród Wojtka.

 

Zetknięcie Wojtka ze szkołą filmową w Łodzi było nieuchronne. Nastąpiła osobliwa unia, realizująca się w łódzkim SPATiFie: „pieniądza”, który uosabiał syn przemysłowca, i „sztuki”, którą reprezentowali filmowcy. Wojtek znalazł swoje nowe wcielenie — przyjaciela artystów. Głównym przedmiotem jego fascynacji stał się Polański. Było to wzajemne. Fantazja Wojtka i Polańskiego uzupełniały się. Przedsiębiorstwo „Ssaki”, w które zainwestował Wojtek, było zorganizowane na zasadzie socjalistycznej, nawet z dietami służbowymi, a zarazem kręcenie było nieustannym happeningiem, obrzędem, zabawą. Lepili bałwany, tarzali się w śniegu; kiedyś Wojtek rzucił siedem tysięcy złotych setkami pod wiatr, który rozniósł je po halach. Tego dnia zdjęć nie było, bo wszyscy szukali „śniegu” na śniegu. Czerwony śnieg stopniał nad ranem.

Pozostało wiele opisów bójek Wojtka, ale najbardziej wyraził się jego styl walki w bójce na wieczorze poetyckim w Mikołajkach. Polański dał Wojtkowi pracę ratownika w ekipie filmowej „Noża w wodzie”. Wojtek złamał rękę, mimo to mówił: „Dopłynę i uratuję, kogo trzeba”. Kazał się ucharakteryzować na ofiarę zbrodni: ze straszną raną, wybitym okiem. Pewnego dnia pił od rana ze stolarzem ekipy. Przeczytał afisz o spotkaniu autorskim. „Zobaczysz pierwszy raz w życiu poetę” — zadecydował Wojtek i weszli. Stolarz podszedł do mównicy i zaczął się przyglądać poecie. Zbliżył się do niego tak bardzo, że prawie dotykał go twarzą i tak pozostał bez ruchu. Uczestnicy wieczoru poezji, wśród których była załoga statku „Chopin” z kapitanem na czele, rzucili się na stolarza. Zadarto mu marynarkę na głowę i zaczęto bić. Wtedy podszedł Wojtek z prawą ręką prostopadle sterczącą na szynie, lewą ręką uderzył krzesłem w sam środek, rażąc kapitana statku „Chopin”, po czym najspokojniej wrócił na swoje miejsce i usiadł. Miłośnicy poezji nie podjęli walki, maskując to opieką nad rannym kapitanem.

Według niektórych Wojtek nie lubił się bić, podobno skarżył się: „Nie chcę, boję się, ale kiedy sytuacja dojrzeje, zapada cisza i wszyscy czekają na mnie, muszę uderzyć”. Bił dziewczyny, jedną razem z matką zamknął w łazience i więził wiele godzin. Kiedyś pobił kolegę, kiedy zobaczył krew, upadł przed nim na kolana i rozpłakał się. Płakał często. Bójki, przekroczenia przepisów drogowych powodowały, że Wojtek bez przerwy dostawał wezwania na przesłuchania, rozprawy, do zapłacenia grzywien. Przekazywał je swojemu nadwornemu adwokatowi, którego zatrudnił na stałe, wzorem ojca, i płacił pensję, choć nieregularnie. „Lolita”, przyjaciółka Ewy, jedna z dziewcząt najmodniejszych na początku lat sześćdziesiątych, która zasłynęła tym, że uważała za swój obowiązek „zaliczać” wszystkich sławnych, i prowadziła indeks, w którym wystawiała im stopnie, zaprosiła kiedyś Wojtka, chcąc, aby i jego nazwisko znalazło się w jej kolekcji. Wojtek rzucił się na nią i zaczął ją gwałcić. „Uprzejmie udawałam, że jestem ofiarą” — opowiadała.

Mówią niektórzy, że nie Wojtek ułożył historię o sobie, ale wymyślili ją inni: musiał grać siebie takim, jakim stworzyli go i chcieli mieć artyści. Miał dorobioną twarz.

Wpadł na pomysł, który miał doczekać się realizacji w innych okolicznościach, po latach, i być może miał decydujący wpływ na późniejsze wydarzenia. Wojtek podchodził w SPATiFie do ludzi i proponował:

Będę pana ochraniał. Nikt pana nie tknie. Będzie pan mi płacić 500 złotych za wieczór.

Jako największy wynalazek przypisuje się Wojtkowi metodę tzw. literacką otwierania butelek. „Żeby ochronić rękę — (bhp) — przykłada się do ściany dzieło literackie średniej objętości i uderza o nie dnem butelki. Przez sztukę do prawdy” — mawiał Wojtek.

Jego podziw dla sztuki mieszał się z pogardą milionera. Czasem któremuś z artystów kazał zjeść zeszyt w kratkę dla pierwszej klasy albo zsunąć się szerokim zsypem na śmieci z trzeciego piętra. Zaczyna się jednak okres, w którym sztuka zdobywa priorytet w życiu Wojtka. Pewnej nocy w towarzystwie dwu pięknych, jak to się mówiło wtedy, „wirażek” zajechał pod warszawski SPATiF, kiedy wychodził zeń sławny pisarz. Wojtek krzyknął do dziewcząt:

Wiecie, kto to jest? Na kolana przed nim!” Dziewczęta uklękły, potem obrażone odeszły, a Wojtek był szczęśliwy.

Nadszedł moment, kiedy Wojtkowi nie wystarczało, że „bawi się z artystami”.Zapragnął „wejść w”, uzyskać nobilitację towarzyską, awans społeczny do środowiska, które uznał za arystokrację drugiej połowy XX wieku. Początkowo widział siebie w roli producenta, potem zapisał się na studia filmowe, ale porzucił je. Życie towarzyskie nazywa się „rodzajem gangsterstwa”, szczególnie tam, gdzie gromadzi ono samych ludzi mających wpływy, co tworzy nową jakość. Niektórzy nie lubili Wojtka, uważając go za snoba, bo zawsze pokazywał się z ludźmi „wspaniałymi”, nie rozumieli, że on pragnął czerpać z nich siłę, blask. Inni twierdzą, że przyjaźnie i fascynacje Wojtka były sztuczne, że były dla niego szczeblami awansu towarzyskiego: od inżynieraprywaciarza, jakim zjawił się pewnego dnia w łódzkim SPATiFie, potrafią wyliczyć sześć osób — stopni wiodących — do roli narzeczonego słynnej poetki. Poznawszy ją, wziął z jej domu kożuch, który zostawił Marek Hłasko wyjeżdżając za granicę, i chodził w nim, jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim mistrzem życia. Przebrany za człowieka, którego podziwiał, jakby wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę. Cichy ślub odbył się w Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda. Przyjechała teściowa z dzieckiem Wojtka i Ewy. Zdjęcie z uroczystości ukazuje nam pannę młodą w ciemnej sukni, Wojtka w smokingu, Komedę w swetrze — wszystkich na lekkim gazie. Fotografia jest tak zrobiona, że nie widać, iż noga nowożeńca tkwi w gipsowym pancerzu po ryzykownym zjeździe.

Było to w czasie, gdy byt rodu, istnienie trustu, bogactwo Wojtka wydawały się zagrożone. Ojciec Wojtka, wplątany w jeden z wielkich procesów gospodarczych, musiał uciekać. Był spokojny, mimo że świadkowie zwalali wszystko na niego, ponieważ nie obawiali się konfrontacji, bo do niektórych dotarła wieść, że szef „organizacji zaufania” jest już za granicą. W rzeczywistości ukrywał się, czekając, aż odbędzie się inna sprawa, gdzie jak obliczał, pewne historie wyjdą na jaw i będzie odciążony od wielu zarzutów. Rok ukrywania się kosztował go milion złotych. Był przerzucany z meliny na melinę dość często, zorganizowanym systemem transportu. Z ukrycia dalej kierował koncernem, przyjmował rodzinę, prowadził życie towarzyskie. Opisano mi jedną z takich wizyt. Melina to było banalnie urządzone mieszkanie M3 w bloku. Podano kawę, ciasteczka, odwiedziny w kryjówce stały się zwykłą wizytą. Kiedy w telewizji nadano list gończy z fotografią seniora, wszyscy demonstracyjnie odwrócili się od ekranu. W tym czasie Wojtkowi przyszła myśl, by fantastyczną plotkę o ucieczce ojca na Zachód zamienić w rzeczywistość.

Wielka ucieczka została zaplanowana przez Wojtka i niektórych ludzi z tajnego koncernu. Znaleziono kolejarza, który miał kontakt z pewnym rybakiem w Dziwnowie. Jego kutrem miał senior dopłynąć do Szwecji. Początkowo opierał się temu planowi, mówił, że jest za stary na ucieczkę i życie w obcym kraju, że Szwecja może nie udzielić mu azylu, w końcu uległ ich namowom. Podzielił majątek na dwie połowy: jedną połową wyposażył rodzinę i koncern, drugą spakował. Rozstawiono wokół meliny czujki w samochodach. Kiedy okazało się, że niebezpieczeństwa nie ma, kawalkada Mercedesów i Taunusów ruszyła o szóstej rano w kierunku północnozachodnim. Na początku jechała straż przednia badająca, czy nie ma patroli, na końcu jeden z wujów, jako straż tylna, bez przerwy patrzył w lusterko na szosę za sobą. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę majątku w złocie i dewizach.

Dojechali na miejsce szczęśliwie, tylko kolejarz, który podjął się przerzucenia seniora rodu za granicę, zorganizował wszystko tak, żeby zagarnąć złoto, a właściciela przekazać władzom. Ojciec Wojtka znalazł się w więzieniu. Wyplatał tam koszyki najlepiej ze wszystkich. Był najwięcej zarabiającym więźniem. Mówiło się wtedy: to przez Ewę. Jest czarownicą, przeklęła rodzinę, będą nowe nieszczęścia.

Jako prezent ślubny Wojtek dostał od ukrywającego się ojca majątek ziemski, oczywiście na skalę dopuszczalną w kraju socjalistycznym, ale z pałacem. Majątek ten otrzymał kiedyś w jakichś wielkich rozliczeniach finansowych i zatrzymał go, jak wiele rzeczy i ludzi, których lubił mieć w pogotowiu latami, aż przydadzą się pewnego dnia. Z majątkiem kupił, jakby przypisane do niego, małżeństwo Z. Pani Z. cierpiała na kompleks pożarów, codziennie o zachodzie słońca wołała: pożar, pożar!

Dawny właściciel nie posadził ani jednego drzewa, ale dobudował do dworu dwie gigantyczne kolumny nadające mu charakter monumentalny, a zarazem wśród pustych pól przejmująco smutny. Wojtek, znalazłszy się już w warstwie intelektualistów, postanowił jak prawdziwy arystokrata uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Chciał robić to na wielką skalę, rozmach, poczucie miary przejął bowiem od ojca. Jednocześnie jednak gardził nie tyle pracą, ile pracą na małą skalę, nie dającą ogromnych wyników. Postanowił zostać nie rolnikiem, ale feudałem. Pośpiech i krzątanina były dla niego oznaką złego wychowania. Dziwiło go, budziło odrazę podobieństwo ludzi do mrówek i pszczół, których nie znosił. Tam gdzie nie można było działać pieniędzmi, był bezbronny. Kiedyś, kiedy nad ranem wracali z libacji na dachu Triumpha, krzyczał do idących do pracy dziewcząt: „Robotnice łódzkie! Dlaczego tak rano wstajecie?”

Młody dziedzic wstawał o pół do jedenastej, jego jedyny wasal, pan Z., nie śmiał go wcześniej budzić. Kiedyś zobaczył, że na taras wtargnęło stadko baranów. „Co to znaczy? Czyje to barany?” — krzyczał. — „To panicza barany” — odparł Z. Narzędzia bardziej skomplikowane od łopaty określał: „ta rzecz”, udając, że nie może spamiętać nazw.

Przestrzenie wokół pałacu zarosły morzem chwastów — opowiada poetka. Wszystko dziczało, ginęło, umierało na ich oczach. Wojtek kazał przeprowadzić sobie specjalną linię telefoniczną z Warszawy — pod Błoniem miał numer warszawski, całe dnie telefonował, rachunki przewyższały dwa tysiące miesięcznie. Wynajął w Warszawie mikrobus, który zapełnił przyjaciółmi, kupił trzy skrzynki wódki, worek luksusowych konserw, worek bułek i urządził wycieczkę do R., ale potem przyjaciele, zajęci pracą, nie przyjeżdżali. „Tam gdzieś ludzie podróżują po wielkich morzach, kręcą filmy, a ja mam tu robić jabłka. Nic się nie dzieje” — jęczał. Zabawa w lato na wsi nie wychodziła. Oczy Wojtka napełniały się łzami. Płakał z nudy.

Szukał sposobu na zbliżającą się jesień. Zaczął uczyć się angielskiego. Nakupił podręczników, płyt, po trzech dniach zepchnął je na ziemię, nudziła go „drobiazgowość” gramatyki, mimo świetnych adapterów nauka nie szła mu. Postanowił być rajdowcem, doskonale prowadził, ale wał pękł w drodze. Samochód zepchnął do rowu pod Chęcinami. A Wojtek nie wiedział, z którego dworca jeździ się do Błonia. Przyszła mu myśl, że mógłby zostać zawodowym scenarzystą. Byłoby to nawet dobre: artysta mieszkający na odludziu, we własnym majątku. Żona jako pisarka i poetka miała spisywać jego opowieści. Podyktował historię z przedmieść Łodzi: o gołębiarzach, grze w „dziewiąty wał” w ciemnym pasażu. Zespół filmowy zaprosił go na rozmowy w sprawie poprawek. Wojtek był bez samochodu, padał deszcz. Stanęli na postoju taksówek. Żadna nie nadjeżdżała. Wojtek rozgniewał się, odszedł z postoju i przestał być scenarzystą. Uznawał tylko wygrane od razu wielkie. Od ojca pieniądze przestały napływać. Ciężar nobilitacji artystycznej Wojtka spadał na żonę, on zdawał się tego nie dostrzegać jako drobiazgu bez znaczenia. Równocześnie drażniła go jej praca. „Jakieś staranie się, praca mrówek” — wrzeszczał, kiedy na podłodze salonu w R. montowała widowisko składające się z piosenek. Wojtek przebiegł po piosenkach, a potem skopał je. Któregoś dnia zjawił się pan Z. w damskim kapeluszu i ciemnej woalce, cały obwieszony pszczołami, poradzić się pana, co robić z nowym rojem. Wojtek, zobaczywszy znienawidzone owady, wyrzucił go za drzwi.

Ujrzał jeszcze triumf ojca, wielką Canossę samochodową: pewnego dnia, gdy ojciec wyszedł z więzienia i był u syna na rekonwalescencji, karawana krążowników szos zajechała przed zachwaszczony gazon. Senior przycinał zdziczałe róże sekatorem. Udał, że nie widzi ludzi, którzy chcieli jego kosztem uniknąć kary. Wysiedli z samochodów i zbici w gromadkę stali, nie śmiejąc podejść. On dalej obcinał róże. Oni stali, patrząc na niego. Trwało to długo. W końcu jednak poszli wszyscy na górę i tam, przy zamkniętych drzwiach, na wielogodzinnej naradzie doszło do ugody. Potem w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin