Rzeka.doc

(1790 KB) Pobierz
May Karol - Rzeka

May Karol - Rzeka

 

Południowoamerykańska pampa jest terenem, na którym rozgrywają się kolejne przygody Old Shatterhanda i jego przyjaciół.

Oprócz wielu już nam znanych, pojawiają się nowi bohaterowie, tacy jak brat Jaguar czy Mauricio Monteso, poszukiwacz przygód. Będą nam oni towarzyszyć także w kolejnych powieściach tego cyklu, opisującego wyprawę po legendarne złoto Inków przez pampasy, Andy i tajemnicze Grań Chaco.

Niebawem ukażą się nakładem naszego wydaw-nictwa „Skarb Inków” i „W Kordylierach”, teraz natomiast zapraszamy do przeczytania „Nad Rio de la Pląta”.

Życzymy przyjemnej lektury

W Montevideo

Z obszernej zatoki La Pląta ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubymi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić do miasta, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu „Oriental”, zajęty czytaniem książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany.  Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej więcej tej treści;

Ludność Urugwaju i Argentyny składa się z emigrantów hiszpań-skich oraz z kilku nielicznych szczepów Indian i wreszcie z tzw. gauczów, mieszańców będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich i miejscowych kobiet. Gauczowie ci uważają się pomimo to za przynależ-nych do rasy białej i są dumni z tego, choć, żeniąc się najczęściej z Indiankami, wracają do swej pierwotnej rasy’.

Gauczo odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nade wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia koczowniczego i w ogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw.

Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go

za zbyteczny kłopot i ciężar, natomiast kocha się w błyskotkach, które

5

lekkomyślnie traci. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej surowy, tak jak i względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszu-kiwanym, jest w kontaktach niedowierzający i podejrzliwy, wykazując się wrodzonym sprytem. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdecz-ności; służy bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego wyłączną domeną. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc się o jutro.

Uzbrojenie gaucza składa się z długiego rzemienia z pętlą na końcu, zwanego lassem, oraz z bolas i, na wypadek wojny lancy. Słynie on z niesłychanej zręczności w rzucaniu lassa.

Bolas jest to długi rzemień, zaopatrzony w trzy ciężkie ołowiane kule l przytroczony do siodła. Gauczo rzuca je niezawodnym ruchem na ścigane zwierzę lub człowieka z odległości dochodzącej nawet do stu kroków, a bolas owija się dookoła nóg ofiary i powala j ą na ziemię. Jest to groźna broń w jego ręku. Słabą stroną charakteru gaucza jest hazard.  Gauczo pracuje tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przy tym jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim inaczej niż się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale uprzejmie i z godnością, a orrzymawszy ją dosiada konia i jedzie szukać zarobku tam, gdzie właściciel nie jest tak względem robotników wyma-gający.

Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.

Co do mnie - przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak informacje, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdzi-we.

6

Przede wszystkim zauważyłem, że ludność, o której była mowa w książce, składa się nie z samych tylko gauczów, Indian oraz emigran-tów hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Cze-si, Słoweńcy, Szwajcarzy i inni.

Nie dowierzałem też ścisłości innych twierdzeń, pocieszając się, że w krótkim czasie sam będę mógł skonfrontować je z rzeczywistością.

W tej właśnie chwili poczęło się wypogadzać niebo i wkrótce na ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Posta-nowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz, zapukał ktoś do drzwi i - na słowo „proszę^ - wszedł do mego pokoju mężczyzna, ubrany podług francuskiej mody w uroczysty strój: frak, białą kami-zelkę, lakierki, w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony długimi białymi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaprosze-niem.

Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i

rzekł:

- Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!

 

A następnie z wyszukaną uprzejmością powtórzył ukłon jeszcze

dwa razy.

Co znaczy ten wojskowy tytuł? - pomyślałem zdumiony. - Czyż-

by w Urugwaju panowały te same zwyczaje, co na przykład w Galicji,

gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub

baronem?

Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut

oka, dlatego odpowiedziałem krótko:

- Dzień dobry. Czym mogę służyć?

- Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czym tylko rozpo-rządzam - ozwał się, wywijając cylindrem to w jedną, to w drugą

 

stronę i spojrzał na mnie z ukosa.

-Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć,

 

7

z kim mam przyjemność...

- Nazywam się senior Esquilo Anibal Andaro i jestem właści-cielem wielkiej hacjendy w okolicy San Fructuoso. Wasza wysokość raczyła słyszeć już o mnie zapewne...

 

Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś o nim. I w tym wypadku nazwisko Ajschylos Hannibal Przemytnik nie wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania.

- Przykro mi, - rzekłem - że dotychczas nie miałem sposobności słyszeć tak znakomitego nazwiska. No, ale skoro je już znam, może by mi pan powiedział, co właściwie ma do zaproponowania.

- Ja? A, no, pieniądze i... wpływy.

 

To powiedziawszy, znowu spojrzał na mnie z ukosa szelmowskim wzrokiem, jakby wyczekując odpowiedzi.

- Hm! Pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogar-dzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich usług tego właśnie rodzaju?

- Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył sko-rzystać...

 

Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze oraz rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?...

- Dobrze, senior; zgadzam się i na jedno, i na drugie, ale najpierw wezmę pieniądze.

- Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.

- Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy peso.

- Drobnostka! - odrzekł ucieszony. - Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę.

- Słucham.

- Wprzód rad bym wiedzieć, - rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco - czy pieniądze te pójdą na wydatki osobiste?

- Oczywiście, że na osobiste wydatki.

 

8

- Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz wprost złożyć mu ją jako dar, na dowód mego wysokiego szacun-ku dla waszej wielmożności.

- Nie mam nic przeciwko temu.

- Cieszy mnie to niezmiernie i rad bym tylko prosić waszą łaska-wość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę.

- Jaką treść zawierać będą te wiersze?

- O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpi-sem tylko tyle, że ja, Esguilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę w przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru.

 

Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny senior Andaro wziął mnie za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidocz-niej chciał on przy pomocy łapówki w kwocie pięciu tysięcy peso zbyć zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni, nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie, zapewne hurtem w magazynach wojskowych.

Gość nazwał mnie pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku...

Chyba, że byłby to tak zwany libertodor, czyli „oswobodziciel”, jakich nad La Pląta nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki.

Sprawa zainteresowała mnie żywo. Ledwie bowiem wstąpiłem na terytorium obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki.

Ogarnęła mnie początkowo ochota do dalszego odgrywania

roli osoby, za jaką mnie wziął w swej nieświadomości senior Anda-

ro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem

9

się wywiedzieć o tutejszych stosunkach i pomyślałem teraz, że najle-piej dla mnie będzie, gdy pozostanę tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce nazwiska.

Tak więc w odpowiedzi na propozycję seniora Andaro odrzekłem:

- Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z tymi karabinami.

- Jak to? - zapytał zdziwiony - przecie wasza wielmożność może w ciągu tygodnia zgromadzić około tysiąca ludzi!

- Po co?

 

Cofnął się krok w tył i przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie.

- Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Do-wiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany.

- Myli się pan, zapewne biorąc mnie za inną osobę.

- To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą z pewnością dlatego, że nie pasuje panu interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować swoje usługi w każdej innej dziedzinie.

- I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co do osoby.

 

Zapewnienia moje jednak nie wyprowadziły go z błędnego mnie-mania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mnie uporczywie:

- Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś skłonny do zrobienia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać kilka godzin, a może nadejdzie pomyślniejsza dla mnie chwila. Po-zwoli pan, że zgłoszę się później?

- Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mnie pan uważa.

- To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie?

- Tego nie powiedziałem. Być może, iż towarzystwo pańskie będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie wytłumaczyć pomyłkę. Zechciej przynajmniej powiedzieć, jak się

 

10

nazywa owa osoba, którajest tak łudząco do mnie podobna.

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy i wzruszywszy ramiona-mi, odrzekł:

- Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwsze stano-wisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które od razu w panu można zauważyć, poświadczają to w zupełności.

- Sądzi więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport.

Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównując szczegó-łowo rysopis, przy czym twarz mu się coraz bardziej wydłużała.

- Do diabła! - mruknął, rzucając paszport na stół. - Teraz doprawdy nie wiem, co myśleć. Nie tylko ja, ale również i dwóch moich przyjaciół wzięło pana za kogoś innego.

- Kiedyście mnie widzieli?

- W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport to dla mnie kłopot. Czy istotnie przybył pan z Nowego Jorku?

- Owszem, na „Seagallu”, który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w porcie. Może pan to sprawdzić u kapitana statku.

- Niech pana diabli wezmą! - krzyknął gniewnie. - Czemu mi pan tego od razu nie powiedział?

- Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie pańskie było tego rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż zna mnie pan doskonale. Do-piero, gdy mi pan powiedział o karabinach, uznałem, że to jakaś pomyłka i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz pan przyznać.

- Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz po moim wejściu! - odrzekł gburowato.

 

Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę:

- Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej uprzejmości, nie jestem bowiem przyzwyczajony do tego, by mnie ktoś posyłał do diabła. Nie jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka, mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Zresztą mogłeś pan zasięgnąć o mnie wiadomości w recepcji.

 

11

- Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że przybywasz pan tu incognito. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po hiszpańsku, że już to samo mogło zrodzić we mnie wątpliwość co do pochodzenia pańskiej osoby.

 

Uwaga ta pochlebiła mi. Bawiąc bowiem przed laty w Meksyku, pomimo gorliwego ćwiczenia się w języku hiszpańskim, kaleczyłem tę mowę niemiłosiernie. Praktyka jednak jest najlepszą nauczyciel-ką: w ciągu długich podróży po Ameryce Środkowej i Południowej nabyłem widocznie wprawy, skoro gość mój tak otwarcie to przyznał.

- A zresztą - ciągnął dalej - dlaczego pan strzyże brodę na sposób mieszkańców naszego kraju?

- Przede wszystkim z uprzejmości dla nich, a następnie dlatego, aby mnie tu nie uważano za cudzoziemca.

- Otóż to! Wynika z tego, że pan sam przyczyniłeś się do tego, iż pana nie poznałem. Żadnemu bowiem cudzoziemcowi nie wolno naśladować naszych zwyczajów. Są na przykład liczne gatunki zwie-rząt, które w ten sposób postępują, a rozumny człowiek nie powinien doprowadzać do tego, by go z nimi porównywano.

- Jestem panu wdzięczny za tę wskazówkę, ale pomimo to pro-szę pana uprzejmie, byś zechciał ograniczyć się w udzielaniu mi rad.  Dotychczas przyjmowałem je z grzeczności, ale teraz byłbym zmuszo-ny wypłacić panu odpowiednie do pańskiej zasługi honorarium.

- Grozisz mi, senior?

- Nie, tylko pana przestrzegam.

- Proszę nie zapominać, gdzie się pan znajduje!...

- Pan również zechciej uprzytomnić sobie, że nie jesteś w pokoju własnej hacjendy, lecz w pomieszczeniu, należącym obecnie do mnie!  No, zdaje mi się, że już dosyć tego! Pozwoli pan, że go pożegnam...

 

Otworzyłem drzwi na oścież i ukłoniłem mu się, zachęcając, by skorzystał z ułatwienia mu drogi odwrotu.

Wahał się chwilę, mocno zdetonowany moim sposobem pożegna-nia, po czym wybiegł szybko, grożąc mi pięścią zza progu:

12

- Do widzenia! Policzymy się jeszcze kiedyś ze sobą!

 

Taka była pierwsza moja rozmowa z tubylcem, początek, niezbyt różowo zapowiadający dalszy mój pobyt tutaj. Nie obudziło to jednak we mnie żadnych obaw, gdyż miałem czyste sumienie. Człowiek ów obraził mnie i dlatego wyprawiłem go za drzwi; jest to rzecz prosta i sama przez się zrozumiała, nie miałem więc potrzeby nawet zastana-wiać się nad tym. Zresztą hacjendero ów, nie robił wrażenia człowie-ka, przed którym należałoby się strzec.

Przed wyjściem do miasta wydobyłem kilka listów polecających, które przywiozłem ze sobą. Korzystając dawniej z tego rodzaju uła-twień, przekonałem się wprawdzie, że owo polecenie mnie przez znajomych innym osobom bardziej było uciążliwe, niż użyteczne i dlatego też w czasie ostatnich swych podróży wolałem zawiązywać znajomości na własną rękę oraz wedle własnego upodobania, a listy polecające oddawałem na krótko przed odjazdem z danej miejscowo-ści, z czego adresaci byli również bardzo zadowoleni.

Obecnie jednak postanowiłem z posiadanych listów skorzystać od

razu. Jeden z nich był od naczelnika biura wysyłkowego w Nowym

Jorku do jego wspólnika, kierującego filią w Montevideo. Owemu

nowojorskiemu Jankesowi wyświadczyłem kiedyś w pewnej okolicz-

ności drobną przysługę, za co odwdzięczając się, uważał za swój

obowiązek polecić mnie listownie uprzejmości i opiece swego wspól-

nika. Ponadto w liście tym był przekaz bankowy na złożoną przeze

mnie w Nowym Jorku sumę do odebrania w filii w Montevideo. Trzy

inne listy schowawszy do kieszeni, ten jeden rzuciłem na stół, ale tak

niezręcznie, że spadł na podłogę, przy czym zabezpieczająca go pie-

częć łąkowa odleciała i koperta się otworzyła. List w takim stanie -

rzecz prosta - nie mógł być doręczony, należało zapieczętować go

ponownie i to w taki sposób, aby tej zmiany na kopercie adresat nie

dostrzegł. A korzystając ze sposobności, nie zaszkodziłoby list przej-

rzeć. Wahałem się chwilę czy to zrobić, miałem pewne obiekcje, w

końcu nie do mnie był adresowany. Przeważył jednak wzgląd na

13

ewentualne korzyści i moje bezpieczeństwo.

Wyjąłem arkusz z koperty i przeczytałem. Treść, z opuszczeniem wstępu, brzmiała następująco:

List Pański otrzymałem i zgadzam się z jego treścią najzupełniej.  Interes jest bardzo ryzykowny, ale, jeśli się uda, możemy liczyć na olbrzy-mi zysk, dla którego warto zaryzykować ewentualne straty. Proch zała-dowano na „Seagall”. Domieszaliśmy doń trzydzieści procent węgla drzewnego, i mam nadzieję, że uda się panu wyładować go na ląd, unikając opłaty cła. Niniejszym upoważniam pana do zawarcia kontra-ktu z Lopezem Jordanem. Przesianie dokumentu jednak jest bardzo niebezpieczne, gdyż w razie schwytania przez rebeliantów posłańca i znalezienia przy nim papieru mógłby to przypłacić życiem. Na szczęście mogę panu polecić pewnego człowieka, który nadaje się do tej roli wybornie, jest nim oddawca niniejszego listu. Należy on do ludzi niezwy-kle śmiałych i odważnych, przez długie lata przebywał wśród Indian, posiada znakomite doświadczenie, ale jest przy tym głupi, jak stołowa ~ noga i nadzwyczaj łatwowierny. O ile wiem, dąży on do Santiago i Tucuman, a zatem droga jego wiedzie przez prowincję Entre Rios. Niech Pan wręczy mu list polecający do Jordana, włożywszy do środka obydwa kontrakty. Jeśli go schwytają po drodze i rozstrzelają, to świat straci tylko jednego durnia i dla ludzkości nie stanie się przez to wielka szkoda.  Oczywiście niechaj Pan nie kładzie swego podpisu na dokumentach;

mogą być podpisane dopiero po odebraniu odJordana. Zresztą podróż-nik ten nie sprawi Panu wiele kłopotu, bo nie ma zbytnich wymagań:

szklanka kwaśnego wina i kilka słodkich słówek wystarczą do uszczęśli-wienia go w zupełności.

Oto co pisał o mnie „życzliwy” Jankes!

Gdybym nie odczytał listu, kto wie, czy nie wpadłbym całkiem

niepotrzebnie w pułapkę. Postępek Jankesa względem mnie był iście

amerykański... „Dureń” z Europy miał z woli łajdaka z Ameryki

odegrać bezwiednie wielką rolę w wybuchu rebelii! A bez wątpienia

nie szło tu właśnie o nic innego, skoro w liście była mowa o

14

prochu i wspomniane było nazwisko sławnego rebelianta, który tak dalece zagalopował się w stronę władzy, że kazał zamordować włas-nego teścia, byłego generała i prezydenta Urquiza. Jemu to właśnie zamierzano przesłać zapasy prochu i gotówki, a ja miałem wziąć w tym udział, jako pośrednik.

Włożyłem pismo do koperty i zapieczętowałem ją na nowo przy po-mocy zapałki, po czym wyszedłem do sympatycznego przedsiębiorcy, który ród swój wywodził z Hiszpanii, nazywał się Tupido i mieszkał przy Plaża de la Independencia.

Na ulicy nie było już ani śladu błota; pampero również przeminął.  Montevideo leży na wąskim półwyspie o pofałdowanej powierzch-ni. Z jednej strony teren spada do zatoki, z drugiej do morza. Na sku-tek takiego ukształtowania gruntu woda po deszczu spływa z miasta tak szybko, że ulice już po kilkunastu minutach są absolutnie suche.

Piękna, urządzona na sposób europejski stolica Urugwaju posiada ulice wybrukowane znakomicie, chodniki wygodne i równe, domy okazałe, przeważnie otoczone ogrodami, a nie brak też przepysznych pałaców, będących bądź własnością prywatną, bądź też mieszczących w sobie lokale różnych klubów, restauracji i teatrów. Fasady domów prywatnych są godne szczególnej uwagi. Upiększają je bogate sztuka-terie oraz marmury, sprowadzone aż z Włoch, pomimo, że w kraju jest ich pod dostatkiem.

Kto sądziłby, że mieszkańcy stolicy stanowią przeciętny typ lud-ności kraju, ten bardzo by się mylił. Na ulicy nie spotkasz ani jednego gaucza, rzadko też widzi się tu Indian, a Murzyna łatwiej zobaczyć w Hamburgu lub Trieście, niż tutaj. Jak mężczyźni, tak i kobiety hołdują tu francuskiej modzie, bo też i ludność prawie w połowie jest pocho-dzenia europejskiego. Na skutek pomieszania między sobą rozmai-tych narodowości każdy prawie mieszkaniec mówi kilkoma językami.

Cywilizacja na wskroś raczej europejska i jak długo podróżny obra-

ca się w granicach rogatek miejskich, nie widzi żadnych oznak

świadczących, że znalazł się w Ameryce Południowej. Takie same

15

bowiem scenki, tę samą publiczność, ten sam ruch uliczny można widzieć w Bordeaux, Genui i innych wielkich miastach portowych.

Nie spodziewałem się szczerze mówiąc, że napotkam tu tego rodza-ju europejską kopię i tylko jedna oryginalna rzecz rzuciła mi się w oczy, mianowicie białe lub czerwone wstęgi, które mężczyźni noszą na kapeluszach. Później dopiero dowiedziałem się, że ci, którzy noszą wstęgi białe, należą do stronnictwa zwanego blanco, a noszący wstęgi czerwone do ugrupowania colorado. Senior Asquilo Anibal Andaro ze swymi białymi wstążkami przy cylindrze nie był więc drużbą, ale członkiem partii blanco, a najprawdopodobniej pułkownik, za którego ten człowiek mnie wziął, też musiał zaliczać się do tego stronnictwa.

Znalazłszy się na Plaża de la Independencia, spostrzegłem ol-brzymi szyld filii mego „przyjaciela” z Nowego Jorku. Dom ten przedstawiał się na zewnątrz bardzo okazale, aczkolwiek posiadał tylko jedno piętro. Na parterze widniała wykuta artystycznie z żelaza brama. Wchodziło się przez nią do sieni, wyłożonej marmurem i dalej na dziedziniec, również przyozdobiony marmurami. Kwitły tu w ol-brzymich wazonach rośliny egzotyczne, roztaczając dokoła odurzają-cą woń.

Drzwi biura były zamknięte, pomimo, że przed nimi znajdowało się wielu interesantów. Pociągnąłem za dzwonek i automatycznie ot-warły się same.

Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia.  Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biur-kach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały męż-czyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś, bardzo licho odzianym człowiekiem.

Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, ze ów pan, rozmawia-jący z obszarpańcem, jest szefem biura, podszedłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę.

Senior Tupido z całą pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały

to jego ostre rysy i pyszałkowaty wyraz twarzy. Brodę strzygł wedle

16

miejscowego zwyczaju w klin.

Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszar-panych, sięgających powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie po-darty kubrak nieokreślonego koloru. Zza pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał stary, słomkowy kapelusz, pozbawiony jakiego-kolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie brą-zowy jej odcień oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew czerwonej rasy.

Tupido nie zauważył mnie prawdopodobnie, będąc zwrócony bo-kiem.

- Długi... i znowu nic, tylko długi! - mówił wyniośle do intere-santa. - To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! Matę obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic.

 

Bosy gentleman ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzej-mie:

- Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z nimi na każdym kroku, a jednak ani jednego dnia nie zaniedbaliśmy pracy, ciesząc się już z góry na myśl o zapłacie, której pan nam odmawia, nie dotrzymując słowa.

- Nie obowiązuje mnie ono, skoro spóźniliście się z dostawą o dwa dni.

- Dwa dni, senior? Czy to tak wiele? Czy poniósł pan jakieś straty z tego powodu?

- Oczywiście, bo wskutek waszego opóźnienia i ja muszę opóź-nić wysyłkę o dwa dni, narażając się na zniżkę ceny co najmniej o dwadzieścia procent.

- Naprawdę?

- Skoro tak mówię, to musi być prawda. Powinniście być zado-woleni, gdy potrącę wam tylko tyle, a nie więcej. Obiecałem wam

 

17

dwieście czterdzieści peso za belę; od tego odpada dwadzieścia pro-cent, zostaje więc sto dziewięćdziesiąt dwa; dwa peso potrąca się za czynności biurowe, pozostaje sto dziewięćdziesiąt. Pomnóżcie to przez ilość bel, które dostawiliście, a przekonacie się, że pozostajecie mi winni okrągłe dwieście peso, to znaczy, że pobraliście zadatek o tyle wyższy i teraz musicie go zwrócić.

- Rachunek istotnie zgadza się, jeżeli pan tyle potrąca. Ale proszę wziąć pod uwagę i to, że pan liczył nam woły po sto pięćdziesiąt peso, podczas gdy mogliśmy je kupić po sto. Podobnie policzył pan o trzecią część drożej wszystkie inne artykuły, dane nam w formie zadatku i dlatego zamiast zapłaty za pracę, mamy długi! Zresztą nie mam ani jednego peso przy duszy, a towarzysze moi również oczekują na pieniądze, bo nie mają nic. Co mi powiedzą, gdy wrócę z próżnymi rękoma i oświadczę, że mają jeszcze dług do spłacenia?

- Nie udawaj głupiego i nie tłumacz się brakiem pieniędzy. Od-robicie mi je.

- Ależ my nie mamy na to wcale ochoty, bo upatrzyliśmy sobie inne zajęcie.

- I ja również obejdę się bez was i znajdę lepszych zbieraczy matę.

Ale w takim razie musicie mi wypłacić dwieście peso w gotówce, i to zaraz!

- Niestety, powiedziałem już panu, że nie posiadam żadnych środków. Zresztą niech pan zważy, że byłaby to nasza krzywda. Poli-czył nam pan towary na zadatek bardzo drogo, my zaś narażaliśmy własne zdrowie i życie przez parę miesięcy, dostarczając towar i oto nagle spotyka nas taka niespodzianka. Dosyć tego, nie będziemy już robili na pana!...

- Nie mam nic przeciwko temu, musicie tylko natychmiast wyp-łacić mi dwieście peso... tam, przy kasie!

 

Biedak stał bezradnie. Współczułem mu, gdyż z opisów miałem

pojęcie, jak niebezpieczne i pełne trudów oraz niewygód jest życie

zbieraczy matę. Teraz ludzie ci muszą wrócić do swoich rodzin bez

18

grosza i być jeszcze uzależnionymi od bogatego przedsiębiorcy. Nie dziwota, że takiego właśnie człowieka dobrał sobie za wspólnika chytry nowojorski Jankes.

Zbieracz matę począł prosić o zmniejszenie żądanej kwoty bodaj o kilkanaście peso, daremnie.

- Jedno, co dla was mogę zrobić, to zwłoka do wieczora - zadecydował w końcu nieugięty kapitalista. - W przeciwnym razie pozostaniecie w mojej służbie, dopóki nie odrobicie całej należności.  To moje ostatnie słowo! Żegnam!

 

Biedny człowiek ruszył się ku drzwiom. Gdy przechodził koło mnie, i szepnąłem mu:

- Zaczekać przed bramą!

 

Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł, ja zaś przystąpiłem do handlowca, który zmierzył mnie badawczo od stóp do głów i skło-niwszy mi się, zapytał:

- Senior, czemu mam zawdzięczać zaszczyt tak niespodziewanej pańskiej wizyty?

 

Z takiego powitania wywnioskowałem, że i on wziął mnie za kogoś innego. Odrzekłem więc uprzejmie, ale bez uniżoności:

- Obecność moja w pańskim biurze nie jest niczym nadzwyczaj-nym. Jestem najzwyklejszym pod słońcem śmiertelnikiem, podróżu-jącym po świecie, i zobowiązałem się oddać panu ten oto list.

 

Wziął ode mnie kopertę z listem, przeczytał adres, obrzucił mnie raz jeszcze badawczym wzrokiem i uśmiechnął się dyplomatycznie:

- Od mego wspólnika z Nowego Jorku! Czy pan utrzymuje z nim stosunki handlowe? Szkoda, że nie uprzedził mnie wcześniej o pań-skim przybyciu.

- Nie słyszałem o panu nigdy przedtem, a z pańskim wspólnikiem zetknąłem się tylko przypadkowo...

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin