Sztywniak Osobliwe życie nieboszczyków.doc

(1197 KB) Pobierz

 

MARY

ROACH

SZTYWNIAK

Osobliwe życie

nieboszczyków

przełożył Maciek Sekerdej

Wydawnictwo Znak

Kraków 2010


Tytuł oryginału

Stiff. The Curious Lives of Human Cadavers

Projekt okładki

Sylwia Grządzka, Jacek Szewczyk

Fotografia na 1 str. okładki

© Mark Douet/Photographers Choice/Getty Images/Flash Press Media

Opieka redakcyjna

Magdalena Zielińska

Adiustacja

Magdalena Kędzierska / d2d.pl

Korekta

Maria Kasza / d2d.pl, Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Opracowanie typograficzne

Daniel Malak

Skład

Małgorzata Poździk / d2d

Copyright © 2003 by Mary Roach

Copyright © for the translation by Maciej Sekerdej

isbn 978-83-240-1302-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (012) 6199569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl


Cudownemu Edowi


Spis treści:

Wprowadzenie              6

1. Głowa jest zbyt cenna, żeby ją tracić - Operacje na zwłokach              11

2. Zbrodnie anatomii - Porywacze ciał i inne obrzydliwe historie z wczesnych dziejów sekcji zwłok              23

3. Życie po śmierci - O gniciu i o tym, co można z nim zrobić              40

4. Trup za kółkiem - Testy wypadkowe i upiorna, acz konieczna nauka o odporności na ciosy              59

5. Poza czarną skrzynką  Kiedy ciała pasażerów muszą opowiedzieć historię katastrofy              78

6. Trup idzie do wojska  Śliska etyka kul i bomb              91

7. Święty trup  Przybijanie do krzyża              110

8. Skąd wiesz, że nie żyjesz?  Żywe trupy, pogrzebani żywcem oraz naukowe poszukiwania duszy              116

9. Tylko głowa  Dekapitacja, reanimacja, transplantacja              139

10. Zjedz mnie  Leczniczy kanibalizm i przypadek ludzkich pierożków              154

11. Z pieca do kubła z kompostem  I inne nowoczesne propozycje, jak skończyć              175

12. Szczątki autorki  Da czy nie da?              197

Podziękowania              207

Bibliografia              209


Wprowadzenie

Moim zdaniem bycie martwym nie różni się zbytnio od rejsu statkiem wycieczkowym. Większość czasu spędza się w pozycji leżącej. Mózg wyłączony. Ciało flaczeje. Nic nowego się nie dzieje i nikt się po tobie niczego nie spodziewa.

Jeśli miałabym popłynąć w taki rejs, wolałabym, żeby był to jeden z tych rejsów eksperymentalnych, podczas których pasażerowie również spędzają większość czasu, leżąc na plecach z pustką w głowie, jednak przy okazji pomagają naukowcom realizować projekty badawcze. Na takich rejsach pasażerów zabiera się w nieznane, niewyobrażalne dotąd miejsca. Daje się im szansę robienia rzeczy, których w innych okolicznościach nigdy by nie doświadczyli.

Wydaje mi się, że podobnie jest ze zwłokami. Po co bezproduktywnie się wylegiwać, jeśli można zrobić coś ciekawego, nowego, pożytecznego? Zwłoki zawsze towarzyszyły chirurgom pracującym nad doskonaleniem właściwie każdego zabiegu na ludzkim ciele - od przeszczepu serca do operacji zmiany płci - pisząc swoją własną, cichą, pokawałkowaną historię. Przez dwa tysiące lat - czasem dobrowolnie, czasem mimowolnie - brały udział w najśmielszych i najbardziej upiornych przedsięwzięciach nauki. Pomagały testować pierwszą francuską gilotynę, „humanitarną" alternatywę wieszania. Znalazły się w laboratoriach balsamistów Lenina, by umożliwić sprawdzenie najnowszych technik. Uczestniczyły (na papierze) w posiedzeniach Kongresu Stanów Zjednoczonych, pomagając przepchnąć nakaz zapinania pasów. Podróżowały wahadłowcem kosmicznym (ok, niektóre ich części) i pomogły studentowi z Tennessee podważyć teorię o możliwości ludzkiego samozapłonu. Wisiały też na krzyżach w paryskich laboratoriach, gdy starano się ustalić autentyczność całunu turyńskiego.

W zamian za nowe doświadczenia zwłoki zgadzają się na dość brutalne traktowanie. Rozczłonkowuje się je, otwiera, przerabia. Ale w tym tkwi sedno sprawy: są w stanie wszystko przetrzymać. Zwłoki to nasi superbohaterowie: niestraszny im ogień, potrafią znieść upadki z wysokich budynków i czołowe zderzenia ze ścianą. Można do nich strzelać, przejechać im po nogach motorówką - to ich nie rusza. Można bez szkody usuwać im głowy. Są w stanie być w sześciu miejscach naraz. To jak mieć na usługach Supermana - byłoby strasznym marnotrawstwem rezygnować z jego potencjału i nie wykorzystywać go do rozwoju ludzkości.

Ta książka opowiada o wielkich sukcesach umarłych. O ludziach, których uwieczniono na stronach podręczników i czasopism naukowych, choć ich czyny dokonane za żywota już dawno zostały zapomniane. W moim domu wisi kalendarz z Mütter Museum znajdującego się w College of Physicians w Filadelfii. Fotografia z października przedstawia kawałek ludzkiej skóry z zaznaczonymi na niej strzałkami i pęknięciami - pomagały one chirurgowi ustalić, przy jakim nacięciu, podłużnym czy poprzecznym, rana będzie mniej się rozchodzić. Myślę, że skończyć jako eksponat w Mütter Museum albo szkielet na zajęciach z medycyny to jak ofiarować pośmiertny datek na ławkę w parku: miła rzecz, mały dotyk nieśmiertelności. To książka o czasami dziwacznych, często szokujących, ale niezmiennie fascynujących wyczynach zwłok.

Oczywiście nie ma nic niestosownego w zwykłym leżeniu na plecach. Jak się przekonamy, rozkład ciał też jest interesujący. Ale istnieje tyle innych sposobów na spędzenie czasu, gdy jest się martwym. Włącz się w rozwój nauki. Bądź eksponatem. Stań się częścią drzewa. To niektóre z opcji, jakie możesz przemyśleć. Śmierć... nie musi być nudna.

Są tacy, którzy się ze mną nie zgadzają, którzy uważają, że wszelkie czynności wykonywane na zwłokach, poza pogrzebem lub kremacją, to przejaw braku szacunku. Podejrzewam, że obejmuje to też pisanie o nich. Wielu ludzi pewnie uzna tę książkę za niestosowną. „Bycie martwym to nic zabawnego", powiedzą. A właśnie, że tak. Bycie martwym to absurd. To najgłupsza sytuacja, w jakiej możemy się znaleźć. Członki stają się bezwładne i przestają współpracować. Rozdziawiają się usta. Bycie martwym jest szpetne, cuchnące, żenujące i nic nie da się z tym zrobić.

Ta książka nie jest o śmierci w sensie umierania. Śmierć w takiej perspektywie jest smutna i poważna. Utrata kogoś, kogo się kocha, to nic zabawnego. Tak samo nie jest zabawnie, kiedy samemu trzeba odejść. Książka opowiada o ludziach już martwych: o anonimowych, nierozpoznawalnych zwłokach. Zwłoki, które oglądałam, nie były ani przygnębiające, ani przyprawiające o palpitację serca, ani odstręczające. Wyglądały uroczo i życzliwie - czasami smutno, nieraz śmiesznie. Jedne były piękne, inne odpychające. Niektóre ubrane były w dres, inne nie miały żadnego okrycia. Część z nich zachowała się w kawałkach, reszta pozostała w całości.

Żadnej z tych osób za życia nie spotkałam. Nie chciałabym oglądać jakiegokolwiek eksperymentu, nieważne jak interesującego czy istotnego, przeprowadzanego na szczątkach kogoś, kogo znałam i kochałam. (Są tacy, co chcą. Ronn Wade, koordynator programu sprowadzania zwłok do pracowni anatomicznej Uniwersytetu Maryland w Baltimore, powiedział mi, że kilka lat temu pewna kobieta, której mąż zapisał swoje ciało uczelni, zapytała, czy mogłaby obejrzeć sekcję jego zwłok. Wade delikatnie odmówił). Czuję tak nie dlatego, że byłoby to niewłaściwe czy oznaczało brak szacunku, ale dlatego że nie potrafiłabym emocjonalnie oddzielić zwłok od osoby, którą niedawno były. Zwłoki kogoś bliskiego to coś więcej niż tylko martwe ciało - to miejsce, w którym ta osoba żyła. Są jak schowki, soczewki skupiające emocje straty. Martwi służący nauce to zawsze obcy[1].

Opowiem o moich pierwszych zwłokach. Miałam trzydzieści sześć lat, a one osiemdziesiąt jeden. Były to zwłoki mojej matki. Łapię się na tym, że używam formy dzierżawczej „mojej matki", jak gdybym chciała powiedzieć, że należały do mojej matki, a nie nią były. Moja matka nigdy nie była trupem, nikt nim nie jest. Jesteś osobą, potem przestajesz nią być, a zwłoki zajmują twoje miejsce. Moja matka odeszła. Zwłoki były tylko jej łupiną. Tak to odbierałam.

To był ciepły, wrześniowy poranek. W zakładzie pogrzebowym powiedziano mi i mojemu bratu Ripowi, abyśmy przyszli przynajmniej pół godziny przed nabożeństwem. Myśleliśmy, że trzeba wypełnić jakieś papiery. Właściciel zaprowadził nas do dużej, przyciemnionej, wytłumionej i nadmiernie klimatyzowanej sali z ciężkimi kotarami. W pomieszczeniu znajdowała się trumna - w takim miejscu to przecież normalne. Stanęliśmy niepewnie. Mężczyzna odchrząknął i spojrzał w jej kierunku. Powinniśmy byli ją rozpoznać, w końcu wybraliśmy ją i zapłaciliśmy za nią poprzedniego dnia, ale tak się nie stało. Wreszcie nasz przewodnik podszedł bliżej i w lekkim ukłonie wskazał na trumnę gestem, jakim maître d'hôtel pokazuje gościom ich stolik. Tam, tuż powyżej jego otwartej dłoni, zobaczyłam twarz naszej matki. Nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać. Nie prosiliśmy o możliwość zobaczenia ciała, a późniejsza ceremonia miała odbywać się przy zamkniętej trumnie. Mimo wszystko zostało nam to dane. Ci ludzie wykonali świetną robotę, ale poczułam się nabrana, tak jak gdybym poprosiła o zwykłe umycie samochodu, a potem na rachunku znalazła dodatkowe usługi. Zaraz, zaraz, chciałam powiedzieć, nie zamawialiśmy tego. Ale oczywiście nie odezwałam się słowem. Śmierć sprawia, że stajemy się bezsilnie grzeczni.

Właściciel zakładu poinformował nas, że mamy godzinę, i cicho się wycofał. Rip spojrzał na mnie. Godzinę? Co można robić z kimś martwym przez godzinę? Mama długo chorowała, zdążyliśmy już ją pożegnać, opłakać i pogodzić się z jej śmiercią. To było jak kawałek ciasta, którego już nie masz siły zjeść. Czuliśmy, że byłoby niestosownie od razu wyjść, w końcu zorganizowali to specjalnie dla nas. Podeszliśmy bliżej. Położyłam dłoń na jej czole, częściowo gestem czułości, ale też żeby poczuć, jak to jest dotykać martwego człowieka. Jej skóra była zimna, tak jak zimny jest metal albo szkło.

Tydzień wcześniej o tej porze mama pewnie czytała „Valley News" i grała w jumble. O ile wiem, rozwiązywała jumble każdego ranka przez ostatnie czterdzieści pięć lat. Czasem w szpitalu kładłam się obok niej i razem zastanawiałyśmy się nad najlepszymi odpowiedziami. W zasadzie nie opuszczała łóżka, więc była to jedna z ostatnich rzeczy, którymi mogła się cieszyć. Spojrzałam na Ripa. Może zrobimy jumble razem, ten ostatni raz? Rip przyniósł z samochodu kartkę papieru. Oparliśmy się o trumnę, na głos czytając wskazówki. Wtedy się popłakałam. W ostatnim tygodniu natrafiałam na te wszystkie drobiazgi: wygrane kupony bingo w szufladach jej sypialni, ponad tuzin oddzielnie zawiniętych kawałków kurczaka w zamrażarce, każdy podpisany „kurczak" jej starannym charakterem pisma. No i jumble. Patrząc na jej zwłoki, czułam się dziwnie, ale nie było w tym smutku. To nie była ona.

To, do czego najtrudniej było mi się przyzwyczaić w tych ostatnich latach, to nie widok ciał, lecz reakcje ludzi proszących mnie, żebym poopowiadała im trochę o książce, nad którą pracuję. Ludzie, gdy słyszą, że coś piszesz, chcą okazać ci zainteresowanie, chcą coś dopowiedzieć, coś dodać. Pisanie o trupach jest jak konwersacyjna podkręcona piłka. Nie ma problemu, gdy mówisz o artykule na ten temat, jednak pełnowymiarowa książka sprawia, że stajesz się niejako naznaczony. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Mary jest dziwna, ale teraz zastanawiamy się, czy ona jest, wiesz, normalna. Poczułam coś takiego ostatniego lata przy biurku bibliotekarza w bibliotece Wydziału Medycznego Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Ta historia pokazuje w pigułce, jak to jest pisać książkę o zwłokach. Młody człowiek patrzył na listę pozycji pod moim nazwiskiem: The Principles and Practice of Embalming [Balsamowanie - teoria i praktyka], The Chemistry of Death [Chemia śmierci], Gunshot Injuries [Rany postrzałowe]. Później spojrzał na książkę, którą właśnie chciałam wypożyczyć: Proceedings of the ix Stapp Car Crash Conference [sprawozdanie z ix konferencji dotyczącej wypadków samochodowych]. Nic nie powiedział, nie musiał. Jego oczy mówiły wszystko. Często, kiedy wypożyczam książkę, spodziewam się jakichś pytań. Do czego potrzebna pani ta książka? Do czego się pani przygotowuje? Kim pani jest?

Ale nikt mnie nigdy nie zapytał, więc nie musiałam odpowiadać. Powiem to teraz. Jestem ciekawska. Jestem podglądaczką jak wszyscy dziennikarze. Piszę o tym, co mnie fascynuje. Kiedyś pisałam o podróżach. Podróżowałam, aby uciec od rzeczy znajomych i zwyczajnych. Z biegiem czasu musiałam jeździć coraz dalej. Kiedy znalazłam się po raz trzeci na Antarktydzie, postanowiłam jednak zacząć szukać czegoś bliżej. Zaczęłam tropić nieznane krainy, które na co dzień umykają naszej uwadze. Nauka okazała się jedną z nich. Nauka połączona ze śmiercią była szczególnie odległa, niepokojąca i, na swój odpychający sposób, kusząca. Miejsca, do których podróżowałam przez ostami rok, nie były tak olśniewająco piękne jak Antarktyda, ale były równie przedziwne, ciekawe i, mam nadzieję, warte opisania.


1

Głowa jest zbyt cenna, żeby ją tracić

Operacje na zwłokach

Ludzka głowa jest mniej więcej tego samego rozmiaru i wagi, co przygotowany do upieczenia kurczak. Nigdy wcześniej nie miałam okazji do takich porównań, bo nigdy przedtem nie widziałam głowy w brytfannie. A tutaj jest ich czterdzieści; leżą twarzami do góry, po jednej na każde naczynie przypominające psią miskę. Przygotowano je dla chirurgów plastycznych (po dwóch na głowę), którzy wezmą udział w seminarium. Jestem tu obserwatorem kursu z anatomii twarzy oraz liftingu, sponsorowanego przez centrum medyczne jednego z południowych uniwersytetów i prowadzonego przez sześciu najbardziej poszukiwanych w Ameryce speców od liftingu twarzy.

Głowy włożono w brytfanny - jednorazowe, aluminiowe - z tego samego powodu, dla którego do brytfanny wkłada się kurczaka: żeby łapać to, co wycieka. Każdy zabieg, nawet zabieg na zwłokach, powinien być operacją czystą i dobrze zorganizowaną. Czterdzieści składanych stolików przykryto plastikowymi lawendowymi obrusami, a na środku każdego z nich położono brytfannę. Obok leżą haki do odciągania skóry oraz rozwieracze, rozłożone z miłą dla oka precyzją, z jaką układa się sztućce w restauracjach. Wszystko to wygląda jak tuż przed rozpoczęciem bankietu. Mówię do młodej dziewczyny, której zadaniem było przygotowanie seminarium, że ta lawenda wywołuje coś w rodzaju radosnej atmosfery wielkanocnego przyjęcia. Dziewczyna ma na imię Teresa. Powiedziała mi, że wybrano kolor lawendowy, bo uspokaja.

Dziwię się, że ludzie, którzy spędzają całe dnie na przycinaniu powiek i odsysaniu tłuszczu, potrzebują jeszcze jakiegoś dodatkowego uspokojenia, ale może rzeczywiście odcięte głowy sprawiają przygnębiające wrażenie nawet na zawodowcach. Szczególnie świeże („świeże" w tym kontekście oznacza niezabalsamowane). Te czterdzieści głów pochodzi od ludzi, którzy umarli w ciągu ostatnich kilku dni i dlatego wciąż wyglądają całkiem podobnie do tego, jak wyglądały, kiedy ci ludzie byli jeszcze żywi. (Balsamowanie utwardza tkanki, czyniąc materiał mało elastycznym, przez co zabieg mniej przypomina prawdziwą operację).

Na razie nie widać twarzy. W oczekiwaniu na chirurgów przykryto je białymi chustami. Kiedy wchodzi się do pomieszczenia, widzi się tylko ogolone na zero czubki głów. Przypomina to rzędy półleżących na fryzjerskich fotelach starszych mężczyzn z gorącymi ręcznikami na twarzach. Jednak sytuacja zaczyna robić się złowieszcza, gdy przechodzisz wzdłuż rzędów. Teraz widzisz odcięte szyje, które nie są przykryte. Są poszarpane, z widocznymi śladami krwi. Spodziewałam się czegoś równo ściętego, jak krawędź delikatesowej szynki. Patrzę na głowy, potem na lawendowe obrusy. Groza, spokój, groza.

Szyje są ponadto bardzo krótkie. Jeśli moją pracą byłoby odcinanie głów od reszty ciała, zostawiłabym więcej szyi i przykryła czymś te krwawe dziury. Te głowy sprawiają wrażenie przyciętych zaraz pod brodą, tak jak gdyby zwłoki miały na sobie golf, a odcinający nie chciał uszkodzić materiału. Nagle zaczęłam się zastanawiać, kto jest autorem tego rękodzieła.

- Tereso?

Właśnie rozkłada foldery z sekcyjnymi instrukcjami na stołach.

- Hm?

- Kto odcina głowy?

Teresa odpowiedziała, że głowy są odpiłowywane w pokoju po drugiej stronie korytarza przez kobietę o imieniu Yvonne. Zastanawiam się głośno, czy ten element jej pracy jest dla niej w jakiś sposób kłopotliwy. Podobnie jest z Teresą. To ona przyniosła tutaj te głowy i poukładała na małych stoliczkach. Pytam ją o to.

- Mam na to sposób. Wyobrażam sobie, że są z wosku.

Teresa stosuje znaną i uświęconą tradycją metodę zaradczą: uprzedmiotowienie. Tym, którzy regularnie mają do czynienia z ludzkimi zwłokami, łatwiej (i, przypuszczam, stosowniej) podchodzić do nich jak do przedmiotów, a nie ludzi. Większość lekarzy opanowuje uprzedmiotowienie na pierwszym roku medycyny, na zajęciach w pracowni anatomii patologicznej, nazywanej w skrócie „patologią", i jest to rzecz zwyczajna i powszechnie znana. Aby ułatwić depersonalizację ciał, w które studenci będą wbijać noże i z których będą wypruwać wnętrzności, personel laboratoriów często zawija zwłoki w gazę. Odwija się ją po kawałku, w miarę postępowania prac.

Problem ze zwłokami jest taki, że wyglądają prawie jak ludzie. To dlatego wolimy kotlet wieprzowy od plastra małego warchlaczka. To dlatego mówimy „wieprzowina", „wołowina", a nie „świnia" czy „krowa". Sekcja zwłok i nauczanie chirurgii, podobnie jak jedzenie mięsa, wymagają starannie podtrzymywanych iluzji i zaprzeczeń. Lekarze i studenci anatomii muszą nauczyć się myśleć o zwłokach jako o czymś kompletnie niezwiązanym z ludźmi, którymi kiedyś były. „Sekcja zwłok - pisze historyczka Ruth Richardson w Death, Dissection, and the Destitute [Śmierć, sekcja zwłok i ogołocenie] - wymaga od wykonawców skutecznego zawieszenia czy stłumienia wielu prawidłowych fizycznych i emocjonalnych reakcji na czynione z premedytacją kaleczenie ciała innej ludzkiej istoty".

Głowy - czy mówiąc precyzyjniej - twarze, są szczególnie niepokojące. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco, w którego laboratorium wkrótce spędzę popołudnie, głowy i ręce są często zakryte, gdy czekają na swoją kolej. „Więc nie jest to takie mocne - jak powie mi później jeden ze studentów - bo widzisz tylko część tego, co zostało z całej osoby".

Chirurdzy zaczynają gromadzić się w korytarzu prowadzącym do laboratorium, wypełniając dokumenty i wymieniając fachowe uwagi. Wychodzę, żeby się im przyjrzeć. W zasadzie nikt nie zwraca na mnie uwagi, z wyjątkiem drobnej, ciemnowłosej kobiety, która stoi z boku i intensywnie się we mnie wpatruje. Na pewno nie wygląda, jakby chciała się ze mną zaprzyjaźnić. Postanawiam wyobrazić ją sobie jako woskową lalkę. Rozmawiam z chirurgami, z których większość chyba myśli, że jestem kimś z obsługi szkolenia. Mężczyzna w chirurgicznej bluzie z dekoltem w kształcie litery V, zza którego wystają kępki siwych włosów, mówi do mnie: „Wczykiwaliscie'ym wode?". Jego teksański akcent sprawia, że prawie nie rozróżniam poszczególnych sylab. „Som zaokronglone?". Spora część dzisiejszych głów przechowywana jest tu od jakiegoś czasu i, jak każde mięso trzymane w lodówce, zaczęła wysychać. Iniekcje roztworu soli fizjologicznej, tłumaczy mój nowy znajomy, pomagają im zachować świeżość.

Nagle woskowa figura o groźnym spojrzeniu staje tuż obok i zdecydowanie pyta, kim jestem. Tłumaczę, że szef chirurgów zaprosił mnie na to sympozjum w charakterze obserwatora. Nie jest to do końca prawdziwa interpretacja zdarzeń. Wyznając całą prawdę i tylko prawdę, wypadałoby użyć słów takich jak: „wyłudzenie", „błagania" oraz „próba przekupstwa".

- Czy nasze biuro prasowe wie, że pani tu jest? Jeśli to nie jest z nimi uzgodnione, będzie musiała pani opuścić budynek. - Stanowczym krokiem wchodzi do swojego biura, wykręca numer i rozmawiając, patrzy na mnie wzrokiem funkcjonariuszy ochrony z kiepskich filmów akcji na moment przed tym, jak Steven Seagal pojawia się za ich plecami.

Podchodzi do mnie jeden z organizatorów seminarium.

- Yvonne daje ci w kość?

Yvonne! Moja nemezis to nie kto inny jak obcinaczka głów. Jak się okazuje, jest również menedżerem laboratorium, osobą odpowiedzialną w sytuacjach, gdy coś idzie nie tak - takich jak omdlewający lub/i mający kłopoty żołądkowe pisarze, którzy później idą do domu i piszą książki przedstawiające menedżerów laboratoriów anatomicznych jako obcinaczy głów. Yvonne skończyła rozmawiać przez telefon. Teraz podeszła, żeby wyrazić swoje złe przeczucia. Organizator seminarium uspokaja ją. Mój udział w tej wymianie zdań ogranicza się do myśli i składa się z jednej powtarzanej linijki. To ty obcinasz głowy. To ty obcinasz głowy. To ty obcinasz głowy.

W tym czasie przegapiam moment odsłaniania twarzy. Chirurdzy już pracują, pochylając się niemal na odległość pocałunku nad swoimi preparatami, zerkając raz po raz na umieszczony powyżej monitor wyświetlający kolejne fazy zabiegu. Na ekranie widać ręce niewidocznego narratora, demonstrującego procedury na własnym preparacie. Filmowane jest to w ogromnym zbliżeniu, tak że trudno nawet określić, jaka część ciała jest pokazywana. Wygląda to tak, jakby gwiazda „gotowania na ekranie" patroszyła drób przed publicznością w studio.

Seminarium rozpoczyna się przeglądem anatomii twarzy. „Podnosimy skórę w płaszczyźnie podskórnej, od części bocznej do środkowej", monotonnie wydaje polecenie narrator. Uczestnicy posłusznie zatapiają skalpele w twarzach. Ciało nie stawia oporu i nie krwawi.

„Izolujemy czoło jako skórną wyspę". Narrator mówi powoli, beznamiętnym głosem. Jestem przekonana, że chodzi o to, aby nie okazywać ani ekscytacji czy zachwytu perspektywą izolowania skórnych wysp, ani też zbytniego niepokoju. Ostateczny efekt jest taki, że brzmi on jak ktoś nafaszerowany środkami uspokajającymi, co nie wydaje mi się złym pomysłem.

Chodzę tam i z powrotem wzdłuż rzędów. Głowy przypominają gumowe maski na Halloween. Wyglądają również jak ludzkie głowy, ale ponieważ mój mózg nie miał wcześniejszych doświadczeń z głowami leżącymi na stołach czy w brytfannach, ani gdzie indziej poza górnym odcinkiem ludzkiego ciała, więc chyba zdecydował się na bardziej uspokajającą interpretację takiego widoku. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin