Ewan Chris - Charlie Howard 01 - Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie.rtf

(523 KB) Pobierz
CHRIS EWAN

 

CHRIS EWAN

 

 

 

 

 

DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO AMSTERDAMIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład

JAN RYBICKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AMBER

 

1

 

Chcę, żeby pan coś dla mnie ukradł.

Nie pierwszy raz słyszałem te słowa, choć zwykle wypowiadająca je osoba woli zrobić sobie najpierw małą rozgrzewkę. Ten Amerykanin - nie. Przeszedł od razu do rzeczy, jak gdyby nigdy nic. Gdybym był gorszym pisarzem, napisałbym teraz, że usłyszałem w głowie dzwonki alarmowe albo że dreszcz przebiegł mi po krzyżu. A tak naprawdę, zacząłem słuchać go trochę uważniej.

-              To jakieś nieporozumienie - odparłem. - Jestem pisarzem, nie włamywaczem.

-              I to niezłym pisarzem. Siedzę pańską karierę. Jest pan dobry.

Uśmiechnąłem się.

-              Jestem zwykłym wyrobnikiem po drogiej uczelni, i tyle.

-              Może jako pisarz. Ale niejako złodziej. Masz talent, chłopie, a tutaj o to trudno.

„Tutaj", to znaczy w Amsterdamie. A konkretnie w mrocznawym, brązowym barze nad północnym odcinkiem kanału Keizersgracht, dwadzieścia minut spacerkiem albo dziesięć rowerem od mojego mieszkania. Było w nim ciasno, tuż naprzeciw naszego stolika mieliśmy dogasający kominek. Byłem tu już kiedyś, ale tylko w przelocie, więc nazwa z niczym mi się nie skojarzyła, gdy Amerykanin zaproponował, byśmy spotkali się w tym właśnie barze. No i się spotkaliśmy. Przy szklance holenderskiego piwa i podejrzanej propozycji.

Amerykanin skontaktował się ze mną przez moją stronę internetową. Bo jak większość autorów kryminałów mam własną stronę internetową, z której można dowiedzieć się różnych rzeczy o mnie i mojej twórczości. Jest tam opisana każda z moich książek i jest też część zatytułowana Aktualności, która informuje, gdzie mam jakiś wieczór autorski, i podaje trochę danych osobistych dla fanów, na przykład gdzie mieszkam, kiedy akurat piszę najnowszą książkę, i tak dalej. I link, żeby czytelnicy mogli wysłać mi e-mail, no i tak właśnie skontaktował się ze mną Amerykanin.

„Jest robota - napisał. - Cena nie gra roli. Szczegóły w Cafe de Brug. Godzina 22, czwartek (jutro)".

Oczywiście ani nie miałem pojęcia, kim jest ten Amerykanin, ani tym bardziej najmniejszego powodu, żeby mu ufać. Tylko że już dawno przestałem opierać się pokusie każdej nowej fuchy. Bo prawda jest taka -jeżeli się jeszcze nie domyśliliście - że ja nie tylko piszę książki o wysokiej klasy złodzieju. Tak się składa, że sam jestem wysokiej klasy złodziejem.

-              No więc jeśli chodzi o ten talent - powiedziałem - to załóżmy, że rzeczywiście go mam.

-              Załóżmy... a to dobre.

-              No więc załóżmy, że mam taki talent. Ciekawe, jak chcesz, żebym go wykorzystał.

Amerykanin popatrzył najpierw przez moje ramię w stronę drzwi, potem przez swoje w głąb baru. Gdy już upewnił się, że szyja pracuje mu jak należy i nikt nas nie podsłuchuje, sięgnął do przedniej kieszeni wiatrówki i wyciągnął z niej mały przedmiot, który postawił przede mną na drewnianym stole. Była to figurka małpy, mniej więcej wielkości mojego kciuka. Małpa siedziała w kucki, z kolanami podciągniętymi pod brodę, przednimi łapami zasłaniając oczy, i z szeroko otwartym pyskiem. Wyglądała, jakby wewnątrz wiatrówki zobaczyła coś, co nią wstrząsnęło.

-              Nic nie widzę - powiedziałem bardziej do siebie; Amerykanin skinął głową i skrzyżował ręce na piersi.

Podniosłem małpę, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Sądząc po ciężarze i suchym, chropowatym dotyku, uznałem, że wykonana została

z gipsu; to by wyjaśniało, dlaczego detale nie były jakoś szczególnie dokładnie dopracowane. To, co brałem za wyraz zdziwienia na jej pysku, w intencji artysty mogło być równie dobrze strachem lub nawet głupawą radością. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno było sobie wyobrazić, by małpa mogła być warta więcej niż parę funtów. Czy nawet parę euro albo dolarów.

-              Są jeszcze dwie - powiedział Amerykanin, a ja jakoś wcale się nie zdziwiłem. - Jedna zakrywa uszy, druga pysk.

-              No nie mów.

-              Chcę, żebyś je dla mnie ukradł.

Przekrzywiłem głowę.

-              Załóżmy, że... mógłbym ci je załatwić. Nie wiem tylko, czy mi się to opłaci.

Pochylił się ku mnie i uniósł brew.

-              Ile trzeba, żeby ci się opłaciło?

Pomyślałem sobie jakąś liczbę i szybko pomnożyłem ją przez dwa.

-              Dziesięć tysięcy euro.

-              Chcesz je dziś?

Zaśmiałem się.

-              Przecież to nic niewarte - powiedziałem, odrzucając małpę Amerykaninowi, który chwycił ją w locie, żeby nie uderzyła o stół.

-              Dla mnie warte, stary - odparł. Starannie wytarł małpę i włożył ją z powrotem do kieszeni wiatrówki. - No, to jak?

-              Pomyślę. Jeszcze piwko?

Nie czekając na odpowiedź, wstałem, wziąłem nasze szklanki i podszedłem do baru, za którym całkiem atrakcyjna blondynka napełniała miseczki orzeszkami. Była wysoka, szczupła, z taką typową, całoroczną, jakby skandynawską opalenizną, z powodu której zawsze mam kompleksy, że jestem Anglikiem. Na pewno jest przyzwyczajona, że takie palanty jak ja się do niej dostawiają. Kiedy na mnie spojrzała, miała w oczach gotową wymówkę.

-              Twee pils astuhlieft - udało mi się powiedzieć, ale na wszelki wypadek podniosłem jeszcze dwa palce w górę, jakby fakt, że

stałem tuż przy nalewaku w barze, z dwiema pustymi szklankami w ręce, mógł budzić jakiekolwiek wątpliwości, o co mi chodzi.

-              Of course - odparła holenderską angielszczyzną.

Odgarnęła włosy do tyłu, wzięła jedną ze szklanek i zaczęła ją

napełniać. Ja w tym czasie starałem się myśleć o wszystkim, byle nie o piegach na jej szyi, i w końcu udało mi się znaleźć temat: jak ten Amerykanin do mnie trafił? Było to intrygujące, bo przecież zwykle nie chwalę się moim złodziejstwem na prawo i lewo. Między innymi właśnie dlatego tak często przenoszę się z miejsca na miejsce. Jedyna osoba, z którą w ogóle rozmawiam o tym moim drugim ja, wróciła do Londynu, a tu, w Amsterdamie, w ciągu ostatnich czterech miesięcy dokonałem tylko trzech kradzieży i żadna nie zwróciła niczyjej uwagi. Pewnie - jedna była na zamówienie, ale klient Belg kontaktował się ze mną tylko za pośrednictwem jednego zaufanego gościa w Paryżu. Belg ani razu nie spotkał się ze mną osobiście, więc nie mógł nic nagadać o mnie Amerykaninowi. No to skąd Amerykanin o mnie wie? I po jaką cholerę chce, żebym dla niego ukradł dwie bezwartościowe figurki?

-              Pana piwa - powiedziała blondynka, plastikową szpatułką zdejmując nadmiar piany z naszych małych kufelków i stawiając je przede mną na barze.

-              A ten pan - wskazałem Amerykanina ruchem głowy - to już tu kiedyś był?

-              Był. To Amerykanin.

-              Często tu przychodzi?

Wydęła wargi.

-              Często, wiele razy.

-              Wie pani, jak się nazywa?

-              Nie. - Pokręciła głową. - Ale jest uprzejmy, daje napiwki.

No pewnie. Ja też dałem i wziąłem piwa.

Amerykanin mógł mieć pod sześćdziesiątkę, ale wiele więcej odgadnąć nie mogłem. Miał wciąż jeszcze gęste, choć siwe włosy, ostrzyżone nierówno, po młodzieżowemu, i jak na swój wiek był chyba w całkiem niezłej formie. W wiatrówce było mu do twarzy, wyglądał na sportowca, na zapalonego żeglarza amatora - aż miałem ochotę przyjrzeć się jego dłoniom i poszukać śladów otarć od szotów.

-              Jeśli chcesz wiedzieć, jak się nazywam, wystarczy zapytać. Michael jestem - wyrwał mnie z zamyślenia.

-              Michael...

-              Nie musisz tego powtarzać tak powoli.

-              Nie powtarzam, tylko czekam na nazwisko.

-              No to będziesz długo czekał. Te małpy są w dwóch miejscach. Zasadnicza sprawa, muszę je mieć obie. I koniecznie tego samego wieczoru.

-              W dwóch różnych miejscach?

-              No.

-              Tu w Amsterdamie?

-              Tak. W dwóch miejscach, z jednego do drugiego piętnaście minut piechotą.

-              Prywatne mieszkania?

-              Prywatne mieszkania. O Jezu. Jedno mieszkanie i jedna mieszkalna barka. W porządku? Nie ma alarmów i nikt ci nie przeszkodzi, bo oba będą puste.

-              Skąd wiesz?

-              Wiem, bo faceci, którzy tam mieszkają, będą jedli ze mną kolację. Tutaj.

Pomyślałem chwilę. Nie bardzo mi się to wszystko podobało.

-              Dość to skomplikowane - stwierdziłem. - Czemu sam nie zwiniesz tych małp? Oni przecież pewnie nawet nie zauważą, że zginęły.

-              Po pierwsze - powiedział i uniósł brew - ten z barki ma sejf i nie chwali się kombinacją. Drugi ma mieszkanie w Jordaanie na ostatnim piętrze pięciopiętrowca. Z tego co wiem, w drzwiach są trzy zamki.

-              Ale alarmów nie ma.

-              Nie ma.

-              Jesteś pewny?

-              No przecież nie da się założyć alarmu na barce, nie? Będzie burza albo coś obok przepłynie za szybko, co chwila by się włączał.

-              A w mieszkaniu?

-              Mówię ci, jest na piątym piętrze. Pewnie facet uznał, że alarm mu niepotrzebny.

-              A te zamki...

-              Dla ciebie to żaden problem. Ja nie mam twoich wytrychów ani twoich zdolności. Dlatego w ogóle rozmawiamy.

-              Jeszcze jedna sprawa - powiedziałem. - A co będzie, jeżeli tym dwóm zależy na tych figurkach tak samo jak tobie? Kiedy wrócą do siebie po kolacji i zauważą, że małpy zniknęły, będą cię podejrzewać.

Pokręcił głową.

-              Mają do mnie zaufanie.

-              Może. Ale jeżeli jednak będą cię podejrzewać i dobiorą ci się do skóry, no to sam wiesz, że w rozmowie może paść moje nazwisko.

-              Ja nic im nie powiem.

-              Tere-fere. Nie podoba mi się to.

-              Może to ci się bardziej spodoba: nie dam im się znaleźć. Spotykamy się o siódmej, kończymy jeść przed dziesiątą, czyli masz na robotę trzy godziny, chyba dość. Ten bar zamykają o jedenastej, więc będzie fajnie, jak przyniesiesz mi małpy na wpół do jedenastej. Jak wszystko dobrze pójdzie, przed północą wybywam z Amsterdamu, i to raz na zawsze.

-              Wyjeżdżasz z Holandii?

-              Tego to już nie musisz wiedzieć, no nie?

Chwilę milczałem.

-              Trochę mało czasu. Co będzie, jak nie zdążę otworzyć sejfu? - spróbowałem z drugiej strony.

-              Zdążysz.

-              Albo nie znajdę figurki w mieszkaniu?

-              Facet trzymają pod poduszką.

Zmarszczyłem czoło.

-              Sypia na niej?

-              Na niej, z nią, co mnie to obchodzi. Ale będzie pod poduszką.

Odsunąłem się trochę od niego i rozejrzałem po sali. Blondynka wycierała blat wilgotną szmatką, włosy tańczyły jej wokół twarzy. Oprócz nas w barze było tylko trzech Holendrów, pili piwo przy

stoliku obok wejścia. Zaśmiewali się, klepali nawzajem po plecach, a szczerzyli zęby, jakby już lepiej im być nie mogło. Za nimi, za oknem panoramicznym, lało jak z cebra; zarys oświetlonego mostu nad kanałem stawał się coraz mnie widoczny. Westchnąłem i postanowiłem postawić sprawę jasno.

-              Słuchaj, odpowiedź brzmi: nie. - Po pierwsze, nie wiem, jak do mnie trafiłeś, i już to jest częścią problemu. Po drugie, chcesz, żebym to zrobił jutro wieczorem, i to też mi się nie podoba. Ja wolę najpierw dobrze się rozejrzeć, zanim zabiorę się do roboty, a ty po prostu nie dajesz mi na to czasu.

Amerykanin złączył ręce na stole i stuknął kciukiem o kciuk.

-              A jakbym dał ci jeszcze dwa razy tyle?

-              Dziwna sprawa. To jeszcze bardziej mnie niepokoi. Bo widzisz, teraz już wiem na pewno, że z jakiegoś powodu koniecznie chcesz, żeby to zrobić akurat jutro wieczorem. A skoro chcesz mi zapłacić dwadzieścia tysięcy, no, to widzę, że ryzyko jest dwa razy większe, niż mi się zdawało na początku.

-              Pewnie, że jest ryzyko. Za to ci płacę.

-              Dalej mówię „nie".

Amerykanin skrzywił się i ze znużeniem pokręcił głową. Potem sięgnął do rękawa wiatrówki i wyciągnął kwadratowy papierek. Zawahał się przez chwilę, jeszcze raz popatrzył mi w oczy i podsunął mi kartkę.

-              Stary, w takim razie ja zaryzykuję. Tu masz te adresy. Weź je. Na wypadek, gdybyś do jutra się namyślił. Na przykład do siódmej.

-              Nie namyślę się.

-              Teraz jesteś o tym przekonany. Ale przyjmijmy, że istnieje jeszcze możliwość, że zmienisz zdanie. Masz adresy, zrobisz, co zechcesz. Twoja decyzja.

Wytrzymałem jego spojrzenie i jak ostatni głupek wziąłem papierek.

-              W porządku, stary - powiedział. - Proszę cię tylko, żebyś to jeszcze przemyślał.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

No i przemyśliwałem to przez prawie całą noc i cały następny dzień. Przemyśliwałem, zamiast robić korektę książki, która leżała u mnie na biurku, przemyśliwałem na spacerku po lunchu i kiedy koło trzeciej poszedłem po papierosy. I niech mnie diabli, jeżeli nie przemyśliwałem jeszcze w chwili, gdy za piętnaście siódma wieczorem stanąłem przed Cafe de Brug.

Amerykanin już tam był, siedział przy tym samym stole. A z nim dwóch typków. Młodsi od niego, ubrani jakoś tak, że od razu domyśliłem się, że to Europejczycy, choć czy byli Holendrami, tego nie mogłem powiedzieć, nie słysząc, jak mówią. Obaj byli w takich samych skórzanych kurtkach i jasnych dżinsach, ale fizycznie stanowili swoje całkowite przeciwieństwo. Ten, który siedział do mnie plecami, był duży, o grubym karku i wygolonym łbie, jego kolega - chudy jak szczapa, jakby chorowity, a twarz miał tak zapadłą, jakby za mocno zaciągnął się papierosem i zapomniał wypuścić dym. Czy to właśnie ci, z których jeden mieszka na barce, a drugi w mieszkaniu w Jordaanie? Skoro tak, to który jest który? Stawiałbym, że chudy to ten z barki, bo jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że codziennie pokonuje pięć pięter w dół i w górę bez ekipy medycznej i grupy cheerleaderek. Tylko że znowu ten duży nie wyglądał na kogoś, kto miałby dość kasy, żeby mieszkać w Jordaanie. Ale nie sądźmy po pozorach - ja przecież cały czas mam nadzieję, że nie wyglądam na włamywacza.

Trzymając dłoń w kieszeni, przesuwałem palcami po karteczce z dwoma adresami. Przez chwilę chciałem jeszcze raz wszystko przemyśleć, rozważyć wszystkie za i przeciw, ale nie miało to większego sensu. Kogo chciałem oszukać? Stoję przed knajpą i udaję, że się decyduję, a tak naprawdę łatwiej byłoby mi odmówić tej blondynce z baru, gdyby chciała się ze mną zabawić, niż teraz przepuścić tę robotę. Dlatego też oddaliłem się od baru, przeszedłem przez most nad kanałem, skręciłem parę razy w jedną, parę razy w drugą stronę, i już po chwili schodziłem z chodnika na lakierowany, metalowy pokład wspaniałej, starej holenderskiej barki.

To może się wydać dziwne, ale większość zawodowych złodziei woli nie włamywać się nigdzie w samym środku nocy. Prawda, wtedy wokół mniej ludzi, ale jak już ktoś zobaczy gościa majstrującego o trzeciej nad ranem na klęczkach przy zamkniętych drzwiach, od razu zacznie coś podejrzewać. Za to jeśli dobrać się do takiego zamka, powiedzmy, o wpół do ósmej wieczór, zobaczy to więcej ludzi, ale raczej nikt się nie zainteresuje. No bo przecież włamywacze działają dopiero po północy, nie?

Zresztą okazało się, że ten konkretny włamywacz i tak nie miał się czym przejmować. Było już ciemno, a nieprzyjemny wiatr trzymał ludzi w domach, nie na ulicach. Co ważniejsze, dłużej wyjmowałem z kieszeni mój mały śrubokręcik i zestaw wytrychów, niż odciągałem stary, prosty zamek bębenkowy w drzwiach barki.

Zastukałem w nie i odczekałem, czy ktoś nie przyjdzie mi otworzyć. Ze środka nie dobiegały ani szurania, ani pomruki, ani w ogóle żadne odgłosy, co mnie zresztą nie zdziwiło, bo było tam ciemno, no i wiedziałem (a przynajmniej wydawało mi się, że wiem), że właściciel zajada właśnie krwisty stek. Zapukałem jeszcze raz i gdy już całkiem upewniłem się, że nikogo nie ma w domu, wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi (szczerze mówiąc, nie wiem po co) i włączyłem światło. To też może wydać się dziwne, ale wystarczy pomyśleć: ktoś, kto zapala lampę, daje do zrozumienia, że ma prawo być tam, gdzie jest. Za to świecenie wokół latarką to tylko niepotrzebne ryzyko.

Wnętrze było przestronne, bez ścianek działowych i bardzo w stylu lat siedemdziesiątych: polakierowana na żółto boazeria, brązowy, włochaty dywan i pomarańczowe kotary. Zaraz zaciągnąłem te, które jeszcze nie były zaciągnięte, i przez chwilę rozglądałem się dookoła. Mebli to tu za dużo nie było. Wielkie łoże od strony dziobu, na nim pozwijana pościel i porzucone ubranie, plastikowy stół kuchenny, zastawiony brudnymi talerzami i pojemnikami po jedzeniu na telefon, i powycierana kanapa z miękkimi poduchami przed telewizorem pochodzącym na oko z czasów, w których urządzano tę kajutę. Było też sporo wbudowanych w ściany szaf i szafek. Na niższych leżały poduszki w szkocką kratę. Z jednej ze ścian wystawała klitka. Domyśliłem się, że tam musi być łazienka.

Złączyłem dłonie nad głową i rozciągnąłem je jak pianista przed koncertem - a dokładniej jak złodziej, któremu zaczyna dokuczać artretyzm. Potem pomachałem palcami w powietrzu, jakbym nastrajał się na odbiór kosmicznych wibracji i dzięki nim odgadywał miejsce ukrycia sejfu. Palce lekko trzeszczały, bo miałem na nich jednorazowe rękawice chirurgiczne z jednej skrzyneczki u mnie w domu, a tam trafiły z miejskiego szpitala, który odwiedzam regularnie (właśnie z powodu artretyzmu). Włożyłem je tak bardziej z przyzwyczajenia, bo moje odciski palców nie były notowane nigdzie poza Wielką Brytanią, a nie sądzę, by komuś przyszło do głowy sprawdzać aż tam, ale to właśnie przyzwyczajenie i rutyna chroni mnie przed kosztownymi błędami.

Przepraszam, rozgadałem się. Sejf.

Sejfu w nieznanym mieszkaniu można szukać, wskazując palcem jedno miejsce na chybił trafił, ale najlepiej robić to metodycznie i racjonalnie. Zacząć od dziobu i posuwając się wzdłuż jednej burty, najpierw lewej, potem prawej, dotrzeć do sypialni na rufie, jeżeli oczywiście wcześniej go nie znajdę. I tak właśnie zrobię, słowo, tylko najpierw spróbuję paru sztuczek.

No więc gdybym był sejfem, to gdzie bym się ukrył? Na An-tigui? E, nie. W łazience? Też nie. W kuchni? Przecież tu nie ma osobnej kuchni. Nad łóżkiem? Ani śladu. Za wiszącym nie całkiem prosto obrazkiem pola tulipanów nad kanapą? No właśnie!

Jak to dobrze, że nasz właściciel barki nie był człowiekiem zbyt oryginalnym.

Niestety nie był również fanem kombinacji klasycznych. A szkoda. Ileż to przyjemnych wieczorów spędziłem z uchem przyciśniętym do metalowych drzwiczek standardowych sejfów, kręcąc pokrętłem, nasłuchując upragnionego stuknięcia wewnątrz zamka, nanosząc cyfry odpowiadające każdemu stuknięciu na papier milimetrowy, by w końcu otrzymać kombinację, otwierającą jeszcze przed chwilą niedostępn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin